– Rozpracowywanie Meresińskiego było jak oglądanie fascynującego serialu. W tym przypadku sam ten serial współtworzyłem.
– Z taką psychozą strachu jeszcze się nie spotkałem. Ludzie przychodzili na spotkania w towarzystwie kogoś albo z ochroną, proponowali rozmowy w naprawdę dziwnych miejscach. W Wiśle rozmawiają ze mną wszyscy. Nawet Sharksi.
– O pierwszej w nocy budzi cię informator, który nagle pragnie podzielić się czymś ważnym. Musisz odpuścić nagle rodzinną uroczystość, bo trzeba znowu jechać do Krakowa. Moja narzeczona do dziś nie widziała tego reportażu, ale niestety zna go na pamięć i szczerze nienawidzi. Rzygałem nim, bliscy też. Książka będzie formą autoterapii, wyrzuceniem z głowy tych historii i pozostawieniem ich za sobą.
– Tak, Wisła Kraków stała się moją obsesją.
Szymon Jadczak, autor reportażu Superwizjera o powiązaniach Wisły Kraków z gangsterami, jedna z najlepiej poinformowanych osób o sytuacji “Białej Gwiazdy”, dziennikarz śledczy, który hobbystycznie rozpracował Jakuba Meresińskiego i który przebył drogę od najbardziej znienawidzonego człowieka w Krakowie do osoby uważanej za jednego z ratowników Wisły. Poznajcie go ze znacznie szerszej perspektywy.
***
Jesteśmy w ogóle bezpieczni?
Wszyscy mnie o to pytają. Nie bardzo rozumiem dlaczego. Nie sądzę, żebym był szczególnie zagrożony. Bo kto mi może coś zrobić? Jasne, może mnie potrącić na pasach samochód…
Przypadki chodzą po ludziach.
Ale jeśli ktoś z tych bandytów by mi coś zrobił, od razu idzie to przecież na ich konto.
Stosujesz jakieś środki bezpieczeństwa w codziennym życiu? Unikasz ciemnych uliczek nocą? Odwracasz się idąc po mieście?
Środki bezpieczeństwa przestaną działać w momencie, gdy zacznę o nich opowiadać.
Chodziłem na mecze Wisły, oglądałem je w “Niedźwiedziu”, kultowej knajpie na Kazimierzu wraz z najzagorzalszymi kibicami. Co ciekawe niektórzy z nich odgrywają dziś kluczowe role w ratowaniu klubu. Można powiedzieć, że byłem kibicem Wisły. W życiu nie przeszło mi przez głowę, by zniszczyć ten klub. Jeśli już, chciałem zrobić coś dla jego dobra, pomóc w jego uratowaniu.
Studiowałeś w Krakowie.
Tak, przyjechałem tam w 1999 roku.
Trafiłeś akurat na złote czasy Wisły.
Mieszkałem w akademiku przy Reymonta i jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiłem w Krakowie, było pójście na mecz. 1:0 z ŁKS Łódź. Naprawdę ciężko mówić o mnie jak o wrogu Wisły. Sądzę, że kibice Wisły po fali nienawiści już przejrzeli na oczy. Ostatnio miałem w Warszawie sytuację, która uświadomiła mi, że udało się zrobić coś dużego. Podchodzi do mnie w galerii człowiek i pyta:
– Redaktor Jadczak?
– Tak – odpowiadam i patrzę, skąd zaraz wyciągnie maczetę.
Mówi jednak, że jest kibicem Wisły i dziękuje za to, co zrobiłem. Wydaje mi się, że w sytuacji, gdy kibice Wisły już tak reagują, mogę się czuć bezpieczny.
Początkowo środowisko kibiców, nawet tych w miarę zdroworozsądkowych, zareagowało na twój reportaż mocno alergicznie.
Nazwijmy rzeczy po imieniu – przez rok ci ludzie robili mi piekło. Miałem różne fale, czasami nie wytrzymywałem i blokowałem ich na Twitterze, ale potem dochodziłem do wniosku, że potrzebuję ich podglądać, by wiedzieć, co się dzieje. Raz ich blokowałem, potem odblokowywałem – oni głupieli. Ustaliłem, kim jest część z tych osób. Okazywało się, że oprócz przysłowiowych licealistów zza komputera, są tam też biznesmeni, prawnicy, ludzie raczej starsi. Ta grupa jest bardzo niejednorodna. Łączyła ich miłość do klubu i lojalność wobec bandytów, która wyłączyła im mózgi. Teraz ci ludzie mają pretensje, że nie zrobiłem tego materiału wcześniej, że policja nie reagowała.
Jakoś nie patrzą na siebie. Gdy im bandyci kazali głosować na Sarapatę w plebiscycie człowieka roku – głosowali. Gdy Dukat szczuł ich na dziennikarzy albo piłkarzy – ślepi szli za nim. Nie popisali się rozumem. Mój apel do kibiców piłki nożnej – pamiętajcie, że w futbolu oprócz emocji liczy się mózg. Gdy wyłączycie mózgi, wasze kluby mogą skończyć tak jak Wisła.
Ludzie, którzy pisali „Jadczak, chuju, odpierdol się od Wisły” pytają teraz „panie Szymonie, jakieś wieści”?
Na skrzynce pocztowej mogę liczyć w setkach takie wiadomości z przeprosinami. Nie wiem, co mam tym ludziom powiedzieć. Że mi jest ich szkoda? Część z nich obrażała mnie w totalnie najgorszych słowach. Naprawdę, wszystko, co możesz sobie wyobrazić najgorszego, mogę znaleźć na swojej skrzynce. Życzyli mi śmierci, obrażali moją rodzinę, mnie. I oni teraz piszą przeprosiny.
Ile one są warte? Nie wiem. Gdy pojawiły się informacje, że przelew jednak dojdzie, od razu powstała kolejna fala pt. „klękaj gnoju przed naszą potęgą, zaraz zobaczysz śmieciu wielką Wisełkę”. Obawiam się, że łaska kibica jeździ na bardzo pstrym koniu.
W ogóle mam poczucie, że ta sprawa Wisły to case, który będzie można kiedyś opisać, jak media społecznościowe wykorzystywane są w dzisiejszym dziennikarstwie śledczym. Bardzo wiele informacji i wiedzy zdobyłem właśnie przez nie, zwłaszcza przez Twittera. Mam otwarty profil, więc każdy może do mnie napisać prywatną wiadomość. Dużo ludzi publicznie pisze o mnie bardzo obraźliwe rzeczy, ale prywatne rozmowy wyglądają zupełnie inaczej. Nawet ostatnio znany działacz Wisły zagadał do mnie: – No, bo pan to jest objęty ostracyzmem, z panem to chyba nie wolno rozmawiać.
Zacząłem się śmiać w głębi duszy, bo… ze mną w Wiśle rozmawiają wszyscy. Tylko mało kto się do tego przyznaje.
Sharksi także?
Oczywiście. Nie ma grupy, która by ze mną nie rozmawiała. I zarząd, i starzy działacze, i nowi, politycy, prawnicy…
Jakie motywy mają Sharksi, by z tobą rozmawiać? Materiał pokazał ich przecież w katastrofalnym świetle.
To niejednorodne środowisko. Jak wszędzie, tam też są ludzie, którzy mają sprzeczne interesy i się kłócą. W obecnej sytuacji będą się kłócić jeszcze bardziej – mniej pieniędzy, władzy i innych profitów do podziału. Zacznie się szukanie winnych, w sumie już się zaczęło.
Poza tym oni w pewnym momencie zrozumieli, że ja nie odpuszczę. Zauważyli, że nie robię materiału na szybko, że to nie jest standardowy reportaż o kibolstwie oparty na farmazonach i z góry założonych tezach. Wiedzieli, że chodzi mi o to, by dowiedzieć się, jak jest naprawdę. Docierało do nich, że zdobyłem już trochę wiedzy. Część Sharksów zaczęła rozmawiać ze mną z ciekawości, by się dowiedzieć, co ja wiem. Nie wszyscy w tym środowisku są wybitnie mądrzy i czasami wydawało im się, że jak podejdą i pogadają to ja powiem o wszystkim, co udało mi się zgromadzić. No… tak nie było, ale dla mnie to był kontakt, który dawał kolejny kontakt. Każda rozmowa otwierała kolejną.
Umawiasz się z człowiekiem z Sharksów, czyli z członkiem środowiska, w którym jesteś znienawidzony i które jest zdolne do wszystkiego. W jaki sposób weryfikowałeś, czy to nie są zasadzki?
Nie robiłem żadnych rzeczy, które byłyby głupie. Nie łaziłem po nocy, nie spotykałem się w ciemnych miejscach. Takie propozycje z ich strony były, ale wiadomo, że przystawanie na nie trzeba sobie odpuścić. Gdy już się umawiałem, to w miejscach publicznych albo takich, które gwarantowały bezpieczeństwo. Informowałem poza tym o tych spotkaniach różnych ludzi.
Ta scena w materiale, gdzie podchodzę do stolika, przy którym siedzi między innymi Zielak… Mogę się przyznać, że jak szedłem do tego stolika za pierwszym razem, to zawróciłem. Wróciłem do budynku klubowego i pomyślałem, że raz kozie śmierć. Idę, przecież mnie nie będą tłuc w budynku klubowym. Udało się, przeżyłem.
Czułeś ze strony Sharksów w którymś momencie chęć, by cię – mówiąc wprost – dojechać i wybić ci z głowy ten reportaż?
Były takie sygnały, ale nigdy nie przerodziły się w konkrety. Prowadzono zakulisowe działania, żeby dowiedzieć się, co zgromadziłem i jak można mnie zdyskredytować. Sharksi i ludzie z klubu – z racji powiązań można zakładać, że były to skoordynowane działania – docierali do ludzi, którzy mnie znają. Kilka osób nagadało o mnie parę głupot, jakieś marginalne historie, które jak widać były na tyle słabe, że nawet się nie przebiły. Mogłem się tylko z tego śmiać, bo z kontekstu już wiedziałem, od kogo te informacje zostały wyciągnięte – od osób, z którymi miałem jakiś drobny konflikt w którejś z redakcji albo gdy ktoś mnie poznał w jakiś niefajnych okolicznościach. Żenujące.
Ale co oni mogli na mnie znaleźć? Jestem zwykły, prosty chłopak z Radomia i nie mam żadnych brudów w życiorysie. Mam totalną awersję do narkotyków, alkohol w granicach normy, zero powikłanych historii z przeszłości, nie ma co na mnie wyciągnąć.
Pytałem o to, czy ty się bałeś – a jak często czułeś, że rozmowa z tobą to dla osób związanych z Wisłą niezręczność?
Z taką psychozą strachu jeszcze nigdy się nie spotkałem. Ludzie przychodzili na spotkania w towarzystwie kogoś albo z ochroną. Proponowali rozmowy w naprawdę dziwnych miejscach, albo w ogóle nie chcieli się spotkać. Podejrzewam, że były próby ustalenia, kto tak w ogóle ze mną rozmawiał. Musiało spełznąć na niczym, bo rozmawiałem z tak wieloma ludźmi… Właściwie to z każdym. Trzeba byłoby – za przeproszeniem – dojechać wszystkich.
W pewnym momencie stałem się człowiekiem-instytucją. Nie chcę, żeby to zabrzmiało nieskromnie, ale jeśli ktoś miał coś wspólnego z Wisłą, prędzej czy później trafiał do mnie. Nawet gdy pojawiali się różni inwestorzy, zwykle kontaktowali się ze mną. Tak było przykładowo z Paulem Bragielem. Pani Marzenie i panu Dukatowi udało się zmontować głupią akcję, że niby ja go zastraszyłem, żeby nie pakował się w Wisłę. Byliśmy… nie powiem, że w kumpelskich relacjach, ale do dziś wymieniamy sympatyczne maile, rozmawia się z nim jak z normalnym gościem. W pewnym momencie mi podziękował, że uratowałem go od straty dużych pieniędzy, które mógłby tu wpakować. Obiecał, że jak następnym razem będzie w Warszawie to zaprasza na obiad.
Sam możesz dziś ocenić, jak teoria Sarapaty, że to przeze mnie Bragiel się wycofał, ma się do rzeczywistości.
Gang Olsena też się do ciebie odzywał? Pietrowski mówił publicznie, że nie oglądał twojego reportażu.
Odzywają się dopiero teraz przez pośredników. Mam zasadę, że trzeba gadać ze wszystkimi. Ale rozmowy z niektórymi ludźmi mogą być stratą czasu, więc napisałem im, że będę z nimi rozmawiał, jeśli udowodnią, że są tymi, za których się podają. Poprosiłem o dokumenty, które mogą ich uwiarygodnić – do dziś się nie odezwali.
Z tego, co wiem, po moim materiale nie było mowy o żadnych nowych sponsorach czy poważnych inwestorach w Wiśle. W klubie działo się nie za ciekawie. A im gorzej w klubie, tym więcej kibiców widziało, że może jednak to nie ja jestem tym złym. Z powodu podsycania złych emocji ludzi związanych z klubem, kibicom Wisły wydawało się, że ja chcę ten klub zniszczyć, co jest jakąś totalną bzdurą. Przez jakiś czas próbowano mi wmówić, że celowo działam na niekorzyść klubu.
Jaką najbardziej absurdalną teorię o sobie słyszałeś?
Jestem zapalonym kolarzem amatorem. Jeździłem parę lat temu po dziurach w okolicach Radomia. Pod Iłżą stał odrapany, walący się przystanek PKS. Na nim wielki napis: „Śmierć wrogom Radomiaka”. A w środku tego napisu mała karteczka, wyglądającą jak ogłoszenie o pracy przy roznoszeniu ulotek z tekstem w stylu: „Jezus Chrystus jest królem, któremu należy oddawać cześć i chwałę. Dowiedz się więcej:
ja*****@o2.pl
“.
To połączenie kibolskiego patosu, kuriozalnego ogłoszenia i zapyziałej okolicy wydały mi się na tyle ciekawe, że wrzuciłem to zdjęcie na Twittera jako zdjęcie w tle. Czarny humor, żart, absurd, ironia. Tak sobie kombinowałem. A okazało się, że ze wszystkich brudów, jakich na mnie szukano, to zdjęcie okazało się numerem jeden. Pod każdym moim wpisem o Wiśle pojawiało się to zdjęcie, próbowano tworzyć rzeczywistość, w której jestem kibolem Radomiaka i życzę ludziom śmierci.
Zakłamany dziennikarz TVN-u, który w rzeczywistości jest kibolem i pragnie krwi drugiego człowieka, był przez chwilę gwiazdą Wykopu. Wszystkim jednak umknęła ta karteczka i w ogóle kontekst zdjęcia. Stwierdziłem, że nie ma sensu w ogóle komentować i dyskutować z ludźmi na ten temat. Gdy już poczują krew, jest po sprawie. Wtedy uświadomiłem sobie, że w mediach społecznościowych poczucie humoru i dystans są towarem deficytowym.
Pamiętasz moment, w którym stwierdziłeś, że zrobisz ten reportaż? Co cię skłoniło?
Mój szef z Superwizjera, Jarosław Jabrzyk, w przeszłości zrobił głośne materiały: o kibolach Ruchu Chorzów oraz o zabójstwie “Człowieka”, kibola Cracovii. Znał klimaty kibolskie. Wiedział, że mieszkałem w Krakowie, kibicowałem Wiśle, znam klimaty, rozmawialiśmy o tych tematach.
Bezpośrednim impulsem były koszulki z Dudkiem. Kompletnie nie rozumieliśmy, jakim cudem ta sprawa została przeoczona przez media. Ale skoro została przeoczona, była idealnym punktem wyjścia, by temat podjąć. Co mnie zaskoczyło podczas pracy nad reportażem? To, jak silne są te powiązania i jak wiele osób o wszystkim wie i nic z tym nie robi. Za zaproszenie do loży VIP albo gadżet można było odwrócić oczy ludzi związanych z Wisłą. To nawet nie strach, bo gdyby ci ludzie się bali, nie chodziliby do loży z bandytami, nikt ich na siłę tam przecież nie ciągnął. Skalę zjawiska uświadomiłem sobie w momencie, gdy dowiedziałem się, że Misiek ma swojego zaufanego radnego, z którym jest w stałym kontakcie. Według definicji mafia jest wtedy, gdy struktury przestępcze wiążą się ze strukturami władzy. Wtedy stwierdziłem, że mówienie o nich „mafia” nie jest w żadnym stopniu nadużyciem.
Wisłą zajmowałeś się już wcześniej, mało osób pamięta, ale to ty na swoim prywatnym blogu rozpracowałeś Meresińskiego. Robiłeś to z czystej zajawki czy myślałeś już wtedy o czymś większym?
Dla porządku przypomnijmy, że pierwszy informacje o przeszłości Meresińskiego podał serwis lovekrakow.pl. Ja byłem wtedy producentem programu interwencyjnego „Turbo Kamera” w TVN Turbo, zajmowaliśmy się dziennikarstwem śledczym dotyczącym motoryzacji. Ogarnąłem sobie redakcję bardzo fajnych, sprawnych chłopaków, którzy robili super robotę. Miałem w związku z tym troszkę wolnego czasu. Akurat jadąc do pracy mijam codziennie KRS, więc raz stwierdziłem, że wdepnę tam i zobaczę firmy Meresińskiego. Co mi szkodzi? Wisła jako klub i Kraków jako miasto są mi bliskie, mimo że na co dzień mieszkam w Warszawie, to właściwie tam mam więcej znajomych. Z ciekawości zacząłem sprawdzać kolejne rzeczy. Nagle się okazało, że po kilku telefonach udaje się dotrzeć do ludzi, do których nikt nie dotarł, wyciągać informacje, jakich inni jeszcze nie znali.
To było jak oglądanie fascynującego serialu. Tylko że w tym przypadku sam ten serial współtworzysz.
Fakt, że to ty pokazałeś światu, kim jest Meresiński, pomógł ci w robieniu reportażu? Jako człowiek niezwiązany ze środowiskiem zyskałeś wiarygodność.
Tak. Nie można mi było zarzucić, że jestem pismakiem z TVN, który chce zniszczyć Wisłę. Na wejściu miałem argument, że to ja pomogłem przy rozpracowaniu Meresińskiego.
Jesteś w ogóle zdania, że Meresiński nie był przypadkową postacią.
Zna się z ludźmi z Wisły. Wersja, którą dostaliśmy, była przygotowana. Uwierzyliśmy w to, w co mieliśmy uwierzyć.
Rozpracowanie go ci pomogło, a na ile szkodził ci fakt, że jesteś z TVN-u, który w środowisku kiboli generalnie nie jest lubiany?
Gdyby to nie była duża redakcja, jedna z największych telewizji w Polsce, ten materiał by się pewnie tak nie przebił. Poza tym nie miałbym środków na jego zrobienie.
Mam nadzieję, że ten materiał zdjął wielu ludziom klapki z oczu. Uświadomili sobie, że to co myślą na temat TVN-u jest po prostu głupie. Nie liczy się plakietka, którą przypną, ale konkretna robota dziennikarska. Mam nadzieję, że ludzie sobie to przemyślą i wyciągną wnioski na przyszłość…
Jest takie znane powiedzenie:
– Zrobię to jak wrócę z Radomia.
– A kiedy tam jedziesz?
– Nie zamierzam.
W pewnym momencie zaczęto używać alternatywnej wersji „zrobię to jak Jadczak puści materiał o Wiśle”. Stałem się trochę memem, obiektem żartów, także środowiska dziennikarskiego. Ten materiał powstawał za długo.
Jednym z powodów było na pewno to, że do tych ludzi naprawdę ciężko było dotrzeć. Z niektórymi musiałem spotkać się raz, drugi, trzeci, zanim w ogóle zdobyłem cokolwiek do wykorzystania. Oni nawzajem mnie między sobą sprawdzali – jak się zachowuję, czy jestem osobą godną zaufania. Pomogło mi na pewno to, że przez dziesięć lat mieszkałem w Krakowie i nie pozostawiłem po sobie spalonej ziemi. Podobno miałem opinię porządnego i uczciwego dziennikarza, a nie hieny.
Proces powstawania znacznie wydłużyło też zachowanie klubu. Zamiast normalnie odpowiedzieć na pytania, Wisła robiła szopki z konferencją. Uznaliśmy w redakcji, że bez odpowiedzi klubu nie może być mowy o puszczeniu materiału. Kilka osób mówiło mi, że powinienem zadać swoje pytania na tej konferencji, ale ja się upieram, że gdybym je zadał, w trzy dni dziennikarze z Krakowa wystrzelaliby mi całą amunicję i zostałbym z tym reportażem jak Himilsbach z angielskim. Są też zarzuty, że nie było wątków ekonomicznych, ale nie mogło ich być, bo w reportażu mogłem umieścić tylko to, na co miałem dowody. Na tamten moment nie miałem dowodów na ekonomiczne przekręty, bo klub był szczelny.
Straciłem kilka miesięcy na bezsensowne ganianie się z tymi ludźmi. Miałem poczucie, że oni czują ogromną satysfakcję, że kolejny raz udaje im się wywieźć mnie w pole. Pamiętam, gdy pojechałem na mecz wyjazdowy Wisły do Płocka licząc, że przyjedzie ktoś z władz. Zobaczyła mnie pani rzecznik i nawet nie ukrywała radości z faktu, że znowu mi się nie udało.
Przychodziłem na różne imprezy klubowe, czatowałem w różnych miejscach. Nie zliczę, ile meczów CLJ musiałem obejrzeć. Władze klubu nie przyszły nawet – co mnie trochę zszokowało – na mecz o brązowy medal koszykarek. Co jak co, ale byłem pewien, że ten cholerny zarząd zjawi się chociaż na najważniejszych w sezonie meczach ważnej sekcji klubu. Dwa mecze na hali Wisły i okazało się, że nikogo tam nie ma. Podejrzewam, że mieli cynk, że gdzieś tam „czatujemy w krzakach”. Udało im się nie zostać złapanymi.
Wytykano ci rozmowę z Damianem Dukatem przy cmentarzu, ale ona dobrze pokazuje, jak bardzo władze Wisły uciekały przed odpowiedzią na jakiekolwiek zarzuty. Chowali się tak zręcznie, że trzeba było ich dorwać przy cmentarzu.
Wiedziałem, że Dukat może przyjechać na pogrzeb i że nie jest to dla niego żadna bliska osoba, a po prostu były bramkarz Wisły Kraków, który nie utrzymywał z klubem większych relacji. Uważałem, że nie urażę w ten sposób niczyich uczuć. Poza tym miałem żelazną zasadę – rozmawiam przed wejściem na cmentarz i nie przekraczam jego granicy.
Ile czekałeś pod tym cmentarzem?
To taki malutki cmentarz. Przyjechaliśmy trochę wcześniej, by się dobrze ulokować, jakieś dwie godziny przed pogrzebem. Zadanie miałem o tyle ułatwione, że Dukat poruszał się wtedy wypasionym Volvo, które dostał od sponsora klubu. Nie dało się go nie zauważyć.
Gdybyś publikował reportaż dziś, nazwałbyś Damiana Dukata Damianem Dukatem?
Taka była decyzja prawnika. To nie jest tak, że my sami robimy reportaże. One przechodzą przez montażystę, który ma ogromny wkład w materiał, przez producenta, który ma bardzo dużo do powiedzenia. Ileś osób go później kolauduje, a prawnik wyraża swoją opinię. To praca zbiorowa.
Gdybyś miał tak na oko zliczyć godziny spędzone na wyczekiwaniu na Sarapatę i Dukata, ile by ci wyszło?
Wyczekiwanie to jedno, podróże do Krakowa to drugie, do tego siedzenie w sądzie przy aktach, rozmowy z ludźmi. To są dwa lata wyjęte z życia. Zastanawiam się często nad tym czy było warto i nie mam jasnej odpowiedzi. Czy wiedząc jak się wszystko potoczy zdecydowałbym się na to drugi raz? Nie wiem. Nie powiem jak w hollywoodzkim filmie, że trud się opłacił i było warto. To nie był łatwy czas.
Z czym było najtrudniej sobie poradzić?
Pracujesz nad czymś kolejny miesiąc, nie widzisz żadnego efektu, rzygasz tym już, bliscy też już tym rzygają. Moja narzeczona do dziś nie widziała tego reportażu, ale niestety zna go na pamięć i szczerze nienawidzi. W pewnym momencie bałem się, że jak jeszcze raz usłyszy coś o Wiśle to wydrapie mi oczy. Ale to właśnie jej zawdzięczam, że udało się dokończyć ten reportaż. Mocno mnie wspierała, zawsze na nią mogłem liczyć, a parę momentów zwątpienia było.
Ten materiał wywarł zbyt duży wpływ na moje życie. Pojawiały się zarzuty, że Wisła stała się to moją obsesją. Tak, niestety mogę to przyznać. Wisła Kraków stała się moją obsesją.
W pewnym momencie ten temat mnie przygniótł, miałem już go dość. Na szczęście mój szef z Superwizjera, Jarosław Jabrzyk, oprócz swojej roli producenta sprawdził się też w roli psychoterapeuty. Wspierał mnie i odwodził od głupich pomysłów, gdy któryś raz do niego szedłem i mówiłem, że rzucam tę robotę i ten reportaż. Z rozmów z nim zawsze wychodziłem z przekonaniem: „dobra, robię to dalej”.
Jaki komfort pracy miałeś podczas pracy nad materiałem? Przez dwa lata myślałeś tylko o nim czy miałeś jeszcze jakieś inne obowiązki w redakcji?
Redakcja Superwizjera to redakcja dająca pod tym względem największy komfort w Polsce. To miejsce, gdzie powstają największe śledztwa, największe materiały. Dostałem wyjątkową szansę i możliwość, by to zrobić. Przez ten cały czas byłem skupiony praktycznie tylko na tym materiale. W dzisiejszych mediach coś takiego wydaje się już niemożliwe. Mam nadzieję, że dobrze wykorzystałem tę szansę.
Narzeczona miała dość materiału dlatego, że wbijanie kija akurat do tego mrowiska mogło przynieść różne konsekwencje?
Nie, bo przez dziesięć lat sama była dziennikarką, miała różne sytuacje, ale jest odważną kobietą i nigdy się nie bała, to dlaczego teraz miałaby się nagle przestraszyć?
Po prostu była tym zmęczona. Ja byłem nakręcony i mogłem gadać tylko o Wiśle Kraków. Do tego nagle o pierwszej w nocy budzi cię informator, który nagle pragnie podzielić się czymś ważnym. Albo musisz odpuścić nagle rodzinną uroczystość, bo trzeba znowu jechać do Krakowa pogadać z kimś…
Staje się to wszystko uciążliwe.
By nie powiedzieć totalnie wkur…
A jednak wciąż tym żyjesz.
No żyję.
Dlatego, że chcesz utrzymać swoją pozycję, jaką zbudowałeś w ostatnich miesiącach, czy po prostu wsiąkłeś tak, że powrotu nie ma?
Wisła Kraków stała się moim życiem. Czasami łapię się na tym, że wychodzę z roli dziennikarza, oprócz opisywania rzeczywistości staram się też temu klubowi pomagać na różne sposoby, może kiedyś będę mógł o tym opowiedzieć.
Naglę okazało się, że jestem rozpoznawalny, wiele osób zdało sobie sprawę, że na chwilę obecną nikt nie ma takiej wiedzy na temat tego klubu jak ja i nikt nie potrafi tak połączyć wątków, nie ma w głowie tylu powiązań. Sam widzisz, rozmawiamy i co chwilę dzwonią ludzie, są różne narady i konsultacje. Mam ambicję, żeby jednak Wiśle pomóc przetrwać ten chaos.
Dlaczego zdecydowałeś się na dziennikarstwo śledcze?
Mam taką wredną naturę, że od zawsze muszę się do wszystkiego przypieprzać. Mama mi ostatnio przypomniała, że już w liceum doprowadzałem nauczycieli do szału. Ciągle mi się coś nie podobało, czepiałem się, szukałem dziury w całym. Naturalną koleją rzeczy było, że w dziennikarstwie pójdę w tym kierunku. Wiele osób wypytywało mnie, czemu nie napiszę nic pozytywnego o Wiśle. Tylko że ja nie umiem pisać pozytywnych tekstów, nie umiem podejmować takich tematów. Nie umiałbym tego dobrze zrobić i nie miałbym z tego satysfakcji. Dla mnie musi być szukanie drugiego dna, dochodzenie do czegoś, czego nie zauważył nikt inny. To mi daje największą satysfakcję.
Miałem to szczęście, że trafiłem jeszcze na stare czasy dziennikarstwa, gdy pracowało się z ludźmi i ich uczyło. Najwięcej dała mi praca w redakcji „Wyborczej” w Krakowie, gdzie na początku dostawałem banalne teksty do napisania czy jakieś konferencje do obsługi. Zanim taki tekst poszedł do druku, redaktor siadał z tobą i punkt po punkcie tłumaczył, co zrobiłeś źle, co głupiego napisałeś, a co było dobre. Wejście w dziennikarstwo śledcze umożliwił mi mój ówczesny naczelny, Józef Stachów. Pracowałem w dziale kultura, specjalizowałem się w hip-hopie. I jakoś tak z nudów zacząłem zajmować się jakimiś drobnymi aferami. Naczelny coś we mnie dostrzegł i któregoś dnia przerzucił mnie z hip-hopu do działki policja. Nie miałem żadnego doświadczenia, ale metodą prób i błędów doszedłem do tego, co mamy dzisiaj.
Jak nauczyłeś się rozmów z gangsterami, kibolami, sądami?
Ludziom trzeba ufać, ale warto ich sprawdzać. Rozmówców nie można oszukiwać. Nie warto ich lekceważyć. Do rozmów trzeba się przygotowywać, bo nic tak nie zniechęca ludzi do dziennikarzy jak ich ignorancja. No i trzeba mieć bardzo dużo szczęścia.
Miałeś drugi materiał, który zaabsorbował cię w podobnym stopniu?
Nie. Słynę z tego, że – niestety – jak coś robię, to może i wolno, ale wchodzę w to na całego. Jak powiedział jeden z moich przełożonych, jestem dziennikarzem specjalnej troski. Wchodzę całym swoim życiem w dany materiał. I żyję swoimi historiami z przeszłości. Robiłem materiały chociażby o piramidzie finansowej Finroyal, która była powiązana z Amber Gold. Udało mi się dzięki temu materiałowi posadzić jej organizatora na ławie oskarżonych. Gdy się zżyjesz tak mocno z bohaterami, oni cały czas są z tobą w kontakcie. Pewien ponad stu letni pan, ofiara Finroyal, cały czas do mnie pisze i dzwoni. To jednak nie był taki stopień zaangażowania jak z Wisłą. No i na pewno łatwiejszy temat – chociaż mentalność ludzi podobna.
W moim życiu zmienił dużo tekst o seksaferze w Samoobronie. Dziś mało kto to pamięta, bo całą śmietankę spił Marcin Kącki, ale jestem współautorem pierwszego tekstu, który spowodował wybuch całej afery. To było dla mnie o tyle ważne, że mogłem pracować z Marcinem i zobaczyć, jak wygląda prawdziwe dziennikarstwo śledcze, o którym mogłem wcześniej poczytać sobie w książkach. Udało się wtedy trochę zmienić rzeczywistość. Po tym materiale dostrzegli mnie ludzie z TVN-u i zmieniłem redakcję na „Uwagę”.
Co dziś najbardziej zostało ci w głowie jeśli chodzi pracę przy seksaferze?
Te dziewczyny, które do dziś się z nami kontaktują. One traktowały nas trochę jak terapeutów. Trzeba było je wysłuchać, wybuch afery wywrócił ich życia. Dziewczyny dzięki temu, co robiły, miały dobre posady, stanowiska i pensje, na które nie zasługiwały. Wypłakiwały się, trzeba było rozmawiać, pocieszać. To naturalne w dziennikarstwie śledczym, jesteś ze swoim informatorem na dobre i na złe.
Jak wyglądają twoje relacje z informatorami z Wisły?
Wiele osób, które zaczynały ze mną pracować, na początku nie widziały sensu. „Nie, bo i tak to nic nie da”. Miałem taki jeden fantastyczny moment w ubiegłym tygodniu, gdy zadzwoniłem do jednej z tych osób o coś zapytać.
– Kurde, w końcu słyszę pana głos bez strachu, nawet z odrobiną radości.
– Bo naprawdę udało się coś zmienić. Teraz to oni się boją, a nie ja.
To moment, który dał mi takie poczucie: wow, udało się. Nominacje do nagród czy pochwały, jasne, są ważne. Ale po rozmowie z tym człowiekiem, w której usłyszałem zupełnie inny głos, w której już nie był panicznie przerażony, w której pojawiła się ta nutka radości… Moim informatorom materiał dał poczucie, że zaryzykowali, ale się udało.
Jak sobie tłumaczysz to, że po twoim reportażu sprawą od razu nie zajęła się prokuratura? Jak to w ogóle możliwe?
To dla mnie największa porażka w całej tej sytuacji. Każdego dnia po tym reportażu miałem nadzieję, że obudzi mnie news pod tytułem „zatrzymali tego i tego, weszli tu i tu”. Z tego, co mi wiadomo, bandyci też tak myśleli. Tylko że to się nie wydarzyło. Ani nikt nie potrafi mi tego rozsądnie wytłumaczyć, ani ja tego nie rozumiem. Wiesz co… jak myślę o tym, zaczynam rozumieć powstawanie teorii spiskowych. Jedyne tłumaczenie, które mi przychodzi do głowy, to że jest coś, o czym nie wiemy. Tylko co? Układ? Jestem pierwszy do tępienia ludzi, którzy mówią o układach, bo zazwyczaj mówienie o układzie wynika z tego, że nie rozumiemy, jak coś funkcjonuje. Lubimy szukać układów i spisków, ale w większości one nie mają sensu. W tym przypadku przyznaję się do bezradności i niewiedzy. Nie wiem, po prostu nie wiem.
Co znajdzie się w książce o Wiśle Kraków, którą zamierzasz napisać?
Będę mógł w niej opisać wszystko, co nie zmieściło się w reportażu. Mnóstwo ludzi już teraz chce rozmawiać i to takich, którzy – wydawało mi się – nigdy w życiu nie zechcą zdobyć się na szczerość. Materiał Superwizjera trwa 25 minut i znalazł się tam zaledwie wyimek historii. Naprawdę jest mnóstwo rzeczy do opisania. Skąd oni się wzięli? Jak zdobywali władzę? Jakie straszne rzeczy robili?
Chciałeś się odciąć, ale nie wychodzi.
Mam nadzieję, że książka o Wiśle będzie formą autoterapii, wyrzuceniem z głowy tych historii i pozostawieniem ich za sobą. Czas w końcu zrobić krok do przodu.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK
(na zdjęciu transparent, którego adresatem jest Szymon Jadczak)