Ile to lat? Dwadzieścia? Więcej? Tak czy inaczej – cholernie długo. Ale wreszcie Ekstraklasa wraca tam, gdzie jej miejsce – pod strzechy.
Nie można deprecjonować tego, co zrobił przez ten czas Canal+, bo wywindował poziom prezentowania ligi tak, że pod tym Ekstraklasa jest dwadzieścia pozycji wyżej niż jej ranking UEFA. Dlatego dobrze, że zostają przy lidze, bo jest to gwarancja dalszej jakości. Niemniej powiedzmy sobie jasno:
Sytuacja, w której polska liga piłkarska jest niedostępna dla przeciętnego Polaka to nienaturalność. Skrajna. Poprawcie mnie, jeśli myślę źle, ale w innych krajach rozgrywki rodzimej kopanej nie były na dwie dekady schowane na kłódkę (albo ta kłódka była umowna, bo tam stać było znacznie więcej osób na płatną telewizję). Kłódka do podważenia, klucz dostępny na rynku, oczywiście; nikt nikomu na stadion chodzić też nie zabraniał, a meczów nie rozgrywano na Syberii. Ale to było – z perspektywy całego kraju – nieliczne grono, grono już i tak ZDETERMINOWANE, złapane w ligową sieć.
Inni?
Jak już kilka razy na weszlackich łamach wspominałem, liczba osób w moim bliskim otoczeniu, która interesuje się piłką, w zasadzie równa się zeru. Powiększyła się do szacownej liczby “jeden” odkąd w moim życiu pojawił się równie szacowny teść, ale to bardziej kibic sportów wszelakich, w równie wielkim stopniu zaintrygowany meczem Polek w piłce ręcznej, skokami, koszykówką, tenisem i meczem Ligi Mistrzów.
Ekstraklasa, najbogatsze rozgrywki sportowe organizowane w Polsce, mające kilkanaście ośrodków bezpośredniego oddziaływania na Polaków, grające przez wiele miesięcy, dla nich wszystkich nie istniała. Ba – nie miała nawet dojścia. Nawet nie machała ręką z drugiego, trzeciego rzędu. Była tłem, szumem – wyniki podawane w Sport Telegramie czy po Wiadomościach znaczyły równie wiele, co podawana po pogodzie temperatura na Bermudach.
Ekstraklasa, czy to się komuś podoba czy nie, na skalę naszego kraju to rozgrywki głośne, organizowane z pompą – spójrzcie na areny i finanse. A jednak była dla większości Polaków hit ligi polskiej był tak odległy jak Cordoba – Extramadura.
Wiele sobie obiecuję po tej umowie. Już za sam fakt jej podpisania liga ekonomicznie wzmacnia siłę. Oczywiście najważniejsze, żeby tych pieniędzy nie przeżreć, bo najgorsze co mogłoby się stać, to inflacja – ten sam przeciętny Słowak z prawej obrony będzie teraz zarabiał o trzydzieści procent więcej. Największe jest tu ryzyko dzikiego, horrendalnie wykrzywionego rynku na młodzieżowców. Pułapki istnieją, nikt nie dostał czarodziejskiej różdżki – większe fundusze były wyrzucane w błoto.
Mimo wszystko w dzisiejszym korpofutbolu pieniądz jest nieodzowny i każdy klub zyskał właśnie pakiet nowych narzędzi, które może mądrze wykorzystać. Może niektórym uda się nimi skręcić szafkę, zbudować budę, choć pewnie znajdzie się i ktoś, kto wydłubie sobie oko.
Ale ja pamiętam jeszcze czasy, gdy o polskiej piłce mówiło się, że nie da się na niej zarobić. To była absolutnie uniwersalne hasło krążące wokół ówczesnej pierwszej ligi. Jedyne co mogło uratować klub, to kaprys bogacza.
Republika prywatnych folwarków i biedota, która nie płaci. Taki był horyzont.
Nie pozostało po nim wiele, teraz każdy kto ląduje w Ekstraklasie zarządza mającym perspektywy przedsiębiorstwem, a jak półamatorsko zorganizowanym, to dostającym fundusze i dobre powody, by stać się profesjonalnym.
Kanty są możliwe i będzie pokusa, według mnie jednak nie przejdą – konkurencja jest zbyt wielka, pierwszoligowców stawka na zapleczu będzie niesłychanie kusić, kto będzie kręcił, wyleci w kosmos. Uczciwie da się zarobić, wystarczy tylko i aż ciężka praca, dająca długofalowo znacznie lepsze owoce niż awanturnicza polityka.
Ale pieniądze pieniędzmi, otwarcie tej ligi na każdą Polkę i każdego Polaka to wielkie okno wystawowe. Liczba potencjalnych odbiorców każdego sponsora właśnie się zwiększyła. Znacząco. Każdy mecz Piasta czy Pogoni w otwartej TV nie jest potrzebny, by prezes firmy X z Gliwic lub Y ze Szczecina rzucił okiem na stadion: wystarczy, że Ekstraklasa wróci do świadomości Polaków, to już będzie pierwszy krok, bo wtedy i Piast i Pogoń w tej świadomości się znajdą.
W tej zbiorowej świadomości Ekstraklasy nie było przez lata. A przecież mówimy o rozgrywkach, które są warte więcej niż całe skoki narciarskie razem wzięte. Za zwycięstwo w Pucharze Świata skoczek dostaje dziesięć tysięcy franków – byle ligowiec ma lepsze zarobki niż znani skoczkowie. Sam zaczynam się zastanawiać czy są w Ekstraklasie piłkarze zarabiający lepiej niż Kamil Stoch i wydaje mi się, że tak, nawet biorąc pod uwagę kontrakty reklamowe Kamila.
Znalezione w sieci: zarobki polskich skoczków – wyłącznie nagrody za starty – w Pucharze Świata 16/17
To może wydawać się niektórym wręcz obrazoburcze, ale takie są realia wynikająca z przepaści w popularności dyscyplin. Tak naprawdę te pieniądze, owszem, powinny przekładać się na lepsze wyniki w Europie, ale też prawdą jest, że inni wcale głodem nie przymierają. W piłce jest gigantyczna konkurencja. Ale jeśli porównać Ekstraklasę do innych lig czy imprez sportowych w kraju, nie ma z kim. I fakt, że mimo to nie potrafiła się przebić do umysłów Polaków, jest większą porażką niż dwa ostatnie lata w pucharach.
Istniał czas – popytajcie starszych, ale naprawdę starszych – gdy ligowe granie było narodową popołudniową rozrywką Polaków. Ja sam pamiętam odgrzewane drugie połowy meczów Widzewa na TVP Łódź (czy ŁKS też był, nie pamiętam), taki przedziwny format: skrót pierwszej połówki, cała druga, zamykamy meczyk w godzinkę, oczywiście z retransmisji. Ale dla chłopaków z łódzkiego była to w programie pozycja obowiązkowa.
Nie wierzę, że znowu wróci do takiego miana, ale przynajmniej spróbowała wrócić na tą ścieżkę. Powalczyć o umysły.
O rząd dusz.
Choć oczywiście możecie powiedzieć, że cieszę się, bo jak już cierpieć, to jakoś cierpienie mniej upierdliwe gdy się cierpi w większym towarzystwie.
Leszek Milewski
Napisz autorowi, żeby chorował na Ekstraklasę sam