Jeszcze zanim Iuri Medeiros zdążył wysiąść z samolotu i postawić stopę na Okęciu, z niemal wszystkich stron padały pytania o sens jego przenosin do Legii Warszawa. O ile nikt nie miał wątpliwości co do tego, że mówimy o dużym portugalskim talencie i piłkarzu, którego można fajnie odbudować, o tyle pod znakiem zapytania stawały przynajmniej dwie kwestie. Pierwsze – czy ta sztuka się w ogóle uda? Druga – czy warto ściągać kolejnego gracza do ofensywy i to najprawdopodobniej jedynie na kilka miesięcy? Po dziesięciu wiosennych kolejkach jesteśmy trochę mądrzejsi i trzeba powiedzieć jasno: ten ruch zaczyna się bronić.
Jeśli ktoś liczył, że zawodnik Sportingu, który jesień spędził na oglądaniu poczynań Krzysztofa Piątka w Genoi, szybko zamknie usta wszystkim malkontentom, to na pewno się przeliczył. Na Medeirosa trzeba było poczekać. Przez pierwszy miesiąc w stolicy nie dostał od Ricardo Sa Pinto szansy w pierwszym składzie, a zmiany, które dawał, nie sprawiały, że ktokolwiek się tego głośno domagał. Z jednej strony to były tylko 23 minuty w trzech meczach, a z drugiej – przy tej skali talentu choćby jeden błysk w słabej lidze w takim czasie mógłby chłopak pokazać. Przełomem mogło być kolejne spotkanie z Miedzią Legnica, w którym Portugalczyk strzelił debiutancką bramkę, ale – począwszy od tego, że w kolejnym meczu Sa Pinto posadził rodaka na ławce – nic takiego się nie stało.
Przełomem są dopiero ostatnie dwa spotkania, w których Medeiros wystrzelił z formą. Nie wiemy, czy należy to bezpośrednio łączyć z odejściem Ricardo Sa Pinto, ale fakty są takie, że na takiego piłkarza Legia czekała. Grającego widowiskowo, dobrze współpracującego z resztą drużyny, no i konkretnego w kluczowych momentach, bo to Medeiros zaliczył ładną asystę przy zwycięskim trafieniu Carlitosa w Zabrzu, a przeciwko Pogoni, przy pomocy nogi Nunesa, wyprowadził zespół na 2-1. Z całym szacunkiem dla Michała Kucharczyka i jego licznych dokonań, o których nikt nie powinien zapominać, to właśnie takiej piłkarskiej jakości oczekujemy na skrzydle zespołu walczącego o mistrzostwo Polski.
Medeiros prawdopodobnie będzie ważnym argumentem w walce Legii o mistrzostwo, ale jego dobra postawa sprawia również, że tym bardziej szkoda, iż pozostanie tego gracza na polskich boiskach to tak kosztowna sprawa. Gdy mowa o sześciu milionach zachodniej waluty, polski klub musi obrócić się na pięcie i grzecznie podziękować. Co prawda po portugalskich mediach poszła w pewnym momencie plotka, że Legia rozważa aktywowanie tej klauzuli, ale… bądźmy poważni, bo nie chcemy pęknąć ze śmiechu. Pograne? Jak donosi Piotr Koźmiński z “Super Expressu”, niekoniecznie. Legia ma zamiar negocjować ponowne wypożyczenie Portugalczyka. I choć nie wszystkim w Sportingu podobało się to, że Medeiros trafił do ekstraklasy, jakieś szanse na happy end w tej historii są.
To pewnie mocna ósemka w skali “#nikogo”, ale jesteśmy zdecydowanie za. Przede wszystkim patrząc pod kątem gry w pucharach w przyszłym sezonie, bo znudziły nam się wolne czwartkowe wieczory. Medeirosowi do Vadisa wciąż jeszcze tak daleko, że nawet nie widać pleców Belga, ale wydaje się, że latem byłby na wagę złota w starciach ze Słowakami i Kazachami.
A na razie chłop debiutuje w naszej jedenastce kozaków, w której mieliśmy problem bogactwa w ofensywie.
W badziewiakach musimy przyznać kilka indywidualnych wyróżnień.
Po pierwsze: Mateuszowi Cichockiemu, bo to, co zrobił przy bramce Zawady, to wyjątkowe partactwo, nawet biorąc pod uwagę poziom ekstraklasy. W jednej akcji zawalił dwukrotnie – najpierw nie trafił w piłkę przy dośrodkowaniu, a później – nie wiedzieć czemu – nie wybił jej w sytuacji, w której powinien ugasić pożar. Podejrzewamy, że gdyby mógł zepsuć w tej akcji jeszcze coś, to po prostu by to zrobił. Niby cały czas gadamy o Polczaku, niby wyjątkowym parodystą jest Toth, ale nie możemy zapominać, że Cichocki to podobna półka.
Po drugie: Joonas Tamm zaliczył samobója, którym zdobył nasze serca. Cóż, Estończyk raczej nie podąży drogą kilku innych graczy Korony, którzy w Kielcach okazywali się całkiem niezłymi zawodnikami.
Po trzecie: Jarosław Fojut zaliczył samobója, który jedynie potwierdza jego beznadziejną formę w ostatnich meczach. W Szczecinie tęsknota za Walukiewiczem musi sięgać zenitu.
Po czwarte: Michał Mak to, do spółki z Konradem Michalakiem, pewien fenomen – jak można wyglądać tak źle w ekipie, która funkcjonuje tak dobrze?
Po piąte: Elia Soriano zaliczył takie pudło, że dajemy mu mocną siódemkę w skali od zera do Choupo-Motinga.
Fot. FotoPyK