– Dla mnie tenis jest najlepszą metaforą życia. Nieraz bywało, że prowadziłem 5:1 w gemach, miałem piłki meczowe, a jednak przegrywałem. Ostatnio zajrzał do nas na chwilę Wojtek Fibak i widząc mnie w takiej ostatniej akcji powiedział „już wygrałeś”. On sobie poszedł, a ja przegrałem z Karolem Strasburgerem 7:5! W tenisie, jak w życiu, do końca masz szanse – mówi w rozmowie z Weszło Henryk Sawka, czyli człowiek, na którego rysunkach wychowuje się kolejne pokolenie Polaków.
***
Kiedy zadzwoniłem z prośbą o wywiad, zgodził się pan, ale zamiast o rysowaniu czy kulturze woli porozmawiać o tenisie.
Zawsze można przecież porozmawiać o kulturze tenisa.
To którego tenisistę najbardziej pan podziwia?
Kiedyś bardzo mi się podobał Agassi, bo ładnie returnował. Podziwiałem też Gorana Ivanisevicia, bo jak powiedział jeden z komentatorów, to taki zawodnik, który dzisiaj gra genialnie na poziomie finałów wielkoszlemowych, a za chwilę przegrywa z własną matką. Widzi pan, podobnie jest u mnie: w jednym gemie gram genialnie, ale za chwilę przegrywam, bo zaczynam już myśleć o czymś innym. A tenis to przecież przede wszystkim skupienie i regularność.
Novak Djoković zaczął mi się podobać, kiedy zauważyłem, jak świetnie parodiuje innych tenisistów. Robi to wprost genialnie, szczególnie podobała mi się Maria Sharapowa w jego wykonaniu. Djoković naprawdę ma talent aktorski.
I nic słowem o Federerze?
(Pan Henryk lekko się krzywi)
Kiedyś nie lubiłem go za tę jego szwajcarską precyzję, wydawało mi się to bardzo nudne. Ale kiedy teraz widzę jak on się starzeje i trochę dogania mnie wiekowo – bo jak wiadomo po czterdziestce wszyscy są sobie równi – to zacząłem doceniać jego technikę. On ciągle gra dobrze i tak lekko, nie widać po nim tego ogromnego wysiłku, który tak widać po innych zawodnikach.
Na przykład po Rafaelu Nadalu?
O! Bardzo lubię Nadala, bo jest w nim niesamowita energia, na niego po prostu się patrzy. To jest tak jak z niektórymi aktorami: niby są artyści na scenie, ale nagle wchodzi ten jeden i wszystkie oczy od razu są zwrócone na niego. Rafael Nadal ma taką dziką energię, a ja lubię, jak zawodnicy okazują emocje. Nawet jak taki Federer się rozpłacze. Tenis jest genialny.
A jak pan radzi sobie na korcie? Bliżej panu do „szwajcarskiej precyzji” Federera czy „dzikiej energii” Nadala?
Na koniec zawodów z udziałem artystów – które zwykle kończę w połowie drabinki – zawsze mówię, że gram w tenisa po to, żeby ludzie zobaczyli, że jednak czegoś nie potrafię. Taki żart sobie robię. Generalnie tenisa wśród artystów kabaretowych rozpropagował Leszek Malinowski z Konia Polskiego. Jemu z kolei pierwsze kroki pokazała kiedyś żona Aloszy Awdiejewa, która była mistrzynią Polski juniorów, grała też w lidze niemieckiej (mowa o Katarzynie Ślęczek – red.). Potem przez Aloszę zaczął grać Kabaret Rak, dalej był Hrabi i kolejne młode kabarety. Zenon Laskowik grał od zawsze i do dziś pięknie sobie radzi. Zawsze mnie ogrywa, aczkolwiek ostatnio zrobiłem pewne postępy.
Doszło do tego, że już nawet żony artystów kabaretowych zaczęły grać, dlatego ostatnio były miksty. I wszyscy chcą grać z moją żoną, ponieważ ona nie stosuje presji, że trzeba wygrać, a jednocześnie dobrze gra, nie psuje piłek.
Pan z kolei psuje rakiety. Widziałem na zdjęciu.
To było na turnieju artystów, celebrytów i innych znanych postaci, grał chociażby generał Mieczysław Bieniek. Grałem rakietą Head, którą uwielbiam. Ani nie uderzyłem nią o ziemię, ani nie upadła, ani nie przywaliłem w nic niechcący. Po prostu patrzę, a tu odleciała rączka. W ramach żartu opublikowałem to później na Facebooku, co dostrzegł Head. Wysyłali mi kolejną rakietę. Miło.
W filmie „Kiler-ów 2-óch” główny bohater tak “zaserwował” grając z prezydentem, że aż oskarżono go o zamach. Później podczas przesłuchania komisarz Ryba zapytał podejrzliwie Kilera: „A dlaczego akurat tenis…?”. No właśnie, dlaczego akurat tenis?
Bo dla mnie tenis jest najlepszą metaforą życia.
Jak to?
To banalnie proste. W tenisie nieraz bywało, że prowadziłem 5:1 w gemach, miałem piłki meczowe, a jednak przegrywałem. Ostatnio zajrzał do nas na chwilę Wojtek Fibak i widząc mnie w takiej ostatniej akcji powiedział „już wygrałeś”. On sobie poszedł, a ja przegrałem z Karolem Strasburgerem 7:5! W tenisie, jak w życiu, do końca masz szanse. Przeciwnik może mieć piłki meczowe, a ty i tak możesz jeszcze wygrać. To jest najpiękniejsze.
Poza tym w tenisie czasami tak bywa, że ktoś pięknie gra, jest kapitalny na treningu, ale kiedy przychodzi mecz to ulega komuś, kto ma opanowane trzy zagrania, ale perfekcyjnie. Niektórych paraliżuje strach przed przegraną. Ja z kolei mam coś takiego, że potrafię ściągać z siebie presję. Jak już ugram jednego gema, to myślę sobie „a, honorowy już jest”. Jednego wygrałem, czyli potrafię, a jak to dalej się skończy? Ważne, żeby pobiegać. Człowiek się zmęczy, spoci, po godzinie wychodzi, bierze prysznic i życie zaczyna się na nowo.
Jest pan też mistrzem Polski artystów w ujeżdżeniu.
To tradycje rodzinne. Ja w ogóle zaczynałem rysownie od koni. Mogę namalować konia z zamkniętymi oczami nawet od ogona, nie ma problemu. Ostatnio ilustrowałem też książkę dla dzieci o koniach autorstwa Anny Powierzy pod tytułem „Moje małe Ciacho”. Konie od zawsze były moją pasją. Brat poszedł jeszcze dalej, bo po ponad dwudziestu latach bycia redaktorem naczelnym gazety we Wrocławiu został dyrektorem toru wyścigowego Partynice i ma dziś ogromne sukcesy, także na świecie.
Koń to wyjątkowe zwierzę, ponieważ stworzył podwaliny cywilizacji. Dziś mamy samolot, samochód, wcześniej maszyny parowe, ale na początku był koń. To właśnie on był krokiem milowym w cywilizacji. Poza tym wiąże się z nim cały romantyzm. Kiedy jadę konno po Beskidzie Niskim, to gdzieś z tyłu głowy jest cała Trylogia Sienkiewicza, cały Winnetou, cała „Bonanza”, cały Sergio Leone, cała nasza ułańska tradycja. Kiedy oglądam westerny, to patrzę na konie, siodła. Na galopujące stado koni mogę gapić się w nieskończoność, bo koń to wolność. Poza tym jest piękny. Ukułem nawet taki aforyzm, że człowiek powstał w wyniku ewolucji, ale konia arabskiego stworzył Bóg. Bo to cud natury. Wie pan, że Arab w ciągu dnia spokojnie przebiega 160 kilometrów? Jest niezmordowany.
A da się pan namówić na krótki test?
Proszę bardzo.
Jak nazywa się wykastrowany samiec?
Wałach!
Co zajmuje więcej miejsca w głowie konia: mózg czy zęby?
Podejrzewam, że zęby. Koń nie ma największego mózgu.
Tak, jego mózg jest średnio dwa razy mniejszy od ludzkiego. A o ile stopni koń potrafi obrócić swoje uszy?
Tutaj to mnie pan zagiął… Wiem tylko, że jak koń kładzie uszy po sobie, to nie jest zbyt zadowolony. Wie pan, przy rysowaniu i jeździe takie szczegóły są jednak niepotrzebne. Dobra, ale ile to stopni?
Prawie 180.
To ładnie!
Czytałem gdzieś, że konie są bardzo demokratyczne. Kiedy są w stadzie, wspólnie podejmują decyzje. Kiedyś uważano, że rządzi ogier albo starsza klacz, ale późniejsze badania to ponoć zakwestionowały.
Ja akurat zatrzymałem się na etapie badań, że rządzi starsza klacz. Mój brat badał życie koni, jest nawet zaklinaczem, pewnie wie lepiej. Ale być może coś w tym jest. Zawsze mamy w październiku dzień koniarza, czyli spęd koni z gór i to jest piękna historia. My jesteśmy na zwykłych koniach, pędzimy stado do pastwiska i proszę sobie wyobrazić, że najbardziej spokojna, wręcz leniwa szkapa dostaje nagle prędkości bolidu kiedy widzi stado, do którego musi dołączyć. My też jesteśmy stadni, nasze zachowania są bardzo naśladowcze i tak strasznie chcemy się upodobnić do grupy. Konie to mają i ja te cechy ludzkie u nich obserwuję.
Skoro tak kocha pan konie, to pewnie wnerwiały pana informacje płynące ze Stadniny Koni Janów Podlaski, którą doprowadzono do skraju bankructwa.
To bardzo przykre, jak szybko można zmarnować taki dorobek. Rozwalono to przez indolencję, ale cóż, tak mają rewolucje. Niemcy tego nie zniszczyli podczas wojny, a my już tak.
Przejdźmy jednak do pana fachu, bo zastanawiałem się, czy rysowanie może być – jak sport – kontuzjogenne.
Samo rysowanie może nie, ale kiedy ostatnio musiałem podpisać sto książek, to już nadgarstek bolał. Jednostajna, nużąca czynność ręką może doskwierać. A czasami zdarza się złożyć i ze dwieście podpisów. Przy okazji książek przypomniała mi się zresztą prześmieszna historia. Jestem na targach książki, podchodzi pani i mówi:
– Proszę mi podpisać.
– A komu mam podpisać?
– Tak jak w zeszłym roku.
– …
Pani myślała, że jest wyjątkowa.
Każdy człowiek uważa, że jest wyjątkowy. Ale artysta nigdy nie chce obrazić fana, bo tamten natychmiast staje się jego śmiertelnym wrogiem.
A wracając do kontuzji, kiedyś miałem nawet taki pomysł, żeby zrobić rysowanie na czas. 60 rysunków w godzinę – to byłoby wyzwanie dla ręki, ale myślę, że bym podołał.
Jak w ogóle wygląda u pana proces tworzenia? Humaniści mają różnie. Znam dziennikarzy, którzy najlepsze teksty piszą nad ranem, inni tylko wieczorem lub w nocy. Są też tacy, którzy piszą wyłącznie na stojąco, bo inaczej nie idzie. U pana jak to wygląda?
Mnie się źle rysuje po południu lub wieczorem. Dobrze rysuje mi się tylko rano. Wstaję około ósmej, piję pierwsze espresso, odsłuchuję TOK FM i staram się zaczynać koło dziewiątej. Widzę, że najlepszy moment jest dla mnie od dziewiątej do dwunastej, bo potem zaczynam się już lekko męczyć. Mój organizm czuje już ból pleców, domaga się sportu.
Dlatego około 14-15 idę na fitness, tenis albo rower. Następnie po godzinie spocenia się jestem zresetowany i mogę od nowa rozpocząć pracę. Chociaż może już nie nad rysunkiem, bo człowiek ma ograniczoną pojemność. To trochę jak z seksem, gdzie też mamy ograniczoną ilość uniesień. Liczba dobrych pomysłów jest więc limitowana. Wtedy zajmuję się czymś innym: oglądam, słucham, czytam.
Czyli tak naprawdę pan cały czas jest w pracy. Nie rozstaje się pan z notatnikiem i ołówkiem? Co tam pan ma przy sobie?
(Henryk Sawka sięga do kieszeni marynarki, wyciąga mały notesik i zaczyna go kartkować)
Byłem ostatnio na Grand Pressach i też rysowałem. O, tutaj mam na przykład Bertolda Kittela. Noszę notatnik zawsze ze sobą, bo sam ukułem kiedyś taki aforyzm „zapisz, bo wystygnie”. Wszyscy ludzie, którzy zajmują się szeroko pojętą twórczością, muszą notować swoje pomysły. Nie ma innej możliwości, nie ma takich geniuszy, którzy by wszystko pamiętali. Generalnie cały mój proces zbierania materiału to notowanie, a dopiero później jest poranne rysowanie.
Takie ciągłe bycie pod informacyjnym prądem bywa męczące?
Wiele dobrych pomysłów przychodzi mi przypadkiem. Jadę samochodem, słucham radia i jest pomysł. Robię śniadanie, słucham TVN24, co chwilę „odbijam się” od jakiejś wypowiedzi, znowu coś wpada do głowy i zapisuję. Dlatego najczęściej nie ma tutaj jakiegoś strasznego ciśnienia, że muszę. Nie jest to dla mnie specjalne męczące, bo to nie jest dla mnie tylko zawód, ale też hobby. A w zasadzie to zaczęło się od hobby, które później stało się moim zawodem.
Za komuny można było trzaskać rysunki na zapas, bo było małe ryzyko, że minie termin ważności?
Nie tylko za komuny tak było. Zapasy można było robić jeszcze w 2000 r. Wyjechałem wtedy na miesiąc do RPA, bo córka grała w filmie „W pustyni i w puszczy”. Pamiętam, że przed wyjazdem porobiłem rysunki do tygodników i dzienników na miesiąc.
A niech pan teraz spróbuje coś takiego zrobić. Może nie zdarzało się, że jakiś rysunek był zupełnie nieaktualny w momencie publikacji, ale mniej aktualny, to już bywało. Albo inna sytuacja: w niedzielę był mecz Polaków podczas Euro, a ja musiałem oddać rysunek już w piątek, żeby ukazał się w poniedziałek. To dopiero jest sztuka.
Słyszałem, że ma pan listę hardcorów, czyli najostrzejszych rysunków, które nigdy nie ujrzały światła dziennego.
One są zrobione na brudno, nigdy ich nie ujawniam, może czasami tylko komuś opowiadam. Kto wie, może kiedyś wydam je w formie książki. Chociaż trzeba pamiętać o jednej rzeczy: to co kiedyś było hardcorem, dzisiaj już nim może nie być. Kiedyś słowo „zajebisty” było hardcorem i niektórzy do dzisiaj tego nie wymówią, a teraz młodzież rzuca to cały czas i ludzi to nie razi.
Wie pan, język jest rzeczą umowną. Ostatnio na przykład w końcu dowiedziałem się, co to jest ten „dzban”. W Teatrze 6. Piętro gramy „Szkło kontaktowe live&touch”, gdzie ludzie przesyłają SMS-y, a najlepsze są nagradzane moim rysunkiem. I właśnie ostatnio wygrał tekst „dzban dzbanowi ucha nie urwie”. Ale przynajmniej wiedziałem już, co to jest ten dzban. Słowo „masakra” też mi się podoba.
No tak, ale później pokazują w telewizji zamach terrorystyczny, dziennikarze nazywają to masakrą i brzmi jakoś dziwnie. Strasznie wytarło się to słowo.
Ja bym do tego aż tak nie podchodził. Jest po prostu moda na pewne słowa. Nie spowoduje pan, żeby moda odzieżowa nagle się zatrzymała, bo ona nigdy się nie zatrzyma. Tak samo jest z językiem, który też domaga się liftingu, dlatego cały czas musimy go odświeżać, jak mieszkanie. Ludzie potrzebują nowego designu w języku.
Są jakieś słowa, za którymi tęskni pan najbardziej?
Chociażby „tudzież”, „azaliż”, „albowiem”. Takich słów już się nie używa. W mojej młodości Harrym Potterem była Trylogia, a teraz Trylogia jest dla młodzieży niestrawna i ja się nie dziwię, bo czasy się zmieniają. Dlatego nie żądam, żeby wszyscy znali Winnetou i kochali westerny. Wszystko się zmienia. Kiedy oglądam westerny z mojej młodości, to dziś są to ramoty, tak wolno wszystko się wlecze. A współczesne westerny są znakomite. Tarantino zrobił „Django” i to było genialne. Ostatnio widziałem „Balladę o Busterze Scruggsie” braci Coen, też znakomite.
Ktoś kiedyś ciągał pana po sądach za rysunek?
Nigdy. Chociaż negatywne komentarze zawsze się pojawiają, ale ja ich nie czytam. Ludzie najczęściej nie rozumieją intencji autora, utożsamiają rysunek z nim lub biorą go dosłownie.
Tak naprawdę pensję wypłacają panu politycy. Gdyby nie oni, byłbym pan bezrobotny.
A tak, oni są największym dostarczycielem tematów. Bardzo żałuję, że posłanka Pawłowicz chce zamilknąć, muszę chyba zrobić jej na pożegnanie jakiś rysunek. Reakcje polityków są jednak różne. Pamiętam, że cytował mnie Kwaśniewski, Tusk z mównicy, nawet ostatnio Leszek Balcerowicz wziął z Twittera mój rysunek „Polak węgiel dwa bratanki”. Mało tego, kiedyś cytował mnie nawet przed komisją śledczą bohater afery Orlenu jeszcze za rządu Leszka Millera. Byłem więc cytowany przez polityków wielokrotnie.
Ciężko jest rysować kogoś, komu wcześniej podało się rękę?
Jak już kogoś poznam, to jest troszkę głupio. Miałem tak chociażby z Marianem Krzaklewskim. Poznałem go jak już odszedł z polityki i okazał się bardzo sympatycznym facetem. Takie sytuacje zdarzały się, bo rysowałem wszystkich. Najwięcej dowcipów zrobiłem chyba o Wałęsie, kiedy jeszcze był prezydentem. No, żyłem z niego naprawdę nieźle.
Teraz mu pan odpuszcza?
Oczywiście. Wszystkim w końcu odpuszczam, bo mnie nie interesują prywatne osoby, mnie interesują ludzie, które pełnią pewne funkcje. Czyli rysowałem nie Lecha Wałęsę, tylko prezydenta Lecha Wałęsę. Nie rysuję Jarosława Kaczyńskiego, tylko prezesa Jarosława Kaczyńskiego. To są zupełnie inne rzeczy. Ja nawet czuję sympatię do wielu moich „obiektów” jako do ludzi. Mówiąc zupełnie poważnie, zajmuję się ludźmi pełniącymi funkcję, które wpływają na nasze codzienne życie.
O satyrze szczególnie poważnie zaczęto mówić przy okazji zamachu na redakcję francuskiego „Charlie Hebdo”. Jak pan odebrał tamte wydarzenia?
Bardzo mnie to dotknęło. Miałem wielką sympatię szczególnie do Georgesa Wolinskiego, który był w Polsce zanim ja jeszcze zacząłem rysować. Pamiętam, że odwiedził „Szpilki”. Sam uważam, że w każdym kraju powinny być takie gazety, gdzie wolno wszystko, a na pewno więcej niż w innych mediach. Taki hyde park, miejsce, gdzie możemy poświntuszyć, pohardkorować. Tak musi być dla społecznego zdrowia psychicznego.
I nagle mamy „Charlie Hebdo”, gdzie przychodzi grupa fanatyków. Podejrzewam, że oni nigdy tej gazety nawet nie widzieli na oczy, ale strzelali, bo dostali zlecenie. Nie wierzę za bardzo w motywy religijne, to była czysta polityka. „Charlie Hebdo” było tylko pretekstem, żeby wykazać się politycznie. Żeby powiedzieć „jesteśmy, zareagowaliśmy, mamy siłę sprawczą, możemy”.
Zaimponowała panu okładka pierwszego numeru po zamachu? (widniała na niej podobizna proroka Mahometa ze łzą w oku i trzymającego kartkę z napisem „Jestem Charlie”).
Tak, bo satyra nie musi być rechotem. Jednym z moich najlepszych rysunków satyrycznych był ubiegłoroczny marszałek Piłsudski z biało-czerwoną łezką.
Wielka trójca polskich rysowników satyrycznych to pan, Andrzej Mleczko i Marek Raczkowski. Jest między wami taka podświadoma rywalizacja?
Odpowiem trawestując to, co powiedział mój kolega muzyk: rysownie to nie wyścigi. Każdy z nas ma inny styl, każdy ma inny target, każdy ma inny elektorat, każdy ma inny czas. Przyjaźnię się z Andrzejem Mleczko, bo znamy się od lat, jako licealista tak naprawdę uczyłem się na jego rysunkach. Mamy gorącą linię, dużo rozmawiamy ze sobą, bo mamy podobne zdanie w zasadzie na każdy temat.
Z Markiem Raczkowskim też się lubimy, widywaliśmy się często na przeglądach kabaretów w Krakowie, chociaż teraz widuję go rzadziej. On jest jednak bardziej domatorem, gdzie ja i Mleczko dużo podróżujemy. Tak więc nie ma między nami żadnej rywalizacji. Powiem nawet więcej, kiedy Marek Raczkowski zaczął pojawiać się w „Przekroju”, to sam kazałem synowi kupować tę gazetę, żeby patrzył na dobre rysunki.
Myśli pan, że w dzisiejszych czasach możliwa jest taka kariera jak wasza?
Niewielu jest satyryków, którzy żyją tylko z rysunku. Na pewno nie da się już zrobić takiej kariery w papierze, w mediach tradycyjnych. Papier się kurczy, wszystko przenosi się do internetu. Chociaż pewnie zanim gazety naprawdę przestaną istnieć, to nas zaleją wody pochodzące z roztopionych lodowców – jeszcze trochę poczekamy na ich koniec. Tak czy inaczej, kiedyś, jak zrobiłem rysunek, to ukazywał się on na przykład w kolejnym wydaniu tygodnika, a w tej chwili może on ukazać się już w minutę po zrobieniu i opublikować go może każdy. W dzisiejszych czasach nie jest ważne, kto coś wymyśli, tylko kto pierwszy to opublikuje. Mamy zalew memów i wielu innych form, ale to dobrze, bo wszystko ewoluuje. Jestem fanem internetu, dzięki niemu mogę wszędzie zajrzeć.
Od lat słyszymy narzekania, że doczekaliśmy się społeczeństwa obrazkowego. Ale czy to źle?
Moim zdaniem zawsze tacy byliśmy, już od jaskiń. Czytam sporo książek o filozofii śmiechu, dowcipie i jednym z najsilniejszych środków oddziaływania nie jest słowo czy obraz, tylko połączenia słowa z obrazkiem. To jest najmocniejsze. Szymon Kobyliński wymyślił kiedyś na to termin „publigrafika”. Chociaż kiedy ludzie mówią mi „pana obrazek mówi więcej niż artykuł na kilka stron”, to też nie jest do końca prawda, bo żeby zrobić obrazek, najpierw trzeba ten artykuł przeczytać.
W tym roku skończył pan 60 lat. Jakieś wnioski czy po prostu płyniemy dalej?
Tak spojrzałem wstecz i okazuje się, że wszystko w życiu owocuje. Czego by się człowiek nie nauczył, nawet najdziwniejszej rzeczy, to prędzej czy później ona mu się w życiu przyda. Przykład: kiedyś śpiewałem piosenki Jacka Kleyffa. Kiedy ostatnio siedzieliśmy razem zapytał mnie, czy przyjdę na wigilię do „Czytelnika”:
– Nie, bo występuję z Laskowikiem.
– A co ty tam będziesz robił?
– No będę śpiewał.
– To ty śpiewasz?!
– No tak, zacząłem uczyć się śpiewania, kiedy usłyszałem twoją “Balladę o niespełnionej miłości na terenie kółka rolniczego”, bo byłem na twoim koncercie. Potem poprosiłem kolegów, żeby mi pokazali chwyty, a że były tylko dwa, to się nauczyłem.
Od słowa do słowa i okazało się, że znam wszystkiego jego piosenki. To wyszło jakoś niechcący. I śpiewam.
Co myślał pan o 60-latkach kiedy miał 20 lat?
Wydawali mi się strasznie starzy. W moich czasach czterdziestolatek to już był stary gość. Dziś jednak to wszystko bardzo się przesunęło, o trzydzieści lat do przodu. Ludzie odmłodnieli.
I w tenisa grają.
Znam 80-latków, którzy pięknie grają w tenisa. Znam 80-latka, który biega maratony. Znam Staszka Tyma, który ma 81 lat i potrafi występować przez dwie i pół godziny tańcząc i śpiewając. I nawet stepuje.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl