Dotychczas z braćmi Inzaghi było trochę jak z Mario i Luigim ze słynnej gry Super Mario Bros – twarzą rodziny był jeden, a o drugim czasami nawet zapominano. Podczas kariery piłkarskiej w rolę Mario wcielał się Filippo, który wygrywał wszystko jak leci i został jednym z najlepszych napastników w historii Serie A. Na ławce natomiast lepszy był Simone, który został trenerem najczęściej ograbiającym Juventus z trofeów w latach jego zupełnej dominacji. W końcu, po wielu latach, obaj panowie doczekali się jednak momentu podwójnej chwały.
Lazio Rzym na czele Serie A, Benevento zaszło na szczyt Serie B. Z pozoru nieistotna i niepowiązana informacja, ale kiedy spojrzymy na ławkę trenerską, robi się ciekawie. Nie damy sobie uciąć ręki, jednak jest to prawdopodobnie pierwsza w historii sytuacja, w której najlepsze kluby w dwóch najwyższych ligach prowadzą bracia. Wiadomo rzecz jasna, że sukces Biancocelestich jest troszeczkę naciągany, bo ligę sparaliżowała epidemia, a stołeczna ekipa skorzystała z faktu, że rywale pauzowali i wskoczyła na fotel lidera, ale co by nie mówić – dotarła tam nie jednym meczem, a równą grą przez cały sezon.
W przypadku Filippo i jego Benevento sytuacja jest nieco inna. W Serie B nie ma bowiem zespołu, który mógłby równać się z walcem stworzonym przez Inzaghiego. Stregoni mają aż 20 punktów przewagi nad trzecią drużyną w tabeli, więc awansu mogłaby ich pozbawić tylko jakaś katastrofa i wcale nie mówimy tu o zamieszaniu spowodowanym wirusem. Były napastnik Milanu już raz przeżył bowiem zawód, kiedy po udanym sezonie jego Venezia odpadła z gry o awans w półfinale play-offów. Teraz jednak bezpośrednia promocja wydaje się niezagrożona – Benevento może zapewnić ją sobie już w marcu. Starszy z braci w końcu zapisałby na swoim koncie spory sukces trenerski, bo jego dotychczasowa kariera nie jest usłana różami.
„Pippo” już dwukrotnie miał szansę zaistnieć w Serie A, jednak dwa razy odbił się od ściany. Zbyt wielkim ciężarem okazał się dla niego debiut w Milanie, nie poradził sobie również rok temu, kiedy dostał w ręce stery Bolonii. – W Mediolanie Filippo zniósł wielki zawód. Był zakochany w tej drużynie i zrobiłby wszystko, żeby przywrócić jej dawny blask. Z kolei po zwolnieniu z Bolonii zastanawiałem się, jak to zniesie, bo często za bardzo przejmował się porażkami. Stwierdził, że na półtora roku chce odpocząć od piłki, ale wiedziałem, że to niemożliwe. Niedługo potem zmienił zdanie – wspomina ojciec braci, Giancarlo Inzaghi.
W Benevento były łowca bramek z włoskich boisk odnalazł spokój i zaufanie. Podobnie czuł się tylko w Wenecji, którą wprowadził z Serie C na zaplecze tamtejszej Ekstraklasy. Porażka w play-offach o Serie A nie brzmi więc tak źle, kiedy zdamy sobie sprawę, że drużyna Inzaghiego była beniaminkiem rozgrywek. Sam zainteresowany przyznaje jednak, że dopiero prowadząc Stregonich zdał sobie sprawę, jak powinna wyglądać relacja na linii trener-zarząd klubu. – Znalazłem tu spokój i pełne zaufanie do mojego sztabu. Prezydent Oreste Vigorito pewnego razu przyszedł podziękować mi za pracę, którą wykonujemy. Spotkałem się z czymś takim pierwszy raz w karierze i zrozumiałem, dlaczego tak dobrze się tu czuję – mówił podczas konferencji prasowej, na której ogłoszono przedłużenie jego umowy z klubem. – Tak naprawdę przedłużenie kontraktu omówiliśmy już w październiku. To dla mnie ważne, bo wtedy nie byliśmy jeszcze na takim etapie, jak teraz. Mam nadzieję, że wkrótce spotkamy się tam, gdzie wszyscy chcemy być – dodał.
Włosi żartują, że obydwaj bracia prowadzą między sobą specyficzny wyścig. Po 26. kolejkach Serie A i Serie B, obydwa kluby idą niemalże łeb w łeb. Simone i jego Lazio „tracą” jednak do Benevento jedno „oczko”. 63 punkty zdobyte przez drużynę „Pippo” na zapleczu ligi to wynik więcej niż dobry. Stregoni osiągnęli go jako pierwszy zespół w historii na tym etapie rozgrywek, bijąc blisko 50-letni rekord Ascoli. Do końca rozgrywek pozostało jeszcze 14. kolejek i media zastanawiają się, czy Benevento pobije też rekord zdobytych punktów na przestrzeni całego sezonu – 87 „oczek” Ascoli z 1978 roku.
Maszyna Inzaghiego pozostaje niepokonana od końcówki października, kiedy to poniosła jedyną, ale dotkliwą porażkę – 0:4 z Pescarą. Od tego momentu banda z Benevento jest jednak jak Liverpool Kloppa i bije wszystko, co stanie im na drodze. Drużyna z czarownicą w herbie wynikami przebija nawet Juventus z czasów, kiedy Stara Dama musiała odbudowywać się po aferze calciopoli. A przecież Juve miało wtedy w swoich szeregach gwiazdy, o których Inzaghi może tylko pomarzyć. W jego zespole nie ma wielkich postaci. No chyba, że patrzymy tylko na nazwiska, wtedy faktycznie znajdziemy Insigne, ale nie Lorenzo, a Roberto, czyli niespełnionego brata kapitana Napoli. Jest też odkładający ostatnie grosze na emeryturę Christian Maggio, Massimo Coda czy Marco Sau. To kolejni weterani, o których osoby uważnie śledzące calcio pewnie słyszały, ale jak to się ma choćby do Buffona czy Camonaresiego? Ano nijak. Co prawda Filippo żartował, że prezydent klubu chętnie zakontraktowałby Mario Mandżukica, ale no właśnie – żartował. Kadra Benevento jest solidna i głównie na tym oparł swój sukces autor dwóch goli w finale Ligi Mistrzów w 2007 roku.
Najlepszym strzelcem i asystentem drużyny jest środkowy pomocnik Nicola Viola, który większość kariery spędził w Serie B. Ekipa Inzaghiego stawia na zespołowość i reżim wprowadzony przez trenera. – Mamy nadzieję, że teraz Pippo trochę popuści pasa, może dostaniemy wolne na tygodniu – mówili prasie jego podopieczni po tym, jak Benevento osiągnęło bezpieczną przewagę w lidze. Nie popuścił. Na salony chce wrócić z drzwiami i futryną. Jak gra jego drużyna? Do bólu skutecznie, choć nie jest to nieposkromiona ofensywa. 48 strzelonych goli wygląda solidnie, jednak rekord Milanu (77 goli w sezonie 1982/1983) jest raczej nie do ruszenia. Mimo że Filippo był znakomitym napastnikiem, dziś stawia na defensywę. 14 straconych goli robi duże wrażenie. Odliczając porażkę z Pescarą, wychodzi, że Stregoni tracą gola średnio co… czwarte spotkanie.
Benevento Inzaghiego zaraz wpadnie do Serie A, gdzie znów spotka się z bratem. Prowadząc seniorskie drużyny, bracia spotkali się tylko raz – podczas pokracznego eksperymentu Włochów z wprowadzeniem Boxing Day, co miało swoją wymowę. Świąteczne spotkanie rodzinne na boisku nie skończyło się przełamaniem opłatkiem – Bologna przegrała 0:2, a Simone przyłożył rękę do zwolnienia brata, który niedługo potem stracił pracę. Mimo to rodzeństwo cały czas trzyma się razem i nie szczędzi sobie ciepłych słów. Simone trzyma kciuki za powrót Filippo do Ekstraklasy, a brat odpowiada mu, czekając na mistrzowski tytuł. – Simone udowadnia, że jest trenerem klasy światowej – twierdzi starszy z braci.
Czy przy następnym spotkaniu obydwu będziemy mogli tytułować per „mistrz”? W tym przypadku to Simone znów musi dorównać bratu. Ale nawet, jeśli tytuł wywalczy tylko „Pippo”, letnie świętowanie w domu Inzaghich zapowiada się hucznie. Najbardziej cieszył będzie się ojciec byłych napastników, Giancarlo, którego przy każdym meczu swoich chłopców zjadają nerwy. – Od poniedziałku do piątku w ogóle nie palę papierosów. W weekendy, kiedy gra Lazio i Benevento, wypalam po 20 – zdradził w rozmowie z „La Gazzettą dello Sport” senior rodu.
Pozostaje nam życzyć mu zdrowia i stalowych płuc, bo wygląda na to, że kariera obydwu synów potrwa jeszcze długie lata.
SZYMON JANCZYK
Fot. newspix.pl