Interesowało mnie jakim meczem powita TVP rzesze Polaków, którzy ostatnio ligowy futbol widzieli jeszcze za Janusza Kaczówki. Według mnie to, czy powiedzie się próba ożenku Ekstraklasy ze świadomością przeciętnego Polaka, ma fundamentalne znaczenie dla przyszłości naszej piłki.
Bałem się tego debiutu, oj bałem. Ta kolejka pełna była meczów, po których można się było odkochać, a nawet wyrzec piłki, tymczasem widz oglądający telewizję zza trzeciej dolewki rosołu, nieszczególnie kojarzący wszystkie ligowe konteksty, jest widzem wybitnie wymagającym.
Ale mecz Wisły z Legią okazał się debiutem wymarzonym.
Nie było w ostatnich miesiącach głośniejszego tematu w polskim sporcie niż Wisła Kraków. Tak, używam tak donośnych słów bez cienia przesady: Wisła i Błaszczykowski pojawiali się w opiniotwórczych serwisach informacyjnych, Wisła i Błaszczykowski pojawiali się na czerwonych paskach, Wisła i Błaszczykowski pojawiali się – mogę robić za świadka – w rozmowach osób, których piłka ostentacyjnie ziębi. Byłem zszokowany jak odległe od boiska osoby zaczynały nawiązywać ze mną do spraw Białej Gwiazdy, a działo się tak nie tylko w momentach niezręcznej ciszy.
I teraz ta Wisła, o której kłopotach, potencjalnym rozwiązaniu, absurdalnym wątku kambodżańskim, a wreszcie heroizmie legendy reprezentacji Polski usłyszał cały kraj, ląduje na niedzielnym talerzu; Wisła, z rozpoznawalnym nazwiskami Błaszczykowskiego, Peszki czy Wasilewskiego.
Cytując Leonardo Di Caprio:
Po drugiej stronie Legia, najbardziej medialny klub w Polsce, Legia, która robiła ostatnio seryjne mistrzostwa kraju, Legia, która też przebiła się w ostatnich latach do szerszego widza za sprawą udziału w Lidze Mistrzów, a później – nie ukrywajmy – za sprawą pucharowych wpadek.
Na trybunach brak wolnego miejsca. Wszyscy wiemy, że wystarczyło spojrzeć w tej kolejce na Płock, a cokolwiek zdarzyłoby się na murawie wyglądałoby blado, tymczasem tutaj czuło się atmosferę… nie wiem czy święta, ale na pewno atmosferę czegoś naprawdę istotnego. Jak grasz przed trzydziestoma tysiącami ludzi, których słychać i widać także w TV, to jednak ma swoją wymowę.
Ktokolwiek przed tą transmisją myślał, że w zasadzie nie wiadomo dla kogo ci piłkarze grają, wystarczy że spojrzał na dowolny sektor.
Ale wciąż wszystko mogło pójść źle. Wystarczyłoby 0:0, takie jak – również oglądałem – w transmitowanym dziś na TVP3 meczu Górnika Łęczna z Widzewem, mającym wszystko by jak na drugoligowe warunki stać się kartą atutową, a ostatecznie zostając niestrawnym daniem, po którym zostaje tylko zgaga.
Od pierwszych minut jednak mecz był jak skrojony pod niedzielnego widza. Przemknęła mi nawet absurdalna myśl, że to wszystko wygląda jakby przed pierwszym gwizdkiem ktoś zrobił pogadankę:
– Słuchajcie, w interesie całej ligi jest, żeby nie marnować tego czasu antenowego. Zagrajcie otwarty mecz, pokażcie ile fabryka dała w ofensywie.
Błaszczykowski nie zawiódł, tylko był Błaszczykowskim rozpoznawalnym dla każdego; Błaszczykowskiemu kibicuje całym sercem nawet moja mama i też istotne, że dla wszystkich kibicowskich mam Błaszczykowski był dziś sobą, nie cieniem. Gola na dzień dobry strzelił również doskonale znany Peszko, a przy karnym kamery pokazały reakcje Wasyla.
Powiecie, że to pierdoły, że to nic nie ważne, ale ja będę się upierał:
Przez takich aktorów ta liga robiła się bardziej swoja. Na to kładziono nacisk począwszy od filmu promocyjnego – koszula bliższa ciału, rozgrywki nasze, własne. I gdyby to była bieganina 22 obcokrajowców reprezentujących krakowski i warszawski klub, nie byłoby to wcale odczuwalne, a tak z miejsca zagrano na czułych strunach, bo role główne obsadziły znane postacie.
Mecz cały czas zachowywał bardzo dobre tempo, bo choć Legia zebrała spektakularne baty, tak nie można jej odmówić akcji zaczepnych. Nawet jeśli czasem były to strzały pod publikę i statystyków, to jednak stwarzała pozory, że coś się może zdarzyć. Mieliśmy piękne gole, kwintesencję napięcia w postaci karnego, a nawet dozę absurdu, z wjazdem Peszki w Sa Pinto na czele.
Moim zdaniem 4:0 dla Wisły też jest wydarzeniem, które też pomoże zaszczepić Ekstraklasę u osób jej obcych, może nawet nieprzychylnych. Co jak co, nie można odmówić: to było donośne wydarzenie. Wielka sprawa sprać Legię takim wynikiem. Ale przede wszystkim każdy dzięki zimowemu szumowi medialnemu rozumiał, że tak efektownie wygrywa klub, który – jak słusznie zauważył Mateusz Miga – jeszcze do niedawna nie istniał, a przynajmniej z nieistnieniem poważnie romansował. Dla mnie radość z Ekstraklasy to przecież nie boiskowe wygibasy, tylko przede wszystkim rozumienie wszystkich kontekstów. Dziś tłumaczyłem to szwagrowi: jak oglądam mecz, to nie widzę piłki, tylko gościa, który walczy o kontrakt, podającego do weterana, który złapał ostatni raz formę życia, wystawiającemu nadziei reprezentacji, która jak trafi, może wskoczyć na falę. Ja widzę serial, sejsmiczne problemy i euforie nad euforie, a krążąca po murawie piłka jest tylko kluczem do tych odcinków. Dziś jeden z takich wyraźnych, smakowitych kontekstów był dostępny dla każdego Polaka, bo wiedzieli przez co przechodziła ostatnio Biała Gwiazda, a także wiedzieli jaki status ma w polskiej piłce Legia.
Liga nie raz jeszcze niedzielnych kibiców uraczy zakalcem. Zdarzy się, że będzie odpychająca, nie do zniesienia. Ale przecież nam wszystkim, którzy z ligą jesteśmy na dobre i na złe, co weekend zdarzają się takie seanse. I trwamy dalej. Bez cienia sprzeciwu, ochoczo. Bo nie chodzi o to, by każdy mecz był magnetyczny jak dzisiejszy, ale o to, by złapać na haczyk.
Jeden mecz to oczywiście za mało, ale mecz o rząd dusz wygra się wtedy, gdy odpruje się stereotyp “Ekstraklasa to nudziarstwo”. Dzisiaj poszedł przynajmniej jeden szew tej łatki.
Leszek Milewski