Gdzieś daleko od naszych rodzimych problemów z ustaleniem raz na zawsze optymalnej liczby drużyn w Ekstraklasie, toczą się dyskusje o większej wadze i o wiele większych konsekwencjach. Debata Brytyjczyków, którzy od paru tygodni bezustannie wymieniają argumenty w sporze dotyczącym terminarza rozgrywek, to tak naprawdę szerszy problem związany z dobijaniem do kresu możliwości piłkarzy ze światowego topu.
Ile spotkań w sezonie jest w stanie w ogóle zagrać piłkarz? Pięćdziesiąt? Sześćdziesiąt? W ilu z nich jest w stanie wznieść się na swój najwyższy poziom, w ilu z nich jest w stanie dać z siebie tyle, by po 90 minutach biegania paść na murawę? Ile razy trener może z czystym sumieniem powiedzieć: Cristiano, wchodź, goń, daj z siebie wszystko?
Nieprzypadkowo zaczynamy tutaj od Cristiano Ronaldo, który jest chyba najlepszym symbolem tych nowych czasów, w których zaczynamy mieć świadomość dobijania do granic wytrzymałości zawodowców. Ronaldo z biegiem lat sam otwarcie o tym opowiadał: zacząłem rozumieć, że odpoczynek jest mi naprawdę potrzebny, że on może zoptymalizować moje osiągnięcia w najważniejszych chwilach.
– Nie wiem ile sezonów z rzędu gra ponad sześćdziesiąt spotkań, ale musi z tym skończyć, musi znaleźć chwilę, by odpocząć. Oczywiście, że o tym rozmawiamy, po to, by wspólnie podjąć najlepszą decyzję dla wszystkich stron – przekonywał swego czasu Zinedine Zidane, cytowany przez portal Goal. Według madryckich mediów, wówczas żywo debatujących o każdej minucie gry opuszczonej przez Ronaldo, sam Portugalczyk miał zaakceptować argumentację Zizou, a słuszność udowadniały kolejne sezony Ligi Mistrzów. Ronaldo w morderczej formie był zazwyczaj od początku fazy pucharowej LM, tak jakby jesienna część sezonu miała mu służyć wyłącznie jako pas startowy do wiosennego lotu.
Od sezonu 2014/15, Ronaldo ani razu nie przekroczył bariery 50 spotkań w barwach klubowych. Tu trzeba jednak bardzo wyraźnie podkreślić: w barwach klubowych, bo przecież jest jeszcze reprezentacja, w której Ronaldo na odpoczynek pozwala sobie zdecydowanie rzadziej.
Prawdopodobnie jeden z dwóch największych piłkarzy w historii jest idealnym obiektem, by próbować formułować pewne ogólne tezy. Mamy bowiem graniczące z pewnością przekonanie, że gdyby ludzkość była zmuszona do wystawienia jakiegoś organizmu do walki z maszyną, Ronaldo nadawałby się najlepiej. Wręcz chorobliwa ambicja, ujawniana wielokrotnie, nawet przy najbardziej błahych spotkaniach czy zdarzeniach – vide rozdania nagród indywidualnych. Do tego obsesja pracowitości i profesjonalizmu, objawiająca się w posłusznym wykonywaniu poleceń całej armii fachowców z całego świata. Najdoskonalsza i przestrzegana z benedyktyńską dokładnością dieta, idealne proporcje snu, mordercze treningi, ale też optymalna regeneracja.
Dziennikarze śledzili zresztą cały proces wykuwania tego herosa na tyle dokładnie, że zauważali jego dostosowywanie się do wymogów gry. W innych okresach nieco bardziej umięśniony, zbity, gotowy do przepychanek z obrońcami, w innych okresach szczuplejszy, przez co bardziej skoczny, odrobinę bardziej dynamiczny. Nie zdziwilibyśmy się, gdyby te świrnięte hiszpańskie gazety dopisywały tutaj tezy do absolutnie naturalnych zjawisk, ale sam fakt, że ich artykuły brzmiały dość przekonująco świadczą: mamy do czynienia z tytanem pracy.
I właśnie ten tytan pracy, w pełni skupiony na doprowadzeniu swojego organizmu do najwyższej możliwej dyspozycji, ma pewien nieprzekraczalny górny limit, powyżej którego grać po prostu się nie da.
Wyliczyć tego z dokładnością do 90 minut nigdy nie będziemy potrafili, ale spójrzmy może na najbardziej napięte kalendarze drużynowe:
– Barcelona w pamiętnym sezonie 2010/11 zagrała 62 mecze, rok później ich obciążenie wzrosło do 65 spotkań, bo terminarz wzbogacony został o Superpuchar UEFA oraz Klubowe Mistrzostwa Świata.
– Liverpool, jeśli w dwumeczu z Atletico odpadnie z Ligi Mistrzów, a w powtórce ze Shrewsbury przepuści rywala dalej w FA Cup, skończy sezon z 56 meczami. Ale jeśli The Reds chcieliby pokusić się o tryplet, też dobiliby do 65 spotkań.
Nie chcemy już uderzać w banały o przedsezonowych zgrupowaniach, o potrzebie zaspokojenia wymagań chińskiej, amerykańskiej i japońskiej części kibiców, o tym, że teraz nawet letnie turnieje muszą być traktowane z powagą, bo przyciągają tłumy fanów na stadionach i kolejną rzeszę przed telewizory. Warto jednak dodać, że w całej układance coraz mocniej rozpycha się i walczy o swoje miejsce piłka reprezentacyjna. UEFA jako pierwsza zaproponowała właściwie całkowite odejście od meczów towarzyskich poprzez organizację Ligi Narodów. Co prawda w fazie grupowej tej ostatniej nasz modelowy Cristiano Ronaldo udziału nie brał, ale już w finałach wystąpił, ciachnął trzy gole i poprowadził Portugalię do zwycięstw nad Szwajcarią i w finale, nad Holandią. Puchar Narodów Afryki, bezustannie atakowany przez Premier League, zrozpaczone puszczaniem reprezentantów na styczniowe mecze, został przesunięty – w 2019 roku turniej rozegrano w czerwcu i na początku lipca, w finale bez żadnego oszczędzania sił na ligę zmierzyli się Sadio Mane z Riyadem Mahrezem.
Ale Afryka już wycofała się z tego kompromisu i w 2021 roku chce grać “normalnie”, czyli zimą. W dodatku już nie w szesnaście, ale w dwadzieścia cztery drużyny, co naturalnie zwiększy liczbę wycieczek z europejskich klubów na Czarny Ląd. Copa America, zresztą coraz mniej amerykańska, zapraszająca do gry zespoły z innych kontynentów, walczy równie ostro: o nazwiska, o terminy, o czas.
Nic dziwnego, że nawet jawnie wrogie wypowiedzi Leo Messiego o federacji CONMEBOL czy sędziowaniu podczas mistrzowskiego turnieju Ameryki Południowej potraktowano wyjątkowo łagodnie. To Messi jest potrzebny turniejowi i reprezentacji, a tak naprawdę prestiżowi całego futbolu na tamtym kontynencie, nie odwrotnie.
Wszystko sprowadza się do jednej kwestii – najlepsi piłkarze grają po 50 meczów w roku, najlepsze kluby zbliżają się do 60, a nawet 70 terminów, swoją część tortu chcą z tego zgarnąć reprezentacje. Kluby zresztą też są w rozdarciu – swoich piłkarzy muszą wystawiać w rozgrywkach UEFA, w rozgrywkach FIFA, w rozgrywkach organizowanych przez federację oraz tych organizowanych przez ligę. Najlepszym przykładem jest tutaj właśnie Liverpool, który poprzez wypowiedź Jurgena Kloppa wypalił wprost: Premier League prosi nas w listach o wolne dwa tygodnie lutego, a FA nakazuje nam grać przeciw Shrewsbury. Zalecenia ligi wykluczają się z zasadami federacji.
A tych spięć będzie więcej – FIFA marzy o poszerzeniu Klubowych Mistrzostw Świata, powiew nowości to hiszpańskie podejście do Superpucharu, nawet u nas w Polsce PZPN zrezygnował z formuły mecz i rewanż w dalszych fazach Pucharu Polski, bo takie życzenie przedstawiła Ekstraklasa.
U progu lat dwudziestych kluby reprezentowane przez piłkarzy i trenerów mówią: stop, więcej nie da się grać. Teraz możecie już tylko dogadać się, kto w jaki sposób chce wykorzystać ten limit. Do walki staną najpotężniejsi gracze światowego futbolu, negocjacje będą prowadzone pomiędzy najważniejszymi federacjami oraz międzynarodowymi organizacjami, do walki staną najmocniejsze ligi oraz najmocniejsze krajowe związki.
Czy w wyniku tej walki dojdzie do jakichś rewolucji? Możemy się tylko przyglądać. Jedno jest pewne – angielska zima, podczas której rozsypali się Harry Kane, Marcus Rashford, Sadio Mane i wielu, wielu innych może mieć bardzo daleko idące konsekwencje. Właśnie empirycznie poznajemy odpowiedź na pytanie: jak wiele mogą znieść ci goście w krótkich spodenkach. Teraz będzie trzeba sobie odpowiedzieć: jak optymalnie rozdysponować ten ograniczony czas.
Fot. NewsPix.pl