Szalone historie afrykańskich piłkarzy w Polsce to temat, którego nie da się wyczerpać jednym tekstem. Dlatego też “ruszyliśmy” w kraj, żeby zebrać kolejne opowieści o tych barwnych postaciach. Który piłkarz woził silnik do samochodu klubowym autokarem? Kto ugościł drużynę takim daniem, że wizyta jest wspominana nawet po latach? Kto pojechał taksówką 150 kilometrów, żeby kupić korki? Komu nie wyszło w piłce, więc został kucharzem drużyny? Kto zawsze pożyczał, ale nie zawsze oddawał? Którzy zawodnicy wynieśli materace z łóżek, żeby “dupczyć baby”? Odpowiedzi na te i inne pytania znajdziecie poniżej!
Pierwsza część opowieści: nie ma sianka, nie ma granka!
Tancerz, handlarz, akrobata
Piłkarze z Afryki mają to do siebie, że często są duszami towarzystwa. Pierwszoplanowe postaci w szatni, lekkoduchy i żartownisie, którzy zawsze potrafią poprawić humor. Do przedstawicieli takiej grupy należał na pewno Ferdinand Chi Fon. Kolegę z boiska wspomina Artur Bugaj, który spotkał Chi Fona w Pogoni Szczecin. – Jego chrzest w drużynie w Turcji przeszedł do historii. Wszyscy leżeliśmy na ziemi i płakaliśmy. Ferdinand wykonywał numer popisowy, taniec z butelką na głowie. Ciężko to opisać, trzeba byłoby to zobaczyć. Wyrywało nam brzuchy i żuchwy nas bolały ze śmiechu – opowiada
Chi Fon początkowo miał problemy z językiem polskim, ale okazało się to przydatne. W książce „70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin” opowiada o tym Radosław Majdan. – Kiedyś wymyśliliśmy nietypowy sposób pokazania swojego rozgoryczenia. „Ferdek” – jak go nazywaliśmy – prawie w ogóle nie umiał mówić po polsku. Udało nam się jednak wyuczyć go jednego zdania, które miał wypowiedzieć w kluczowym momencie. Kiedy po raz kolejny nie dostaliśmy swoich pieniędzy, postanowiliśmy nie wychodzić na trening. Do szatni wszedł nasz ówczesny trener i zapytał, dlaczego nie jesteśmy jeszcze na boisku. Wszyscy staliśmy wtedy w półkolu, z którego nagle wystąpił „Ferdek”. Podszedł do szkoleniowca i stanął przed nim. – Nie ma sianka, nie ma granka! – powiedział z poważną miną. Jak nietrudno się domyślić, to właśnie był ten zwrot, którego wyuczyliśmy naszego kameruńskiego kolegę.
Po jakimś czasie „Ferdek” nie miał już problemów z komunikacją. Chyba, że z miejską. – Przyłapaliśmy go na kilku innych małych kłamstewkach, które obracaliśmy w żart. Jak się spóźnił na trening, to mówił, że w Szczecinie pociągi nie chodzą i trzeba coś z tym zrobić – mówi Bugaj. – Bardzo dobrze mówił po polsku, ale jak była jakaś trudna sytuacja, to udawał, że nie rozumie. Był przy tym tak sympatyczny, że ciężko było się na niego gniewać, uśmiechem wszystko naprawiał – dodaje.
Ferdinand był też świetnym biznesmenem. Kapitalną historię z nim w roli głównej opowiadał na blogu „Gramy bez bramkarza” Piotr Petasz. – Jak jechaliśmy na mecz, to ciągle gdzieś dzwonił z autokaru. Miał firmę z częściami samochodowymi, które wysyłał chyba do siebie, do Kamerunu. Nieraz po drodze, jadąc na mecz wyjazdowy, odbieraliśmy coś dla niego. Kiedyś jechaliśmy na mecz do Gorzowa, a on spakował do autokaru… silnik. Duży, cały w oleju. Spakowaliśmy go do bagażnika. Żeby się zmieścił, połowa toreb musiała iść na górę.
Motoryzacyjne przygody pomocnika nie zawsze były jednak tak udane. Pewnego razu w Świnoujściu miał on wypadek samochodowy. W środku nocy Chi Fon roztrzaskał swoje BMW na słupie reklamowym Lidla i zwiał. – „Odległość samochodu od jezdni sugeruje, że auto jechało bardzo szybko na zakręcie i wypadło z trasy. Ponoć niesforny zawodnik jechał pod prąd i stracił nad nim panowanie” – czytamy opis tego zdarzenia w „Fakcie”.
Taksówka do Wrocławia i problemy z kwaterą
Barwną historię z samochodem w tle ma też na koncie Moses Molongo. Kameruńczyk pewnego razu wybrał się z Lubina na zakupy do Wrocławia. Według miejskiej legendy, Molongo chciał po prostu kupić sobie buty. Zamówił więc taksówkę i przejechał ponad 150 kilometrów. Jeśli ktokolwiek z was jechał kiedyś taksą, może sobie wyobrazić, jaki rachunek musiał zapłacić za taką wycieczkę napastnik Zagłębia. Co więcej – Molongo ostatnio potwierdził, że taka historia faktycznie miała miejsce. W rozmowie z oficjalną stroną lubińskiego klubu tłumaczył jednak, że poza korkami kupił sobie jeszcze kilka innych rzeczy.
No tak, czyli było warto.
Piłkarze z Afryki bardzo często tracili pieniądze na głupotach. I nie chodzi wcale o to, że zostawiali pensje w galeriach handlowych. Wielu z nich po prostu nie rozumiało takich spraw, jak to, że elektryczne ogrzewanie należy wyłączać. Wspominaliśmy o tym w pierwszym tekście, przytaczając wątek piłkarza Broni Radom, który otrzymał rachunek na 2500 zł. Nie był on jednak wyjątkiem. Historia o tym, że Afrykanin przychodzi do klubu i pokazuje papierek z kilkoma tysiącami za ogrzewanie, to taki sam klasyk, jak makowiec w święta. – Przerobiłem to, jak miałem dom przy ul. Waldorffa, w którym mieszkali czarnoskórzy piłkarze. Rachunki za ogrzewanie były po 2000 zł – mówi nam Mirosław Skorupski, który kilkanaście lat temu przodował w sprowadzeniu do Polski piłkarzy z Afryki.
W warszawskich „Skarbach Miasta” historię o tym, jak Afrykańczycy z PKS-u Radość o mały włos nie wysadzili w powietrze swojego domu, opowiada Maciej Wąsowski, dziennikarz „PS”, a kiedyś kierownik drużyny PKS-u. – Otrzymaliśmy telefon w nocy, żeby jak najszybciej przyjechać. Okazało się, że Nigeryjczycy ze strachu przed śniegiem i mrozem rozpalili piec na maksa. Wewnątrz budynku termometr wskazywał 41 stopni, piec w piwnicy tak się rozgrzał, że uruchomił wszystkie alarmy. Na szczęście szybko wezwano fachowca, który opanował sytuację i nie doszło do wybuchu instalacji grzewczej.
Z kolei Mirosław Skorupski swego miał przez swoich podopiecznych problemy. Wszystko przez to, że Stal Głowno masowo ściągała od niego zawodników z „Czarnego Lądu”, którzy potem skarżyli się mediom na rzekomo fatalne warunki mieszkalne. Cóż, ich opiekun był innego zdania… – Ci to mieli nieszczęście! Dostali do dyspozycji 300-metrowy dom. Wszyscy mieli swoje łóżka, ale potem się okazało, że te łóżka stawiali jedno na drugim, a materace wynieśli do osobnego pokoju, żeby dupczyć baby. Zimno im było, bo trzeba było zejść do kotłowni i wrzucić parę szufel węgla. Bardzo roszczeniowi ludzie – narzeka Skorupski.
Reprezentant bez grosza
Przygoda Skorupskiego ze ściąganiem czarnoskórych piłkarzy do Polski zaczęła się po sukcesie Chiomy Chimezie, który trafił do Hutnika Warszawa, a potem grał m.in. w łódzkim Widzewie. Były menedżer tak wspomina okoliczności transferu Chimezie do stołecznej ekipy. – Do prezesa Ryszarda Sobieckiego przyszedł Henryk Loska i mówi: Słuchaj no, Rysiu, mamy tu z Grajkiem czornego, bardzo dobry chłopak, lewonożny, ale mamy go już dosyć. Weź no go tu, niech tutaj pogra. Mirek się z nim dogada, ja już nie mam siły…
Chioma trafił pod skrzydła pana Mirosława, gdzie sprawował się dobrze, ale sprawiał pewne problemy. – Miał taką wadę, że ciągle pożyczał pieniądze, a nie zawsze oddawał. Sporo uchodziło mu jednak na sucho, nawet moja zona go lubiła i mógł liczyć na dobry obiad u mnie. Pewnego razu do Hutnika przyszło powołanie dla Chimezie do reprezentacji Nigerii do lat 21. Prosili, żeby wykupić piłkarzowi bilet, a oni później te pieniądze zwrócą. Daliśmy mu więc bilet i 100 dolarów wyprawki. Przestrzegłem go, że jak już dostanie pieniądze w Nigerii ma je schować tak, żeby mu ich nie zabrali wojskowi, ani nikt go na lotnisku nie okradł – kontynuuje opowieść Skorupski.
Chimezie wrócił do Warszawy, ale był jakiś nieswój. – Mówię do niego: dawaj kasę Cziomka! A ten się rozpłakał i mówi, że nie ma. Pytam się go: co się stało, wojskowi ci zabrali? Nie. Okradli cię na lotnisku? Nie. To czemu nie masz pieniędzy? Zgubiłem! No tak, przed tym jednym go nie przestrzegłem…
Sympatyczny Chioma po latach został już Polakiem z krwi i kości. Po czym poznaliśmy? Wywiad dla lokalnej gazety z Łomży. Dziennikarze wpadli na to, żeby zapytać Nigeryjczyka o Zimowe Igrzyska Olimpijskie. – Jak każdy oglądam w telewizji występy Adama Małysza. Będę ściskał za niego kciuki – zapewnia Chimezie i przytacza własną historię narciarską. – Któregoś dnia dałem się namówić na narty, zjeżdżałem po jakiejś górze. Co tam się działo! Jechałem bardzo szybko, nie mogłem zahamować, ani skręcić. Mało dwa razy nie walnąłem w drzewo. Od tamtej pory narty oglądam tylko w telewizji.
Kulinarne rewolucje
Swego czasu Mirosław Skorupski sporą część afrykańskiego zaciągu ulokował w PKS-ie Radość. Parafialny klub zyskał wtedy sławę jako „Nigeryjska Radość”. Piłkarze z Afryki, którzy grali w lokalnym zespole, mieszkali w domu, który udostępnił im jego prezes. Przez Radość przewijało się mnóstwo piłkarzy, którzy trafiali właśnie do tej rezydencji. W zasadzie nie zawsze byli to piłkarze, bo raz przypałętał się nawet… kucharz! Niecodzienną opowieść o nim znajdziemy w warszawskiej edycji „Skarbów Miasta”.
„W Radości do dziś pamiętają Nigeryjczyka, którego wszyscy nazywali „High Tower”. Ogromny, ponad dwumetrowy mężczyzna, bez dwóch przednich zębów. Zagrał w zaledwie jednym meczu ligowym. W kilkanaście minut zdążył złamać nosy dwóm rywalom. Facet ewidentnie bardziej nadawał się na koszykarza. „High Tower” przestał uczestniczyć w treningach, nie zniknął jednak z Radości. Przez pewien czas był kucharzem w domku jednorodzinnym, w którym mieszkali czarnoskórzy piłkarze. Później na kilka miesięcy słuch o nim zaginął, aż pewnego dnia do ówczesnego prezesa klubu, Piotra Wąsowskiego, zadzwonili ludzie z urzędu imigracyjnego: „W autobusie rejsowym w Hiszpanii trafiliśmy na Murzyna od pana. Ma przy sobie zezwolenie na pracę w Polsce, wystawione przez PKS Radość. Co mamy z nim zrobić?”. Zatrzymanym okazał się „High Tower”. Prezes początkowo chciał mu pomóc, zrezygnował, kiedy dowiedział się, jak wysokie koszta musiałby ponieść.”
Kulinarne przygody czarnoskórych zawodników znajdziemy też w książce „70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin”. Marcin Kaczmarek, obecnie trener Widzewa Łódź, wspomina tam jednego z pierwszych Afrykańczyków w polskiej lidze: Heuyota Tobita. – W sezonie po spadku z ekstraklasy dołączył do nas Kameruńczyk Heuyot Tobit, pierwszy czarnoskóry piłkarz w historii Pogoni. Wówczas nie spotykało się jeszcze wielu piłkarzy z Afryki w naszej lidze. Tobit zaprosił drużynę na kolację do siebie do domu. Zaserwował nam potrawy z kuchni swojej ojczyzny, ale… nie byliśmy nimi zachwyceni.
Kapłani i szamani
Specyficzne potrawy przyrządzane przez Afrykańczyków nie były jedynym przejawem obcej kultury, z którą zetknięto się w szatni po przyjściu piłkarzy z „Czarnego Lądu”. Przede wszystkim różniło ich podejście do religii. W Radości Sunday Ekwueme, brat słynniejszego Martina czy Emmanuela, pełnił rolę… szamana. – Sunday należał do jakiegoś odłamu ruchu katolickiego. Może dlatego, że z nazwy jesteśmy klubem parafialnym, został u nas na dłużej. Modlił się w szatni, chłopakom z drużyny rozdawał obrazki z Jezusem – wspomina w „Skarbach Miasta” Maciej Wąsowski.
Ciekawa historia dotyczy też Nigeryjczyka Ifaniego Uwadizu, który również zaczynał karierę w Polsce od gry w Radości. Na naszych łamach anonimowo wspominał ją jeden z jego klubowych kolegów. Anonimowo, bo rozmowa dotyczyła głównie alkoholu wśród ligowców, choć w tym przypadku chodziło głównie o religię. – Innym razem mieszkałem z Ifani Uwadizu. Każdego dnia modlił się o szóstej rano, Biblię głośnio czytał, puszczał z radia religijne pieśni. W końcu nasz bramkarz się wkurwił, poszedł do niego i mówi: Ifi, albo przyciszysz to radio i będziesz się ciszej modlił, albo zajebę i radio i ciebie!
Nigeria to w dużej mierze kraj katolicki, jednak w Afryce są też muzułmanie. W poprzednim tekście wspominaliśmy o Gwinejczyku, który spóźniał się na trening, bo Allah wzywał go o godzinie 17 do modlitwy. Artur Bugaj wspomina natomiast, jak we Wronkach dwóch religijnych zawodników o ciemnej karnacji mało nie padło z wycieńczenia podczas obozu przygotowawczego. – Tam byli ciekawi piłkarze: Foda Soumah i Daouda Camara. To było takie pierwsze zderzenie z Afrykańczykami w Polsce. Mieszkali w jednym hoteliku we Wronkach. Dla nas to było ekstremalne zderzenie z obcą kulturą. W miesiącach, gdzie zimy były dość srogie, ostro trenowaliśmy. Oni mieli wtedy Ramadan i niczego nie jedli w ciągu dnia. Treningi były wyczerpujące, więc słaniali się na nogach. W końcu ktoś z klubu musiał interweniować, bo by nam padli.
Wspomniany przez Bugaja Camara zakotwiczył w Polsce na długo, ale Soumah szybko zaginął. Poszukaliśmy informacji na jego temat i… zdębieliśmy. Wielce prawdopodobne, że Foda został prężnie działającym biznesmenem z sektora finansowego. Nie mamy co do tego pewności, ale wiele rzeczy nam do siebie pasuje. Soumah-bankier jest dość podobny do Soumaha-piłkarza sprzed ponad 20 lat. Poza tym w jego krótkim programie znajdziemy informację o tym, że niezwykle lubi grać w piłkę. Obaj pochodzą z Gwinei, więc zakładamy, że najpewniej chodzi o jedną i tę samą osobę.
Cóż, jak widzicie, losy afrykańskich piłkarzy potrafią być naprawdę zwariowane.
SZYMON JANCZYK
Pierwsza część opowieści: nie ma sianka, nie ma granka!
Znasz ciekawe historie o piłkarzach z Afryki w Polsce? Skontaktuj się z autorem:
sz*******@gm***.com
Fot. Newspix