Reklama

Jak co wtorek… KRZYSZTOF STANOWSKI

redakcja

Autor:redakcja

26 sierpnia 2014, 17:39 • 9 min czytania 0 komentarzy

Sport i zdrowie w parze idzie tylko wówczas, jeśli dla sportu pogimnastykujemy się przed kolacją. Ale kiedy już wkraczamy w świat byłych profesjonalnych zawodników, to w sumie tak, jakbyśmy wkraczali na oddział szpitalny. Tego boli, tamtego strzyka. Temu nie działa kolano, tamtemu kostka, temu zbiera się płyn, tamten czeka na termin u lekarza.

Jak co wtorek… KRZYSZTOF STANOWSKI

Nagrywamy „RetroKozaka”. Jerzy Podbrożny – no widać pod każdym względem, że Pan Piłkarz. Jak kopie piłkę, to jest w tym wszystkim jakość. Ale przy żonglerce słabszą nogą ponad głową już mu nie idzie, piłka ewidentnie się go nie słucha.

– Nie mam już czucia w lewej – mówi.
– A co się stało?
– Kiedyś nie robiło mi większej różnicy, czy kopię lewą, czy prawą. No ale potem miałem operację, no i zanik mięśnia w lewej nodze – zawiesza na chwilę głos, po czym coś mu się przypomina i z uśmiechem dodaje: – No i jestem po operacji biodra.

Andrzej Iwan atakował bramkę Grześka Szamotulskiego bez więzadła w jednym kolanie, Mariusz Piekarski poprosił o przełożenie nagrania o kilka miesięcy, bo najpierw nie działało mu tylko kolano i bez jednego kolana dałby radę, ale teraz dodatkowo chrupnęło drugie. No i teraz nie kopnie ani lewą, ani prawą. Coraz trudniej znaleźć zdrowego byłego piłkarza. Niektórzy mówią, że to przez podawane sterydy, mocne środki przeciwbólowe, tak zwane blokady. Dwa dni czujesz się dobrze, a trzeciego się okazuje, że masz chrząstki zmielone jak przez młynek do kawy. Po czterdziestce do kibla chodzisz o kiju.

Z tymi „RetroKozakami” jest więc taki problem, że już kopać za mocno nie mogą. Iwan mówił: – Jak kopnę z połówki, to noga doleci dalej niż piłka! Ale mimo wszystko, fajnie się na nich patrzy. Podbrożny poprosił o rozgrzewkę. Ustawił sobie trzy piłki na szesnastym metrze, jedna obok drugiej. – Dawno nie strzelałem w poprzeczkę – stwierdził. Pierwsze uderzenie: poprzeczka. Drugie: poprzeczka. Trzecie: centymetry od poprzeczki. Mówi, że jego rekord do dziewięć trafień z rzędu. Zresztą, sami zobaczycie.

Reklama

Starsi piłkarze już dzisiaj nie potrafią tego co kiedyś, ale i tak jak uderzą i jak człowiek patrzy na to z bliska, to myśli: uuuu, jakże ta piłka musiała kiedyś latać. A teraz pójdźcie na dowolny trening drużyny ekstraklasy, albo nawet lepiej – na dowolny trening drużyny z Centralnej Ligi Juniorów. Zazwyczaj na koniec zajęć odbywa się zbiorowe ładowanie w bramkę, z szesnastu metrów. Policzcie, co który strzał ląduje w siatce. Przerazicie się tymi statystykami, naprawdę. Nie tak dawno byłem na takich zajęciach, z kumplami oglądaliśmy najzdolniejszych spośród zdolnych. Już teraz nie pamiętam dokładnie, ale statystyki były mniej więcej takie: 25 strzałów niecelnych lub obronionych, 4 gole. Patrzyłem i nie miałem przekonania, że oglądam coś nadzwyczajnego. Szczerze? Miałem przekonanie, że oglądam chłopaków, którzy nie znaleźli innego hobby niż piłka. Jedni kumple zapisali się do harcerstwa, inni na angielski, jeszcze inni poznali fajne dziewczyny. A ci grają w piłkę, tak jakby z przyzwyczajenia. Jak ich widzę, to nie robię wielkiego „wow”.

A ci starsi, nawet jeśli już schorowani, czasami zaprezentują coś takiego, że ci oczy wyjdą z orbit.

* * *

Niedawno kolega, Piotrek Jóźwiak, powiedział: – Hej, pojedźmy na mecz Legii II do Sulejówka. A że żadnych lepszych planów na wieczór nie miałem, to pojechałem. Przypomniało mi się, jak w 1997 roku zaczynałem pracę w „Przeglądzie Sportowym” od opisywania meczów trzecioligowych: czasami była to Gwardia Warszawa, czasami Olimpia, czasami Okęcie (tak, tak – kiedyś te drużyny naprawdę istniały i grały dość wysoko), a czasami właśnie rezerwy Legii. Raz, po meczu Gwardii właśnie z Legią II, w którym na bramce stał chyba Wojciech Kowalewski, wracałem wzdłuż ulicy Racławickiej z jednym z zawodników, obaj szliśmy na ten sam przystanek autobusowy. Jego wzięło na szczerość i zaczął opowiadać o trzecioligowej spółdzielni. Temat się trafił jak ślepej kurze ziarno.

Ale nie o spółdzielnie chodzi, tylko o ten autobus. Dzisiaj czasy się zmieniły, niby na lepsze. Piłkarze Legii II przyjeżdżają wypasionym, pięciogwiazdkowym autokarem. Grają przy jupiterach, na równiutkiej murawie, w sprzęcie takim samym, jaki otrzymuje pierwsza drużyna. Na ławce rezerwowych: sztab trenerski złożony z głośnych nazwisk, masażyści itd. Organizacyjnie – ekstraklasa. I niby tak trzeba, niby to dobrze – bo młodzież musi mieć dobre warunki, by się rozwijać. A jednak te stary czasy – gdy na mecz trzeba było czasami przyjechać autobusem miejskim, albo przyjść piechotą, też miały swoje dobre strony. Bo najgorzej to wszystkich wokół rozpieścić. Twardość charakteru nie kształtuje się tak, że ktoś przeczyta książkę, że trzeba być twardym, przekartkuje poradnik „Jak zostać twardzielem w 10 dni”, albo ładnie o tym opowie trener. Trzeba czasami po dupie od życia dostać, trzeba dzień w dzień się hartować. Zedrzeć kolana na nierównej płycie, by potem docenić trening z pierwszą drużyną na tej równiutkiej. Pobiegać w kiepskich butach, by potem szanować te dobre, kupione przez klub. Tłuc się na mecz jakimiś paskudnymi środkami lokomocji, by wejście do piłkarskiego autokaru onieśmielało i zachwycało.

Dzisiaj ci chłopcy mają wszystko podane na tacy. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Potrafię znaleźć i plusy, i minusy takiej sytuacji. Pytanie: czego jest więcej?

Reklama

Legia II przegrała ten mecz z Ursusem 0:2. Mogła wyżej. Raczej nie mogła niżej.

* * *

O, Ursus. No właśnie. W Ursusie w przeszłości grali piłkarze, o których później z różnych względów było głośno. Jeden jest dzisiaj wiceprezesem PZPN, drugi sekretarzem generalnym. Ale wychowankiem tego klubu był też Krzysztof Nowak. Pamiętacie Krzysztofa Nowaka?

 66_P

ALS.

Wszyscy, którzy Nowaka znali, zawsze opowiadali o jego profesjonalizmie. Ale to nie są takie głupie opowiastki w myśl zasady, że o zmarłym albo dobrze, albo wcale. Zanim zachorował, w środowisku piłkarskim uchodził za zjawisko. Mówiono o nim: ubrania układa w kostkę, prasuje kołnierzyki, zawsze ma posprzątane, buty wypastowane i poukładane jeden obok drugiego. Pedant i profesjonalista. No i na co był mu ten cały profesjonalizm?

Wykończyła go ta choroba, o której teraz jest tak głośno – stwardnienie zanikowe boczne. Moje podejście do oblewania się kubłem z lodowatą wodą w ostatnim czasie – co już pewnie wiecie – bardzo ewoluowało. Na początku odrzuciła mnie akcja splash, polegająca na tym, że ktoś mi albo kazał się oblać, albo postawić obiad. No bo sorry, ale jak komuś chcę stawiać obiad, to stawiam, dzieje się to dość często, ale nigdy pod przymusem. Cała ta zabawa kojarzyła mi się z lansem pt. „zobacz jaką mam pozycję społeczną i jak znanych ludzi mogę nominować”. Totalny debilizm, celebryctwo w najgorszym wydaniu.

Później dotarły do mnie informacje z USA, dotyczące akcji „Ice Bucket” (w sumie to samo co splash, tylko z przesłaniem): tam najpierw 40 milionów dolarów na koncie fundacji, teraz już podobno 70 milionów. Zacząłem się nad tą akcją zastanawiać i uznałem ją za GENIALNĄ. Genialną w swojej prostocie, genialną w swojej głupocie – jak zwał, tak zwał. W każdym razie mógłbym myśleć pewnie rok, a nie wpadłbym na tak dobry pomysł – wylewanie na siebie wody z lodem ma niesamowity potencjał.

Po pierwsze – każdy może to zrobić. Tak bogaty, jak biedny. Znany i nieznany. Z miasta czy ze wsi. Sztywniak czy żartowniś. Każdy. Wystarczy wiadro, lód i telefon komórkowy. Cały cywilizowany świat tym dysponuje.

Po drugie – wylewanie na siebie wiader pełnych wody z lodem ma potencjał. Ludzie lubią oglądać głupoty, w trakcie tworzenia takich filmików stać może się sto nieprzewidzianych rzeczy. Widok znanej osoby robiącej to co inni – jest przyjemny. A widok znanej osoby piszczącej jak panienka – tym bardziej.

Po trzecie – koncept „mokrego łańcuszka” jest świetny, akcja rozprzestrzenia się w szaleńczym tempie i połyka coraz bardziej znane osobistości. Wedle znanej teorii, w dzisiejszych czasach jesteśmy trzy lub cztery osoby (nie pamiętam) od dowolnej osoby na świecie. Czyli – w teorii – potrzebujemy trzech czy czterech osób, by dotrzeć np. do Baracka Obamy, Shakiry, Justina Biebera, Mike’a Tysona czy Erica Claptona. W myślach jestem w stanie stworzyć taki łańcuszek – zaczynający się ode mnie, a kończący się na którejś z wymienionych postaci. A że tu „etapów” może być więcej niż trzy, to w efekcie każdy – bez względu na pozycję społeczną – w pewnym momencie zostanie nominowany przez osobę, którą naprawdę zna.

Akcja jest więc skrojona na dzisiejsze czasy, odpowiednio głupia, by wzbudziła zainteresowanie i samonakręcająca się. Raz puszczona w ruch – trudna do zatrzymania.

A jednak, żeby to wszystko miało sens, trzeba odrobiny refleksji. Niektórzy twierdzą, że nie powinienem się chwalić – ale co tam, czasami można się pochwalić i nie widzę w tym nic złego (gdybyśmy się wszyscy  zawsze sami chwalili po zrobieniu czegoś dobrego, to byłoby to inspirujące dla wszystkich)… Do niedawna w Polsce po prostu wszyscy bezmyślnie oblewali się wodą. Poszliśmy z kumplami na miasto, jakoś przy kolacji zeszło na ten temat i stwierdziliśmy: trzeba to jednak rozkręcić. Po pijaku na telefonie sprawdziłem, czy istnieje w Polsce fundacja zajmująca się osobami chorymi na ALS. Istnieje – w Nowym Targu. No to jazda.

Na konto fundacji Dignitas Dolentium z okazji akcji „Ice Bucket Challenge” nie wpływały żadne pieniądze. Jak poinformował mnie jej przedstawiciel, od poniedziałku dostali około 23 tysiące złotych. A pieniądze ciągle spływają.

Nazwa Dignitas Dolentium praktycznie nigdzie się nie pojawiała, teraz pojawia się niemal przy okazji każdego głośniejszego nominowanego. Polecał ją i Zbigniew Boniek, i Robert Lewandowski, i wiele, wiele innych osób, aż nagle polecił ją nawet Donald Tusk. Czyli ten wirusowy marketing działa. Mam prośbę i apel do wszystkich: dodajcie temu oblewaniu odrobinę sensu. Jeśli po prostu się czymś oblejecie – ot tak – to jest to kompletnie idiotyczne, równie dobrze możecie się zsikać w majty i to nakręcić komórką. Jeśli jednak nagracie idiotyczny filmik z pożytecznym przekazem – to będzie to po prostu pożyteczne. Fundacja Dignitas Dolentium musiałaby wydać ogromne pieniądze, by osiągnąć taki efekt marketingowy, jak w ostatnich dniach. Prawdopodobnie musiałaby wydać na to więcej niż kiedykolwiek zarobiła.

Filmik nagrywa się po coś. A konkretnie: żeby zebrać pieniądze. Niektórzy je wpłacają, ale nie mają takiego obowiązku. Czasami wystarczy, że zrobią reklamę fundacji i wykorzystają w sposób pożyteczny swój „zasięg”. Oczywiście jak wpłacą, to jeszcze fajniej, ale uważam, że nie można tego oczekiwać. Gdy ja nominowałem innych, to powiedziałem: płacę za każdego nominowanego, jeśli zrealizuje zadanie. Bo stawianie innych w takiej sytuacji, by sami musieli się dzielić pieniędzmi, nawet jeśli nie mają na to ochoty, jest moim zdaniem nie w porządku.

W każdym razie myślę, że piłkarsko się to bardzo fajnie rozkręciło. Fundacja Dignitas Dolentium to chyba dość mała organizacja, która robiła do tej pory pożyteczne rzeczy, na skalę, na jaką pozwalały przychody. Teraz pewnie będzie mogła zrobić coś więcej. Niech ta zbiórka dalej pączkuje na lewo i prawo, niech zasysa kolejne osoby, tylko pamiętajcie: filmik nie jest po to, byście pokazali, że wytrzymacie oblanie zimną wodą, bo to wytrzyma nawet każdy lamus. Filmik jest po to, by wasza głupia mina poskutkowała czymś niegłupim. Wciąż zbyt wiele osób o tym zapomina.

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...