Kilka lat temu z zainteresowaniem śledziłem na Twitterze dyskusję kilku dziennikarzy politycznych, debatujących na temat zaklejania kamer skierowanych w stronę użytkownika w swoich laptopach. Wydawało mi się to wówczas straszną przesadą, może nie do końca graniczącą z wiarą w reptilian, ale jednak – gdzieś w polu teorii spiskowych, w które niekoniecznie warto wierzyć.
Pomyślałem sobie – kto mógłby nagrywać bez mojej wiedzy? Kto mógłby te nagrania wykorzystywać i właściwie w jakim celu?
Byłem pewny, że omijając strony ze sposobami na fortunę w 15 minut i skrzynki mailowe w rosyjskich domenach, jestem strzeżony jak całe złoto Stanów Zjednoczonych, a najgorsze, co może mi się przytrafić ze strony nowych technologii, to roczny spam ofertami butów, gdy nieopatrznie wpiszę w google “adidas gazelle”. No i oferty wczasów na Malediwach, gdy kiedyś próbowałem znaleźć jakieś dane o tamtejszej infrastrukturze stadionowej.
Tak, zdawałem sobie sprawę z profilowania reklam pod moje gusta, ba, z czasem doszło do tego również profilowanie treści, żebym chętniej klikał lajki i spędzał więcej czasu w mediach społecznościowych. Ale to przecież zupełnie inny typ działania, niż wykorzystywanie moich narzędzi w moim domu. Nikt nie włączał mi kamery, żeby sprawdzić, czego lubię słuchać przy prasowaniu, nikt nie sprawdzał za pomocą aparatu, czy w mojej strefie klimatycznej będą mnie interesowały oferty klimatyzatorów.
W sumie to przekonanie, że świat w gruncie rzeczy jest wobec mnie dość uczciwy pozostało mi do dzisiaj. Albo technicznie rzecz ujmując: do wczoraj.
W El Pais opisano wczoraj wieczorem proceder, który moim zdaniem jest po prostu przerażający. Można oczywiście za moment łagodzić wydźwięk, tłumaczyć, że to wszystko w słusznym celu. Ale jednak: według hiszpańskich mediów doszło do bezprawnego użycia mikrofonów smartfonowych przez LaLiga. Zupełnie niewinna organizacja – bo za taką miałem spółkę reprezentującą hiszpańskie rozgrywki – oferująca kibicom zupełnie niewinną aplikację. Ot, wyniki na żywo, komentarze, wiadomości, specjalne powiadomienia o transferach. Kompletnie normalna sprawa, kiedyś miałem podobną aplikację od Premier League, testowałem też to, co oferowała Ekstraklasa. Zero podejrzeń o jakiekolwiek ciągoty szpiegowskie.
A jednak, jeśli El Pais się nie myli, LaLiga używała tej zupełnie niewinnej aplikacji do zbierania odgłosów zbieranych przez mikrofony smartfonów milionów użytkowników apki. Co więcej, razem z tym, co nagrały mikrofony, apka łączyła lokalizację telefonu. Owszem, wszystko ma swoje szlachetne uzasadnienie – LaLiga namierzała dźwięki meczów, by sprawdzać, czy bary, w których emitowane są spotkania, posiadają stosowną licencję. Program podobny do tego, który wychwytuje nielegalną muzykę na YouTube miał zestawiać dźwięki ze smartfonów z przekazem transmisji i serwować pomysłodawcom na tacy adresy lokali z nielegalnymi transmisjami. Wszystko w imię prawa, wszystko w imię ścigania złodziejaszków, którzy nie chcieli płacić za pozwolenie na wyświetlanie meczów ligi hiszpańskiej.
Być może dla niektórych będzie to świetny sposób na oszustów, dla mnie jednak to przekroczenie rubikonu. Aplikacja firmowana przez piłkarską organizację wykorzystująca do własnych celów mój mikrofon? Spodziewałem się od przyszłości wszystkiego, chińskich podsłuchów w ich telefonach oraz rosyjskich wtyczek w ich programach antywirusowych, ale to? Hiszpańska liga nagrywająca dźwięki z mojego mieszkania? Przecież to brzmi jak żart.
Ale pal licho tę aplikację, bardziej zmroziła mnie kara, jaką według El Pais ma ponieść organizacja Javiera Tebasa. Według dziennikarzy zrzeszenie klubów za używanie mikrofonów użytkowników bez ich wiedzy i pozwolenia ma zapłacić… 250 tysięcy euro kary. Najtańszy zawodnik najtańszego klubu tej ligi pewnie spokojnie mógłby zostać za tyle sprzedany, na przykład do Ekstraklasy. To nawet nie jest kwota symboliczna, to nie jest kwota śmieszna, to jest kwota, która mówi wprost: róbta co chceta.
Wiem i rozumiem, że liga miała swoje argumenty. Nikogo, przynajmniej w teorii, nie podsłuchała, nie wykorzystała prywatnych rozmów o wakacjach, by nadać cynk złodziejom, kiedy kwadrat stoi pusty. Nie działała na niekorzyść kogokolwiek, po prostu próbowała na własną rękę, za pomocą nowoczesnych technologii, egzekwować przestrzeganie prawa. Tłumaczyła się zresztą, że opcja dotyczyła tylko użytkowników premium, że wszyscy podpisywali zgody podczas rejestracji, że nie ma przecież wymogu tłumaczenia, w jakim dokładnie celu aplikacja chce wykorzystać wbudowany mikrofon.
To jednak właśnie jest najbardziej przerażające. Ile aplikacji mam w swoim telefonie? Ile razy wyrażałem zgodę przy ich instalacji, przy zakładaniu kont, przy zapisywaniu się do newslettera i przy uruchamianiu funkcji premium? Okej, ja jestem analogowy, nie mam nawet Messengera, poza tym i tak samowolnie upycham swoje życie prywatne na Instagramie, kto mnie miał wyszpiegować – już mnie pewnie wyszpiegował. Ale wyobrażam sobie zwykłego Hiszpana, który ma przecież też aplikację Ligi Mistrzów, aplikację pogodową i kilka gadżetów od międzynarodowych koncernów. Każdemu z nich udzielił zgody, na pewno na instalację, a może i na inne rzeczy. Być może na używanie mikrofonu swojego smartfona.
Dziś te dane posłużą do złapania złodzieja, który nie płaci licencji za transmitowanie ligi hiszpańskiej. Ale do czego posłużą jutro? Czy mamy pewność, że organizacja zarządzana przez Tebasa już zawsze będzie używała naszych mikrofonów wyłącznie w zbożnych celach? Czy można ufać np. aplikacjom Ligi Mistrzów, sponsorowanej przez Gazprom? Nie chcę odjeżdżać w wizjach zbyt daleko, ale jeśli do takiego spektakularnego ruchu posunęła się La Liga, to do czego mogą się posuwać ci, którym naprawdę zależy na informacjach o użytkownikach? Którzy naprawdę chcieliby zajrzeć za kotarę?
Chyba jednak zalepię tę kamerę. A wyniki będę sprawdzać na telegazecie.