Przez dwadzieścia kolejek żywa była nadzieja, że sezon 2018/19 przyniesie wreszcie drugich w historii Premier League „Invincibles”. Od kiedy Arsenal Wengera zaczarował te rozgrywki, nie potrafił ich odczarować żaden, najwybitniejszy nawet zespół. I przynajmniej do następnego sezonu nikomu się to nie uda. Jako ostatni, dziś na The Etihad, padł Liverpool.
To miała być właśnie najpoważniejsza przeszkoda w drodze po absolutnie nieprawdopodobne osiągnięcie. Manchester City, który stał się z niepokonanego pokonanym rok temu na Anfield, zrobił wszystko, by pięknym za nadobne odpłacić się Liverpoolowi. I dopiął swego.
Pep Guardiola grał dziś o coś więcej, niż tylko o ligowe zwycięstwo. Grał o uniknięcie – po raz pierwszy w karierze – dwóch z rzędu porażek na własnym stadionie. Grał o poprawienie nadal przecież niekorzystnego bezpośredniego bilansu bezpośrednich starć z Jurgenem Kloppem. I przede wszystkim grał o zachowanie szans na mistrzostwo Anglii. Porażka oznaczałaby bowiem już dwucyfrową stratę punktową do lidera, którym Liverpool mimo porażki pozostaje.
To był mecz, jakie można oglądać bez końca. Prawdziwa uczta. Pokaz kolektywnej gry, niesamowitej synchronizacji w poruszaniu się po boisku, maestrii taktycznej dwóch trenerów kochających widowiskową piłkę nożną. Nie tak naznaczony błędami, jak zeszłoroczne ligowe 4:3, przez co nie tak obfity w gole, ale doprawdy niczego to nie ujmowało. Ani wrażeń estetycznych, ani emocji.
Po jednym z wygranych w poprzednich rozgrywkach z drużyną Guardioli meczów Jurgen Klopp zdradził, że jednym ze sposobów na pokonanie City był błyskawiczny atak na początku obu połów, gdy zawodnicy The Citizens dopiero wchodzą na obroty. Później zaskoczenie ich stawało się bowiem coraz trudniejsze. Dziś role jakby się odwróciły. To gospodarze szybko zaatakowali sygnalizując, o co grają. Że to nie będzie mecz na wyczekanie przeciwnika jak ten w pierwszej części rozgrywek zakończony 0:0.
To jednak Liverpool pierwszy doszedł do wybornej, stuprocentowej sytuacji bramkowej. Słupki sprzyjały dziś jednak ich rywalom. Gdy Mane po pięknej kombinacji Salaha z Firmino – poprzedzonej jeszcze wzorowym wyjściem zwodem spod presji Wijnalduma – znalazł się sam na sam z Edersonem, piłka odbiła się od konstrukcji bramki w taki sposób, że wyszła w pole. A na tym szczęście City się nie skończyło, bo próbujący wyjaśnić sytuację Stones uderzył futbolówkę z całych sił trafiając w ręce Edersona. Piłka zawróciła więc w stronę bramki, skąd w ostatniej chwili wybił ją winowajca całego zamieszania, Stones.
The Citizens odpowiedzieli ogniem. W pewnym momencie zamknęli Liverpool na jego połowie i doszli do dwóch dośrodkowań z lewej strony w bardzo krótkim odstępie czasu. Przy pierwszym do wrzutki Laporte’a Aguero próbował dojść pomimo kryjącego go Van Dijka, co nie mogło się udać – Holender wygrał batalię dzięki swojej fizyczności, Argentyńczyk skończył na murawie. Drugie zagranie w wykonaniu Bernardo Silvy miało jednak miejsce w znacznie korzystniejszych dla Aguero okolicznościach, bo snajper City miał obok siebie gorzej dysponowanego od Van Dijka Dejana Lovrena. Wskoczył więc przed niego i z bardzo ostrego kąta uderzył dokładnie w tę maleńką przestrzeń, której Alisson nie zabezpieczył, tuż nad jego prawym barkiem.
Na przerwę obie ekipy zeszły więc przy 1:0 dla Manchesteru City, po zmianie stron Liverpool nie przeszedł jednak gwałtownej transformacji. Wręcz przeciwnie – znów rywale mogli go zaskoczyć już na starcie. Pep Guardiola nie krył poirytowania, gdy pressing jego zespołu przyniósł skutek w postaci odbioru Sane, który jednak mimo niekrytego Aguero w świetle bramki, zdecydował się zagrać – w dodatku niezbyt precyzyjnie – do Raheema Sterlinga.
Dopiero wtedy The Reds doznali gwałtownego przebudzenia i zaczęli sobie stwarzać sytuacje. Pierwszą groźną – po wolnym z głębi pola – sprokurował Vincent Kompany, którego mogło już wtedy nie być na boisku za sanki, jakimi wjechał w pierwszej połowie w Salaha. Belg, uprzedzając piąstkowanie Edersona, podał prosto do Firmino. Ten jednak musiał uwolnić się od obrońców, by oddać strzał, a do tej pory Ederson zdążył wrócić między słupki i wybić piłkę wślizgiem.
Nie mógł jednak kompletnie nic zrobić, gdy kilka chwil później ten sam Firmino uderzał do pustaka. Wrzutka z głębi pola Alexandra-Arnolda do Robertsona, za plecy Danilo, to był prawdziwy majstersztyk, podobnie jak zgranie Szkota z powietrza do niepilnowanego Firmino. Brazylijczykowi pozostała łatwa i przyjemna wykończeniówka.
Liverpool chciał pójść za ciosem, ale nadział się na kontrę w stylu… Liverpoolu. A w zasadzie na rekontrę, bo rozpoczętą od wybicia Edersona, gdy niewiele brakowało, a Salah wyszedłby z nim sam na sam. Szybkie zagranie do Sterlinga, ten podaje do Sane, a Niemiec uderza po długim i z pomocą słupka trafia do siatki, pokazując Sadio Mane, jak wykorzystać konstrukcję bramki na swoją korzyść.
Emocje były w tym meczu do końca w dużej mierze za sprawą Alissona, bowiem niedługo po golu na 2:1, sprawę mógł zamknąć Sergio Aguero. 99,9% bramkarzy na świecie, gdy zostaje miniętych przez Argentyńczyka w sytuacji jeden na jeden jest chwilę później zmuszonych do wyciągania piłki z siatki. Ale nie Alisson, który przytomnie wyczekał rywala i zdołał sparować piłkę na róg.
Ataki Liverpoolu, nawet mimo zamknięcia City w iście hokejowym zamku i wbijania piłki za piłką w pole karne gospodarzy nie przyniosły jednak efektu. No bo, tak po prawdzie, na finiszu spotkania nie zaserwowano nam choćby jednej wrzutki w połowie tak precyzyjnej, jak ta Alexandra-Arnolda doprowadzająca do wyrównania.
Manchester City – Liverpool 2:1
Aguero 40′, Sane 72′ – Firmino 64′
fot. NewsPix.pl