Dzisiaj kilka wątków. Mam w głowie jakieś myśli rozgrzebane i niedokończone, nie chcę ich zostawiać na inną okazję, bo znam sam siebie – jak coś odłożę do szuflady, to już to w tej szufladzie zostanie…
* * *
Zacznę od historii. Powiecie, że termin od czapy – i ja się z tym zgadzam – ale lepszego nigdy nie będzie. A że moim zdaniem dzisiaj mamy tak rozsądny PZPN, jakiego nie mieliśmy przez ostatnie… Hmm, jakiego nie mieliśmy (bo niby kiedy?), to może pora na uczciwą dyskusję na temat historii. Bo historię trzeba szanować, a jeśli kiedyś popełniono karygodne błędy – należy je naprawiać.
W 1951 roku Ruch Chorzów zdobył Puchar Polski. A według wszelkich futbolowych encyklopedii – i Puchar Polski, i mistrzostwo Polski, czyli dublet. Za zwycięstwo w jednym meczu, przyznano mu od razu dwa trofea. To kosmiczny absurd.
Ktoś w związku wtedy ustalił, że tytuł mistrza Polski przypadnie temu, kto sięgnie po… Puchar Polski. Zrobili to chorzowianie. Wiśle – drużynie, która zakończyła sezon ligowy na pierwszym miejscu w tabeli – przypadło więc tylko „mistrzostwo ligi”, dzisiaj przez nikogo niehonorowane, a Ruchowi najbardziej prestiżowy tytuł. Naprawdę, dla mnie coś tu się nie zgadza: jak można w jednych rozgrywkach zdobyć dwa różne trofea? Jak to możliwe, że dzisiaj Ruch wpisuje sobie w osiągnięciach „mistrzostwo Polski 1951” oraz „Puchar Polski 1951”. Jak możliwe, że pretekstem do obu tych tytułów jest tylko jeden mecz, finał PP?
Dzisiaj rozmawiając, kto ile ma mistrzostw, rozmawiamy o tym, kto ile razy w rywalizacji ligowej okazywał się najlepszy. Jest to dla nas tożsame. I kiedy ktoś ogłasza: Ruch Chorzów – 14-krotny mistrz Polski, to automatycznie przyjmujemy za pewnik, że tyle razy po ostatniej kolejce zajmował w tabeli pierwsze miejsce. A przecież to nieprawda. Tak naprawdę 14 mistrzostw kraju ma Wisła Kraków.
Wiem, że wtedy zasady ustalono przed sezonem. Jednakże ktoś po prostu się wygłupił, nie wiem – może cały zarząd PZPN akurat znajdował się w stanie „nieważkości”. Nie interesuje mnie, dlaczego tak się stało. Ważne jest dla mnie to, że dzisiaj hasło „mistrz Polski” stosujemy zamiennie ze „zwycięzca ligi”. Ważne jest też dla mnie to, że mamy dwa prestiżowe trofea piłkarskie: za ligę i za rozgrywki pucharowe (jak to się ładnie kiedyś mówiło – turniej tysiąca drużyn). Ruch zdobył jedno z tych trofeów, drugie przegrał, a zapisał sobie oba.
Apeluję, by o tym uczciwie porozmawiać. Ktoś powie – po co w tym grzebać? A ja spytam: dlaczego nie? Ma dzisiejszy PZPN w swoich szeregach ludzi, którzy mogą przygotować opracowanie na temat roku 1951 i podać całą sprawę pod głosowanie zarządu. Proszę o to – z czystej przyzwoitości. Chowanie się za ówczesnym regulaminem, to chowanie głowy w piasek i zgoda na historyczną manipulację (a takich manipulacji było więcej – i wszystkie warto naprawić). Chyba że dla kogoś nie jest manipulacją taka informacja:
Ruch Chorzów – mistrz Polski 1951
Ruch Chorzów – zdobywca Pucharu Polski 1951
Aha, w roku 1951 Ruch zajął szóste miejsce w tabeli.
* * *
A skoro przy Krakowie jesteśmy… Legia wygrała 3:0 z Wisłą, ale wcale nie było tak łatwo, jak sugeruje wynik. Nigdy się nie dowiemy, jakim rezultatem zakończyłby się mecz, gdyby nie pierwszy gol z ewidentnego, bardzo wyraźnego spalonego – być może też byłoby 3:0 dla gości, a być może wcale nie. Na razie jednak Henning Berg wygląda na człowieka w czepku urodzonego.
Nigdy nie krytykowałem tego trenera, bo nie dał ku temu powodów – i teraz też nie będę, wyrażę tylko leciutki żal. Tym razem tak naprawdę po raz pierwszy poczułem, że odrobinę przesadził. Wiem, że wynik go obronił w stu procentach, wiem, że ma własną długofalową strategię zarządzania drużyną, rozumiem wszystkie merytoryczne argumenty, których jest w stanie użyć w polemice. To chłodny Norweg, a ja chcę akurat w tym momencie bardziej rozmawiać na poziomie serca, a nie rozumu. Ten skład… Są takie dni, że trzeba założyć odświętny garnitur, bo inaczej się ubrać nie wypada. To znaczy – można przyjść też w kąpielówkach i klapkach, można nawet w tych kąpielówkach najpiękniej zatańczyć poloneza. Ale po prostu – nie wypada. Dla mnie mecz Wisła – Legia to ligowe święto, a skoro święto: to wystawiamy najlepszych. Nie chodzi o sam wynik, chodzi o szacunek do rozgrywek oraz do historii całej tej rywalizacji, która sięga jeszcze początków XX wieku.
Póki co, Bergowi sprzyja fortuna – jak z tym spalonym. Cokolwiek zrobi, wychodzi na jego. Ja napiszę, że „gdyby nie spalony, to może by przegrał”, wy napiszecie, że nie przegrał, tylko wygrał 3:0 – i macie rację. Na koniec tak to właśnie wygląda. Ale wiemy, że w futbolu istnieje bardzo wiele alternatywnych scenariuszy. W większości z nich lepiej mieć na boisku Radovicia niż Saganowskiego, albo Dudę zamiast Sa. Owszem, wyszli na murawę w drugiej połowie i zrobili z obrony Wisły sałatkę jarzynową, ale pewnie mogli to zrobić na początku, a nie na końcu…
Dobra, nie o wynik chodzi. O szacunek. Do ligi, do kibiców, do sponsorów. W przyszłym sezonie rozgrywki mają być sprzedane telewizji za rekordowe pieniądze, być może wpływy Ekstraklasy SA przekroczą 200 milionów złotych. Ale jak budowany jest ten produkt (terminologia panów z Ekstraklasy), jeśli jeden klub z powodu braku trawy musiał grać w innym mieście, na mecze innego nikt nie chodzi, kolejny kupuje Hiszpanów z trzeciej ligi, a ten niby najpoważniejszy w meczu rundy wystawia rezerwowych? Panowie, jak chcecie budować prestiż ligi? Na jakiej podstawie chcecie te pieniądze od telewizji? Ja wiem – dostaniecie kasę i będzie kolorowo, znowu, ale może by tak przez chwilę spojrzeć na to wszystko z szerszej perspektywy?
Liga jest tak słaba i niepoważna, że aż trudno wymagać od Berga, by traktował ją poważnie. On sam jest pewnie zdziwiony, jak mu wszystko łatwo przychodzi. Sprawdza jak daleko może się posunąć w lekceważeniu meczów, namierza granice – i jeszcze nie namierzył. Nawet jak z Koroną puścił na plac dzieciaków i mógł przegrywać 0:5 do przerwy, to ostatecznie wygrał.
Mecz z Wisłą miał piękną oprawę, ale na boisku mógł wyglądać piękniej. Zagranie bez największych gwiazd, to jednak była zagrywka trochę arogancka.
* * *
Na portalach społecznościowych ludzie maltretują mnie siatkówką i żądają, bym o niej pisał, oczywiście z entuzjazmem. Jestem wręcz do tego przymuszany, a moje konsekwentne milczenie ociera się o zdradę. Kiedy zamiast finału, oglądałem mecz Levante – Barcelona, niektórzy potraktowali to jako jakąś dziką antysiatkarską demonstrację.
Przepraszam, nie interesuję się siatkówką, nie lubię tego sportu, jest dla mnie nudny. Dlatego – nie mam zamiaru o nim pisać. Musiałbym być naprawdę nie do końca normalny, by po powrocie z Barcelony, gdzie oglądałem dwa poprzednie mecze FCB, dla nielubianego sportu odpuścić sport, który bardzo lubię w wykonaniu drużyny, którą lubię najbardziej i dla której dopiero co odbyłem podróż samolotem. Proszę mnie nie gwałcić siatkówką, ja nikomu nie mówię, co ma oglądać w swoim domu. Fajnie, że Polacy wygrali, cudownie zwłaszcza, że orżnęli Rusków i Niemców. Ale nie rozumiem, dlaczego tak wiele osób wymaga ode mnie, bym żył tym na co dzień. Musiałbym was oszukiwać, a wolę być szczery. Nie lubię siatkówki, tak jak nie lubię Formuły 1 i nie oglądałem startów Roberta Kubicy (będąc precyzyjny – same starty często oglądałem, a później – jak już jechali – to zmieniałem kanał). Nie mam w domu czapki-rogatki, nie mam trąbki – jak ktoś ma, to wspaniale. Ale ja nie mam (mam za to głowę konia i kilka innych kretyńskich przedmiotów).
Nie będę zawłaszczał tego sukcesu tym, którzy na siatkówce zjedli zęby. Mógłby oczywiście napisać fantastyczny reportaż ze „Spodka” i udawać, że ta impreza mnie kręci i że marzę o koszulce Wlazłego. Ale po co miałbym oszukiwać was i zwłaszcza siebie, skoro nie mam pracodawcy, który tego ode mnie wymaga?
Cieszcie się, na zdrowie. Ja też się cieszę, ale nie ukrywam, że finał oglądałem tylko przez piętnaście minut – w przerwie meczu piłkarskiego. I nie czuję się z tego powodu zdrajcą, tak jak nie będę was nazywał zdrajcami, jeśli nie będziecie oglądali zawodów windsurfingowych, w których wygra Polak, a wy w tym czasie zrobicie obiad.
Żyjcie i dajcie żyć.
A skoro już nawiązałem do siatkówki, to dwa spostrzeżenia…
Napisałem kiedyś, że w polskim futbolu niepotrzebnie selekcjonerami na siłę robimy trenerów – żeby potem co tydzień pisać, że to inny zawód. Dodałem, że jak dla mnie selekcjonerem mógłby zostać Michał Żewłakow, bo to wybitny reprezentant, pozytywny człowiek, obyty, kulturalny, z otwartą głową i który w piłce dużo widział. Dobrałby sobie kogoś do taktyki – bo jest inteligentny i wie, że kogoś takiego by potrzebował – i już. Żewłakow był w sumie tylko przykładem, chodziło o sam sposób myślenia. Wybierzcie innego dowolnego byłego piłkarza, jaki akurat wam pasuje. W siatkówce właśnie coś takiego zrobili, czyż nie?
I sprawa druga: oburzają się fani siatkówki, że „Fakty” TVN nie zapowiedziały siatkarskiego finału. Zgadzam się, że była to dziwna decyzja, niefortunna i wynikająca tylko z nieprzemyślanej próby zrobienia na złość Polsatowi. Niemniej pokazuje to naszą mentalność – otóż najbardziej lubimy te piosenki, które dobrze znamy i te wiadomości, o których już wiemy. Odrzućcie na bok emocje i zastanówcie się chłodno: ludzie, którzy doskonale wiedzieli, że finał się odbędzie, są źli na program informacyjny, że ich o tym finale nie poinformował. W zamian mogli dowiedzieć się czegoś innego (w zamyśle: czegoś o czym nie wiedzieli, a co mogło być ważne – chociaż nie wiem, czy TVN nie wyemitował jakiejś durnoty, np. o psie Komorowskiego), ale to ich nie interesuje. Nie mieli czasu na przyswajanie jakiejś nowej wiedzy, nie uśmiechało się im słuchanie o otaczającym świecie, chcieli dostać to, co znają. Właśnie dlatego programy informacyjne coraz bardziej ewoluują w stronę programów rozrywkowych.
* * *
Szkocja w sensie piłkarskim jest od zawsze niepodległa, więc referendum, jakie odbyło się w zeszłym tygodniu akurat dla kibiców futbolowych nie miało większego znaczenia. Inaczej się rzecz ma w Katalonii, która coraz wyraźniej dąży w kierunku niepodległości. Możecie traktować to jako kompletne science-fiction, ale jednak nie radzę.
Dziesięć dni spędziłem w Katalonii, zahaczając nie tylko o Barcelonę, ale też o kilka miast i miasteczek. O ile w tamtym regionie bywam regularnie i zawsze rzucały się w oczy lokalne barwy, to czegoś takiego jeszcze nie widziałem: dosłownie wszędzie katalońskie flagi, wszędzie separatystyczne hasła. 11 września – a to kataloński „dzień niepodległości”, właśnie 11 września 1714 roku Katalonia straciła suwerenność i stała się całkowicie podległa Hiszpanii – przypadkowo znalazłem się w Barcelonie. Jedna z głównych miejskich arterii, Gran Via, była zajęta przez ciągnący się kilometrami sznur ludzi. Z lotu ptaka wyglądało to tak…
Tutaj plac Catalunya…
A tutaj plac Espanya…
Media podały, że na ulicach Barcelony w tej wielkiej separatystycznej demonstracji wzięło udział 1,8 miliona osób, co jest o tyle godne uwagi, że w tym mieście na co dzień mieszka nieco ponad 1,6 miliona. Ludzie przyjeżdżali z pobliskich miejscowości, a że tego dnia miałem okazję być i 80 kilometrów dalej, to wierzcie mi: wszędzie wyglądało to podobnie. Każdy skuter – z flagą. Każde auto – z flagą. Każde rondo – z flagą katalońską na maszcie. Każde okno – przystrojone. I nieważne, czy mówimy o dziurze, w której stoi piętnaście domów, czy o miasteczku zamieszkałym przez 50 tysięcy osób.
Katalończycy głośno domagali się zgody na przeprowadzenie legalnego referendum w sprawie niepodległości. Nie chcę z pozycji Polski oceniać podnoszonych żądań, chociaż generalnie jestem zwolennikiem tego, by ludzie – i tym samym całe narody – mogły o swoim losie decydować. Pewnie „niepodległość” to hasło umowne, domyślam się, że rodzaj odrębności, jaką wywalczył Kraj Basków byłby możliwym do zaakceptowania rozwiązaniem pośrednim (Kraj Basków sam decyduje o polityce fiskalnej, ustanawia własne podatki, a do kasy centralnej oddaje tylko środki potrzebne do wspólnej obronności oraz prowadzenia polityki zagranicznej – ten model się sprawdza, to w Kraju Basków jest aktualnie najniższe bezrobocie). Kiedy jednak przyglądałem się tej gigantycznej demonstracji z bliska – a większej nigdy nie widziałem na własne oczy – zastanawiałem się: czy w dzisiejszym świecie da się cokolwiek wywalczyć z uśmiechem?
Kraj Basków kojarzy się wszystkim w dużej mierze z działalnością terrorystycznej organizacji ETA. Katalonia natomiast urządza… przyjemne dla oka, radosne demonstracje, wpisujące się świetnie w klimat miasta, ale czy wpisujące się w klimat polityki? Czy takie liczne, ale pokojowe zgromadzenia mogą stanowić jakikolwiek rodzaj nacisku na Madryt? Co miałoby z nich wyniknąć? Gran Via 11 września z bliska wyglądała tak…
Co chwilę w tym tłumie ludzi spotkać można było np. akrobatów, którzy ku uciesze demonstrantów budowali ludzkie piramidy. I owacjom wtedy nie było końca, a gdy już figura została ukończona – wszyscy wokół zaczynali skandować „niepodległość, niepodległość”. Nie pojechali do Madrytu, nie wybijali tam szyb, nie rzucali petardami, nie oblali farbą budynków rządowych. W swoim mieście bawili się w najlepsze. Sympatyczne to było, ale czy coś tak sympatycznego może być jednocześnie skuteczne? Fajny byłby świat, w którym sprawy można załatwiać popisami cyrkowców, ale nie jestem pewny, czy żyjemy w aż tak fajnym świecie.
Symbolem Katalonii – nie tylko piłkarskim – jest FC Barcelona. Klub jest dla mnie pewną zagadką. „Barca” szczyci się swoim katalońskim charakterem. Już samo hasło „więcej niż klub” odnosi się przecież do tego, że w czasach represji stadion był jedynym miejscem, w którym mówiło się po katalońsku (dzisiaj w języku katalońskim działają wszystkie urzędy). Z jednej strony mamy więc ogromne przywiązanie do lokalnej społeczności, pewne odcięcie od świata zewnętrznego i manifestowanie niezależności – a z drugiej stworzenie światowego koncernu, znanego od Peru po Chiny i otwartego dla wszystkich. Ale FCB ma to w swoim DNA, bo przecież klub założył Szwajcar do spółki z Anglikami (dlatego jest to „Football Club Barcelona”, tylko na żądanie generała Franco na jakiś czas zmieniono nazwę na hiszpańską), a jego historię pisali przede wszystkim zagraniczni trenerzy (łącznie 27) i piłkarze (ci najwięksi: Kubala, Cruyff, Messi). O dziwo ta mieszanka w stylu multi-kulti, stworzona przez cudzoziemców, stała się kolebką Katalonii i symbolem odrębności od reszty Hiszpanii. Z wielką gracją połączono tam dwa zdawałoby się sprzeczne systemy walutowe, ogień i wodę. Rozkręcono firmę zarówno o charakterze lokalnym, jak i o charakterze globalnym – taką, by wszystkich zadowolić.
Sprawa niepodległości tego regionu jest bardzo ważna dla piłki. W perspektywie iluś lat może powstać nowa, dość silna (bardzo silna?) reprezentacja narodowa. Pojawi się też pytanie, co z katalońskimi klubami, ale tu akurat chyba wyjścia nie ma: grałyby dalej w rozgrywkach hiszpańskich, ponieważ finansowo się to wszystkim opłaca, nikt nie zarżnie kury znoszącej co sezon miliony złotych jajek. Ale ta reprezentacja… Tak, to ciekawe. Hiszpania zapewne nie byłaby mistrzem świata i Europy gdyby nie Katalonia, tak jak Katalończycy bez pomocy Hiszpanów nie wygraliby wszystkiego, co było do wygrania. Czy powstanie nowa bardzo silna drużyna (doskonałe szkolenie i blisko 8 milionów mieszkańców – niewiele mniej niż w Portugalii, a dwa razy więcej niż w Chorwacji czy Urugwaju), czy może z jednej bardzo silnej otrzymamy dwie trochę bardziej średnie? Bez względu na to, który wariant wyda nam się bardziej prawdopodobny, chyba nie mamy wątpliwości, że nasza kadra we wszelkich rankingach czy koszykach obsunęłaby się o jedną pozycję.
9 listopada odbędzie się nielegalne referendum – Parlament Katalonii, wbrew centralnemu rządowi, sprawdzi, czego tak naprawdę chcą Katalończycy (formalnie będą to „konsultacje społeczne”). Wtedy będziemy mądrzejsi, co dalej może się wydarzyć. A wcześniej czeka nas jeszcze kilka meczów Barcelony – na Camp Nou zawsze w 17 minucie i 14 sekundzie pierwszej i drugiej połowy spotkania (nawiązanie do roku 1714), jak w zegarku, tłum zaczyna skandować „Independencia”.
* * *
57 lat temu otwarto Camp Nou, a w pierwszym meczu Barcelona zmierzyła się z reprezentacją Warszawy. 57 lat później, dzięki świetnej akcji polskiego fan-klubu czterech piłkarzy z tamtej drużyny – Romana Korynta, Wiesława Jańczyka, Helmuta Nowaka i Henryka Szczepańskiego – zaproszono, by z loży prezydenckiej obejrzeli spotkanie z Athletic Bilbao.
W tym miejscu chciałem Legii dać pomysł: za trzy lata okrągła, 60. rocznica tamtego meczu. Może warto porozmawiać z Barceloną na temat powtórki, zwłaszcza że wtedy będzie trwała już przebudowa Camp Nou, więc niejako historia zatoczyłaby koło? Zawsze przed sezonem FCB rozgrywa uroczysty sparing, mecz o Puchar Gampera. Byłoby fajną sprawą, gdyby za trzy lata o Puchar Gampera zagrała Legia, być może znowu jako reprezentacja Warszawy. Czasu, by dopiąć szczegóły jest niby dużo, ale pewnie lepiej zacząć działać już teraz.
KRZYSZTOF STANOWSKI