Do tej pory najczęstszymi przymiotnikami, których używano do opisywania Rogera Federera były „największy”, „genialny”, „wybitny”, „długowieczny”, „fantastyczny”. W tegorocznym Australian Open Szwajcara najlepiej opisuje jednak inne słowo: „niezatapialny”. Geniusz z Bazylei jest w gorszej formie niż zazwyczaj, do tego zmaga się z kontuzją. A jednak, kiedy spotyka tenisową kostuchę, mającą go wyrzucić z turnieju, tylko się uśmiecha i mówi: „e, nie dzisiaj”…
Roger Federer wielkim tenisistą jest. Co do tego trudno nawet dyskutować, bo lista argumentów za jest długa i imponująca. Obok rekordowych 20 tytułów wielkoszlemowych zawiera choćby panowanie na pierwszym miejscu w rankingu przez 310 tygodni (rekord), w tym 237 z rzędu (też rekord), albo NIEPRZERWANĄ obecność w najlepszej dziesiątce świata przez ponad 14 lat (2002-2016). Słowem: geniusz, tytan, heros, mistrz.
Teraz Federer przeżywa kolejną młodość. Nie drugą, pewnie też nie trzecią, raczej czwartą czy piątą. Kiedy w 2012 roku, w wieku 31 lat wygrał Wimbledon, wydawało się, że to już raczej ostatni raz wielkiego Szwajcara. Coraz mocniej dominowali młodzi-gniewni, a w tenisie wciąż obowiązywała zasada, że po trzydziestce to raczej trzeba myśleć o emeryturze niż o poważnym graniu. Szwajcar jednak albo o tej zasadzie nie słyszał, albo po prostu miał ją gdzieś. Wbrew wszystkiemu i wszystkim on po prostu dalej robił swoje. Najpierw dołożył trzy kolejne wielkoszlemowe finały, potem triumf na ukochanym Wimbledonie (2017) i dwa a Australian Open (2017-18). Teraz, choć w sierpniu skończy 39 lat, wciąż nie zamierza spuszczać z tonu.
Właśnie „nie zamierza” jest tu kluczowe. Bo – trzeba przyznać – w przypadku Federera wszystko rozgrywa się w głowie. Dobijając do czterdziestki Szwajcar nie jest już ani tak silny, ani tak szybki, ani tak wytrzymały fizycznie, ani tak odporny na kontuzje, jak jego połowę młodsi rywale. Ale jeśli chodzi o sferę mentalną – nokautuje ich w pierwszej rundzie. W Melbourne udowodnił to po raz kolejny, w wyjątkowo spektakularnym stylu.
4. runda turnieju wielkoszlemowego. Dla większości graczy – marzenie, szczyt możliwości. Dla Federera – kolejny dzień w robocie. Dość powiedzieć, że w 17 sezonach poważnej kariery, od kiedy wygrał Wimbledon 2003, przed czwartą rundą Wielkiego Szlema odpadł w sumie… trzy razy (na 62 starty). W czwartej rundzie było zresztą równie dobrze, w sumie przegrał na tym etapie tylko pięć razy. Tak, dobrze liczycie, na ponad 60 występów w Wielkim Szlemie od pierwszego triumfu, tylko osiem razy nie zdołał osiągnąć co najmniej ćwierćfinału. Tym razem wszystko wskazywało na to, że nie osiągnie nie tylko ćwierćfinału, ale nawet – 4. rundy. W trzecim meczu w Melbourne mierzył się z Johnem Millmanem, 47. w rankingu zawodnikiem, który wcześniej wyeliminował Huberta Hurkacza. Australijczyk niespodziewanie postawił trudne warunki, wygrał pierwszego i czwartego seta, a w piątym doprowadził do super tie-breaka, w którym rywalizuje się do 10 punktów. Świat tenisa wstrzymał oddech, bo Millman prowadził już 8-4. W tym momencie potrzebował dwóch punktów, a Szwajcar aż sześciu. Być może Australijczyk pomyślał wtedy „musi się udać”. A co na to Federer? „E, nie dzisiaj…”. Wygrał kolejnych sześć punktów i cały mecz. Wygrał także 4. rundę z Martonem Fuscoviscem, choć pierwszego seta przegrał.
A dzisiaj? Dzisiaj dopiero zafundował swoim fanom jazdę bez trzymanki. W ćwierćfinałowym starciu z Tennysem Sandgrenem (ATP #100) wygrał pierwszą partię, ale dwie następne dość gładko przegrał. Minęło kilkadziesiąt minut i nagle, przy stanie 5:4, Amerykanin miał piłkę meczową. A potem drugą. I trzecią. Federer cudem się wybronił i doprowadził do tie-breaka. A w nim – ciąg dalszy kosmicznych nerwów. 6:3 dla Sandgrena oznaczało kolejne trzy meczbole, chwilę potem – jeszcze jeden. Dwa z nich były przy serwisie Amerykanina, któremu podanie w tym meczu funkcjonowało rewelacyjnie. W całym spotkaniu zaserwował aż 27 asów oraz wygrał 79 procent punktów przy swoim podaniu. Przy piłkach meczowych robił co mógł, ale Szwajcar za każdym razem mówił: „e, nie dzisiaj”. Ostatecznie tie-breaka czwartego seta wygrał 10-8, a w piątej partii raz przełamał rywala, po czym pokazał mu, co się robi z piłkami meczowymi i wykorzystał już pierwszą.
– Czasem po prostu potrzebujesz trochę szczęścia. Ja dziś miałem go niewiarygodnie dużo. Wydaje mi się, że nie zasłużyłem to zwycięstwo, ale cóż, stoję tu teraz, jako wygrany i jestem niesamowicie szczęśliwy – przyznał Federer po meczu.
Co ciekawe, w całym meczu Federer wygrał 160 punktów, zaś Sandgren – o jeden więcej. To dopiero dziewiąty raz w całej karierze Szwajcara, kiedy zdołał rozstrzygnąć na swoją korzyść spotkanie, w którym to rywal wygrał więcej piłek. Z drugiej strony – trzeba pamiętać, że mistrz z Bazylei jest prawdziwym mentalnym king-kongiem. Jeśli chodzi o najtrudniejsze i najbardziej wyczerpujące w Wielkim Szlemie pięciosetowe mecze, to z ostatnich sześciu w Australii wygrał… sześć, w tym dwa w finałach.
W walce o kolejny wielkoszlemowy finał Federer zagra najprawdopodobniej z Novakiem Djokoviciem (jego ćwierćfinał z Raoniciem jeszcze trwa). Ale żeby marzyć o zwycięstwie, będzie musiał zagrać znacznie lepiej, bo Serb takie okazje, jak mieli Sandgren i Millman, wykorzystuje nawet obudzony w środku nocy. Chyba, że Szwajcar znowu uruchomi tryb „e, nie dzisiaj”…
foto: newspix.pl