„Kosta, puchary czy plaża?” – głosił wymowny transparent wywieszony przez kibiców Pogoni Szczecin na sektorze gości w Lubinie. Pozostawiając na chwilę z boku sens takiego postawienia sprawy i tego, czy fani Portowców aby nie przeceniają możliwości swojej drużyny, trzeba przyznać, że szczecinianie udowodnili, iż w grupie mistrzowskiej nie rozłożą leżaków, dając się ponieść morskiej bryzie. I to nie tylko dlatego, że – uwaga, będzie odkrywczo – Szczecin nie leży nad morzem.
Mogliśmy mieć uzasadnione obawy co do postawy gości ze względu na przeszłość. Na to, że Pogoń i grupa mistrzowska to była dotychczas para dobrana tak zgrabnie jak polskie zespoły i europejskie puchary. Wspomnienia są, jakie są. Sezon 2013/14 – trzy remisy, cztery porażki. 2014/15 – remis, sześć porażek. 2015/16 – dwa zwycięstwa, remis, cztery porażki. 2016/17 – zwycięstwo, remis, pięć porażek. Średnia punktów na mecz: 0,54.
Nastrojów przed kolejnym podejściem nie poprawiał fakt, że Pogoń w tym sezonie z każdym kolejnym tygodniem po prostu pikowała. W końcowej fazie rundy zasadniczej niczym nie przypominała zespołu, który zachwycał nas jesienią i na początku tego roku. Chociażby w Gdańsku, gdzie szczecinianie przegrali, jasne, ale prezentowali się na boisku lidera bardzo korzystnie. Co więcej – Kosta Runjaić otwarcie zaznaczał, że teraz przyszedł czas, by dać szansę kilku zmiennikom.
No, ale – jak już wspomnieliśmy – obawy nie znalazły potwierdzenia w rzeczywistości. Oczywiście, fani wyrafinowanych fajerwerków taktycznych nie mogli być zadowoleni, gdyż – szczególnie w pierwszej połowie – oglądaliśmy bardziej typowy hobby futbol niż wyrachowaną, konsekwentną grę obu drużyn, ale koniec końców było co oglądać. Szczególnie w pierwszej połowie, trzymającej w napięciu, rozgrywanej w szalonym tempie, generalnie przypominającej lot w kosmos czy przejażdżkę rollercoasterem.
Może uporządkujmy, bo bardzo łatwo się pogubić.
– Pawłowski – bardzo aktywny w ciągu całego spotkania, raz po raz ośmieszający Matynię – z łatwością wymanewrował lewego obrońcę Pogoni, Bursztyn wybił piłkę przed siebie, a ta koniec końców trafiła pod nogi Bohara. I cyk, 1:0.
– Bohar – najwyraźniej rozochocony dobrym początkiem – dołożył asystę. Problem w tym, że przeciwko swojej drużynie. Konkretnie wymarzył sobie, że przerzuci piłkę z lewej strony na prawą, ale skończyło się tym, że dograł do środka. Idealnie pod nogi Kozulja. Bośniak może nie zdobył tak efektownej bramki jak swego czasu z Legią, ale i tak było co podziwiać. 1:1.
– Tuszyński potwierdził, że napastnik wracający we własne pola karne zwiastuje kłopoty i sfaulował Kowalczyka. Karnego nie wykorzystał Drygas.
– Starzyński obsłużył świetnym, długim podaniem Pawłowskiego, a ten znalazł się w sytuacji jeden na jeden z Matynią. Skończyło się faulem Portowca i jedenastką, tym razem wykorzystaną przez Starzyńskiego. 2:1
– Po długiej konsultacji z VAR-em sędzia Artur Aluszyk zdecydował się podyktować karnego dla Pogoni. Kopacz, wyskakując do piłki, uderzył w głowę Kowalczyka. Jedenastkę wykorzystał Buksa. 2:2.
Pierwsze trzydzieści minut bez zaciągniętego hamulca ręcznego. Ani przez chwilę.
Skłamalibyśmy pisząc, że później było równie efektownie. Pogoń atakowała, w drugiej połowie objęła prowadzenie – Drygas przymierzył zza pola karnego – ale w jej grze brakowało polotu, jakim szczecinianie charakteryzowali się jeszcze kilka tygodni temu. Ale czepiać się nie zamierzamy. Walka była, zaangażowanie – tak samo. Z kolei Zagłębie… Cóż, rozochociła nas drużyna Bena van Daela ostatnimi meczami, ale dzisiaj ani nie funkcjonowała szybka wymiana podań, ani nie widać było przesadnego tempa rozgrywania akcji. Ot, bardzo aktywny był Pawłowski, klasę zachowywał Starzyński, ale poza tym – pustynia.
Za mało na Pogoń, która na wywieszony przed kibiców transparent odpowiedziała w najlepszy możliwy sposób. Zwycięstwem.
[event_results 577541]