Sobota, godzina 15:00, stadion w Bełchatowie. Brzmi jak paździerz, na który zaproszą nas dwie przeciętne drużyny.
Jak brzmi, tak wygląda. Niestety.
Przyznamy, że z dużym zaciekawieniem przystąpiliśmy do meczu Rakowa z Koroną. Głównie ze względu na ekipę beniaminka, o której wiosną i latem mówiło się bardzo dużo. Oczywiście nieprzypadkowo, bo Raków zapowiadał się na zespół, który wniesie do ligi nową jakość. Wydawało się, że beniaminek wreszcie okaże się ekipą gotową na Ekstraklasę, wyrazistą, a nie kleconym naprędce zespołem pokroju Zagłębia Sosnowiec czy Miedzi.
Za wcześnie oczywiście na wyciąganie wniosków, ale dziś Raków niczym się nie różnił od wspomnianych poprzedników. Korona była do ugryzienia, nawet mimo drastycznej przewagi w liczbach (10 do 1 w strzałach celnych). Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że jej wszystkie akcje ofensywne można sprowadzić do powiedzenia “z dużej chmury mały deszcz”. Większość jej strzałów była licha, brakowało im siły lub po prostu szły w środek bramki. Drugim powodem był Paweł Sokół, który niczego nie zawalił, a w drugiej połowie nawet pomógł broniąc strzał Nouviera, ale – tak ogólnie – nie pozostawił po sobie dobrego wrażenia. Zaprezentował paletę umiejętności, które są bardziej niż w Ekstraklasie cenione są w technikum elektrycznym.
Raków był bardzo, bardzo niezorganizowany, a to przecież właśnie organizacja miała być jego siłą. Nie potrafił konstruować akcji, co chwilę tracił piłkę, obrońcy nie potrafili jej wyprowadzać. Na palcach jednej ręki można policzyć momenty, w których stworzył zagrożenie. To na pewno wspomniany strzał Nouviera, ale poza tym posucha. Szczepański uderzył sprzed pola karnego po rogu (nad bramką), Musiolik strzelił głową (lecz bardzo lekko) i to by było na tyle.
Z dużym rozmachem działała Korona. W środku pola bezcenną pracę wykonywał Żubrowski, który zaliczył kilka świetnych odbiorów, ale także umiejętnie rozpoczynał kolegom akcje. Z przodu najaktywniejszym piłkarzem był Djuranović. Czarnogórzec zajął miejsce na dziesiątce, ale tak naprawdę operował wszędzie – i na skrzydle, i jako drugi napastnik. Chciało mu się grać w piłkę, podobnie jak Pacindzie. Trudno napisać to samo z kolei o niewidocznym Papadopulosie.
Djuranović musi przygotować się na to, że bramkarz Rakowa będzie śnił mu się po nocach. Powinien lekką ręką mieć hat-tricka, lecz wszystko zatrzymywało się na Gliwie. Sytuacyjny strzał w polu karnym? Gliwa broni. Zajebista długa piłka od Żubrowskiego, sprawne przyjęcie i szybkie uderzenie? Gliwa broni. Lob w sytuacji sam na sam? Gliwa broni. Cebula kiwa się w polu karnym i wykłada piłkę tak, by dołożyć nogę? Gliwa broni.
Bramkarz Rakowa zakręciłby się pewnie nawet i w okolicach noty 9, gdyby nie sytuacja, w której podarował Koronie zwycięstwo do spółki z Petraskiem. Najpierw czeski obrońca tak umiejętnie wybijał piłkę, że wypuścił swojego rywala sam na sam. Pacinda dziubnął sobie piłkę obok Gliwy i dał się staranować bramkarzowi, który trochę pospieszył się z tak agresywnym wejściem. Efektem rzut karny, który został zamieniony na gola przez Kovacevicia.
Stracona bramka nie okazała się dla Rakowa impulsem. Poza krótkim fragmentem meczu, grał swoje. Swoje, czyli bezradne ataki i nieumiejętne próby wyprowadzenia piłki. Korona ani przez moment nie mogła poczuć, że wynik jest zagrożony. Ba, powinna wręcz prowadzić więcej. Dwie bardzo groźne akcje wykreował Pućko. W pierwszej najpierw przelobował obrońcę, a później przelobował bramkę, w drugiej przebiegł z piłką dobre 40 metrów i postanowił uderzyć sprzed pola karnego, lecz zabrakło mu precyzji.
Korona napawa optymizmem, Raków nie. Apelujemy, by nie przekreślać drużyny z Częstochowy, ale przywitanie z Ekstraklasą było po prostu słabe. Bardzo słabe. Jeśli tak źle wygląda na tle Korony, strach myśleć co będzie, gdy do Bełchatowa przyjadą czołowe drużyny.
Fot. FotoPyK