Takimi meczami jak ten, takimi bramkami jak ta zdobywa się Złotą Piłkę. I nic to, że ani w tegorocznym głosowaniu, bo zamknięte, ani w przyszłorocznym, bo to trafienie z 2019 roku, Lionel Messi nie będzie mógł posłużyć się argumentem bramki z Atletico. Bo on gole o podobnej istotności, co zwycięskie trafienie na 1:0 z Atletico zdobywa z niedostępną dla zwykłych śmiertelników regularnością. Dziś na Wanda Metropolitano miał do tańca z ekipą Cholo Simeone godnego partnera. Marca-Andre Ter Stegena, który nadał trafieniu wagę zwycięskiego.
Messi skradnie czołówki, to pewne. Bo strzelił gola, jakich ma już w zawodowej karierze pewnie trzycyfrową liczbę. Najbardziej charakterystycznego, ze swojej kępki trawy, tuż zza pola karnego, lewą nogą, przy samym słupku. Ileż to już razy oglądaliśmy tę akcję jak na powtórce, na której zmieniały się w zasadzie tylko koszulki rywali? Niezmienna pozostawała zaś zabójcza precyzja i ten przepełniony rezygnacją wzrok przeciwników uczulanych na taki obrót spraw przez cały tydzień.
Wreszcie Argentyńczykowi udało się to, co bardzo długo udawało się ekipie Diego Simeone oddalać w czasie. W kolekcji goli brakowało mu bowiem wciąż tego przeciwko Atletico na jego nowym stadionie. 29 trafień przeciwko Los Colchoneros, żadnego na Wanda Metropolitano. Aż do dziś.
Choć to trafienie wcale nie musiało być zwycięskie. I dlatego – choć oczywiście kolejna laudacja jest w pełni uzasadniona – na miejsce na okładkach zasługuje u jego boku Marc-Andre Ter Stegen. Tak jak widzieliśmy masę podobnych goli Messiego dających Barcelonie kluczowe wygrane, tak i przecież niemiecki golkiper nie raz i nie dwa potrafił okiełznać wymykający się partnerom pożar w tyłach. Nie inaczej było i dziś. W czasie, gdy Messi i koledzy nie potrafili dojść do choćby pojedynczej sytuacji strzeleckiej, on miał już na koncie interwencję znaczącą tyle, co gol. Hermoso dostał od Joao Felixa takie dośrodkowanie, jakie wypada kończyć golem w dziesięciu na dziesięć przypadków. Strzelił mocno, uderzył między nogami Ter Stegena, który tylko sobie znanym sposobem zdołał ułożyć kończyny tak, by jakimś cudem zbić piłkę na rzut rożny.
Niewiele mniej imponująca była parada Ter Stegena niedługo później, gdy krycie Barcelony przy rzucie rożnym Atleti nosiło znamiona poważnego przestępstwa. Alvaro Morata został na siódmym metrze straszliwie sam jak Raymond Domenech. Włożył w uderzenie głową całą swoją siłę, ale niemiecki bramkarz tak zmyślnie przemieścił się zawczasu na linii, że łatwiej mu było w efekcie zbić uderzenie z dala od celu, do którego mierzył hiszpański napastnik.
Wszystko wskazywało jednak na to, że Atletico prędzej czy później ten cel osiągnie. Barcelona po świetnej pierwszej godzinie z Borussią, w pierwszych fragmentach kolejnego starcia była kompletnie innym zespołem. Miała problem z wyjściem z własnej połowy, gubiła piłkę w niebezpiecznych strefach, zapraszała wręcz rywali do podejmowania kolejnych prób. Niechlujność była porażająca, nieumiejętność radzenia sobie z pressingiem nieprzystająca do pryncypiów więcej niż klubu.
Rzecz w tym, że po straszeniu z pierwszej połowy, Atletico na drugą wyszło zupełnie inaczej usposobione. Nie potrafiło już dojść do podobnej sytuacji, jakie zmarnowali Hermoso i Morata, najlepszą – piętkę Moraty po dograniu Correi – sprzed bramki wybił Sergi Roberto. Dawało się też coraz częściej zaskakiwać w tyłach. Co akurat zaskoczeniem nie było, bo plaga nieobecności zmusiła Diego Simeone do wystawienia bloku defensywnego w składzie dalekim od monolitu z poprzednich sezonów. Saul, Hermoso, Felipe, Trippier – no przyznacie, nie jest to idealny zestaw, by stawić czoła Barcelonie.
Tylko że Barcy, aż do gola Messiego, kompletnie brakowało wykończenia, czasem wręcz ostatniego podania. Co z tego, że Sergi Roberto przejął piłkę po prawej stronie i przez moment goście wychodzili trzech na jednego, skoro Hiszpan – rozgrywający całościowo bardzo dobry mecz – przeciągnął moment zagrania i zahamował zapowiadającą się na pewnego gola akcję? Co z tego, że Messi pressingiem wywalczył piłkę i dograł otwierające podanie do Rakiticia, skoro temu brakło impetu, by porządnie je wykończyć? Co z tego, że Argentyńczyk nie dał się powalić dwójce atakujących ostro rywali, by podać do Suareza, skoro miękką górną piłkę Urugwajczyka fatalnym wolejem kończył Griezmann?
Stąd długo zapowiadało się na remis. Na 0:0 może niekoniecznie nudne, ale naznaczone oprócz genialnych interwencji Ter Stegena także potężną niedokładnością i nieskutecznością.
No ale Barcelona miała, ma i jeszcze przez jakiś czas będzie mieć Messiego. A gdy tak jest, można się spodziewać tego, co zdarzyło się w końcówce.
Pierwszej wygranej Barcelony z Atletico na Wanda Metropolitano. Powrotu Blaugrany na fotel lidera.
Atletico Madryt – FC Barcelona 0:1
Messi 86’
fot. NewsPix.pl