Na lodówce w mieszkaniu Bartosza Slisza wisi zapisana przez niego dzień przed spotkaniem z Wisłą Płock kartka. Na niej – cele na sezon 19/20. Pierwszy udało się spełnić kolejnego dnia. Debiutanckie trafienie w ekstraklasie Slisz zaliczył w 90. minucie meczu z Nafciarzami. Niedługo później odhaczył kolejne, statuetkę dla młodzieżowca miesiąca. Tymi, które wciąż pozostają bez haczyka, nie chce jeszcze się chwalić, ale mówi, że zrobi wszystko, by pokazać nam tę kartkę uzupełnioną w stu procentach pod koniec sezonu.
Sezonu, który może być jego ostatnim w PKO Bank Polski Ekstraklasie.
– Latem było kilka zapytań o piłkarzy, niektórym kończą się umowy (…). Bartosz Slisz już wtedy budził mocne zainteresowanie. Natomiast cieszę się, że jest on na tyle młodym, a przy tym dojrzałym piłkarzem, że wie, że trzeba mu regularnej gry w Ekstraklasie, by wyjechać w dobrym momencie. Wyjechać piłkarsko uzbrojonym i szukać nowych wyzwań – mówił po dwunastej kolejce ekstraklasy w rozmowie z ekipą Weszłopolskich dyrektor sportowy Zagłębia Lubin Michał Żewłakow.
Patrząc na tempo, w jakim Slisz idzie w górę, nie jest wcale trudno wyobrazić sobie, że latem, a może nawet zimą, wykonuje kolejny krok. Jeśli ktoś w Zagłębiu jest fizycznie gotowy do ciężkiej orki przez 90 minut i wszystko to, co doliczy sędzia, to właśnie Slisz. W poprzednich rozgrywkach na 20 najdłuższych dystansów przebiegniętych w ciągu meczu przez jednego zawodnika, pięć wyników należało właśnie do niego. Od szóstej kolejki nie opuścił choćby jednej ligowej minuty, co spotkanie jest w czołówce zawodników z największym kilometrażem. A on i tak widzi u siebie rezerwy, bo jednym z celów – chyba nie obrazi się, że go zdradzimy – jest 13 kilometrów przebiegnięte podczas jednego spotkania. Bardzo, bardzo blisko było w spotkaniu z Lechem Poznań, gdy zabrakło… 90 metrów.
Gdyby jednak to przebyty dystans świadczył o piłkarskiej klasie, nie zachwycalibyśmy się Robertem Lewandowskim, tylko Korzeniowskim. Slisz ma też sporo innych atutów, które wyróżniały go od najmłodszych lat.
– Bartek bardzo dużo biegał, było go pełno na boisku. Często był przy piłce, od najmłodszych lat grał zespołowo. Jako 10-, 11-latek już grał bardzo dojrzale, koleżeńsko, walecznie. Ostry, zdecydowany, ale wszystko w granicach fair play. Dzieci w takim wieku grają, żeby się pokazać. On potrafił i dryblować, i strzelać, często przywoził statuetki najlepszego zawodnika, króla strzelców z różnych turniejów. Ale nigdy nie był na placu gry egoistą – mówi nam pierwszy trener Slisza w ROW-ie Rybnik, Czesław Holona.
W Zagłębiu jednak nie zespołowość, nie technika użytkowa, nie waleczność, a… gra głową zrobiły największe wrażenie.
– Z jego pierwszego obozu najbardziej zapadła mi w pamięć jego gra głową w ataku. Porównywaliśmy go do seniorów z pierwszej drużyny i w tym względzie należał do ścisłej czołówki. Zastanawialiśmy się nawet z trenerem Stokowcem, czy go nie nagrać i nie pokazać jako wzór – bo to nie tylko uderzenie, ale i moment wybicia, element zamachu. Moje wrażenie? „Wow, to jest to” – mówi Paweł Karmelita, drugi trener Zagłębia Lubin.
Czy można się więc dziwić, że premierowego gola Slisz strzelił właśnie po strzale głową? Wrzutka Alana Czerwińskiego z prawej strony nie była idealna, musiał się wybić trochę do tyłu, ale popracował głową w taki sposób, że Thomas Dähne nie miał żadnych szans na skuteczną interwencję.
A, nogą, jak się okazuje, też potrafi przygrzmocić tak, że w skrótach lig z TOP5 bramka jego autorstwa byłaby wśród najpiękniejszych w kolejce. To co dopiero u nas. Dowód dał w tych kompletnie pokręconych derbach ze Śląskiem (4:4).
– Jego uderzenia z dystansu nie biorą się z niczego. To nie tak, że się z tym urodził, tylko sumiennie nad tym pracuje – chwali swojego podopiecznego Karmelita. – On po każdym treningu chce zostać, dodać coś ekstra. Jak chcę, żeby drużyna wykonała dziesięć powtórzeń, to jemu mówię, że ma zrobić osiem, bo i tak te dwa dołoży od siebie.
Takie podejście na treningu cechuje wielkich mistrzów – choćby Maria Szarapowa mówiła o tym, że wykonuje zawsze jedno dodatkowe powtórzenie, by przekonać się, że wciąż tkwią w niej rezerwy.
Te Slisz odkrył też, szczęśliwie bardzo wcześnie, w swojej diecie. Organizm bowiem buntował się, gdy zawodnik w każdym meczu robiący -naście kilometrów nie dostarczał dość kalorii, by tę pracę jakoś zrekompensować.
– Przez pierwszy rok w Zagłębiu mieszkałem sam w kawalerce. To był pierwszy kontakt z dorosłością. Wcześniej mieszkałem z rodzicami, więc po treningu czekał obiad. Tutaj musiałem ogarnąć wszystko sam. Zazwyczaj jadło się spaghetti, makaron z kurczakiem, ryż z kurczakiem, albo szło się na miasto. Nie byłem świadom, jak ważne jest to, by uzupełniać mikro- i makroelementy. Często miewałem mikrourazy, naderwania włókien mięśniowych w dwugłowym, czworogłowym. Kalorii było za mało, bo też nigdy nie czułem, że potrzebuję ich aż tyle. Uświadomiłem sobie to po czasie, gdy poszedłem do dietetyka. Teraz nie mam jakiejś mega rygorystycznej diety, po prostu odżywiam się dobrze, bo wiem, co mogę jeść – mówi Slisz.
Widać to od razu, gdy spojrzy się na zdjęcia Slisza z początków w Zagłębiu i porówna je z dzisiejszymi. Rzuca się w oczy, że kiedyś to był szczypior, że masy mięśniowej przez tych kilka lat przybyło. Dzięki temu może jeszcze skuteczniej rywalizować z mocnymi fizycznie przeciwnikami w środku pola.
A rywalizację uwielbia, jak mało co.
– Jeszcze w juniorach ROW-u byliśmy na dwóch turniejach Danone Cup. Jeden jako rocznik młodszy, drugi – gdy graliśmy ze swoimi rówieśnikami. Jak odpadliśmy, to popłakałem się na boisku. Trener się mnie pytał: “Co ty, Bartek, płakałeś?”. “Nieee, trenerze, co pan?” – wspomina.
Slisz (piąty od lewej w górnym rzędzie) na Danone Nations Cup. Pierwszy od lewej trener Czesław Holona
Najgorsza możliwa kara? Zabranie kapitańskiej opaski. – Jednej zimy mieliśmy trening na hali. Zostaliśmy z Radkiem Dzierbickim, bo czekaliśmy na rodziców. Trener odjeżdżał, rzuciliśmy w jego samochód śnieżkami. Następnego dnia jechaliśmy na turniej. Przyznaliśmy się, że to my rzucaliśmy tymi śnieżkami. Trener zabrał mi opaskę, byłem załamany.
W Lubinie chcą z niego zrobić nowoczesną szóstkę. Każdy, kto choć trochę interesuje się piłką widzi, że te w starym stylu, rygle defensywy, przechodzą do lamusa. Że dziś defensywny pomocnik musi być wszechstronny. Strzelić, rozegrać, pochwalić się na koniec sezonu konkretną cyfrą w klasyfikacji kanadyjskiej.
– Ostatnio zwracaliśmy mu uwagę, żeby bardziej skupił się na grze ofensywnej. Ma wiele atutów, by uczestniczyć w finalizacji ataków. Nie tylko rozbijać te przeciwnika i wykonywać pierwsze podanie, ale też posyłać to ostatnie, kończyć strzałem. Chcemy więcej podań za linię obrony, ze środka boiska. On, dzięki swojej mobilności, jest w stanie wykonywać ich jeszcze więcej – mówi Paweł Karmelita.
Rywalizację Slisz kocha do tego stopnia, że gdy nie mierzy się z rywalami na boisku, najchętniej próbuje się z tymi wirtualnymi. W Counter Strike’a ma przegranych tysiące godzin, w FIFĘ – podobnie. I tak jak nie znosi porażek na boisku, tak trudno jest mu się też z nimi pogodzić poza nim. – Dostałem pada od dziewczyny, więc rzucania sprzętem nie ma, ale jak ostatnio w finale Draftu (tryb gry w FIFA 20 – przyp. red.) gość strzelił mi na 4:3 w doliczonym czasie gry, to wkurzony wstałem i wyszedłem z mieszkania – śmieje się dziś z tego Slisz.
Nam nie dał na konsoli żadnych szans. I uwierzcie, jeśli w karierze będzie mu szło jak z padem w ręku, ten chłopak zajdzie naprawdę bardzo wysoko.
– Scharakteryzować go jednym zdaniem? Potencjał na zawodnika europejskiego formatu. Wiele pięknych momentów przed nim, pewnie też wiele trudnych. Ale widząc, jak wysoko on sam stawia sobie poprzeczkę, wierzę, że niedługo włączymy telewizję, przełączymy na mecz mocnej europejskiej ligi i będziemy w nim widzieli Bartka Slisza – kończy Paweł Karmelita.
Tekst: SZYMON PODSTUFKA
Wideo: MATEUSZ STELMASZCZYK
fot. 400mm.pl