Gdy byłem małym chłopcem, kompletnie wkręciłem się w mistrzostwa świata Italia 90. Fascynacja tym turniejem była o tyle nietypowa, że akurat przebywałem u babci i dziadka na wsi, bo oni – chociaż z Warszawy – lato spędzali w „Małym Domku”, czyli w sumie trochę solidniejszej altance o wielkości może piętnastu metrów kwadratowych, bez kanalizacji, bez dostępu do bieżącej wody, bez prądu, no i rzecz jasna bez telewizji. „Mały Domek” był więc uroczą zbitką desek i płyt, w której można było czasami uświadczyć mysz, ale nigdy przenigdy nie dało się obejrzeć jakiegokolwiek meczu.
Za dnia – albo zabawa, na przykład strzelanie ze zrobionych przez dziadka łuków, albo praca, co głównie sprowadzało się do pielenia ciągnących się po horyzont rzędów ziemniaków. Wtedy z boku przygrywało radyjko, a w radyjku bardzo często – mecze.

Wówczas cała rodzina była pewna: mały Krzysio zostanie komentatorem piłkarskim! Radiowym! Zapamiętywałem wszystkie nazwiska, a w szczególności nazwiska Włochów, których z niejasnych przyczyn sobie upodobałem. I gdy nikt nie grał, grano w mojej głowie. Naśladując komentatorów radiowych, tworzyłem własne mecze. W nich Walter Zenga zawsze wspaniale bronił, a później piłka krążyła między Baresim, Donadonim, De Napolim i Viallim, by na końcu zawsze wpakował ją do siatki Salvatore Schillaci. Ł»adna drużyna nie miała tak pięknie brzmiących i działających na wyobraźnię ośmiolatka nazwisk. I żadna nie grała tak szybko i tak pomysłowo, jak Włosi, gdy to ja kierowałem ich akcjami. Była arytmia gry, były szturmy skrzydłami i środkiem, były fatalne pudła i uderzenia w słupek. Myślę, że to marzenie każdego komentatora – by obraz, czyli wydarzenia rzeczywiste, nie zakłócał relacjonowania. Jak to kiedyś ładnie ujął Paweł Zarzeczny: by prawda nie przeszkadzała w pisaniu. Mnie wtedy nie przeszkadzało nic.
Komentatorem na swoje i wasze szczęście nie zostałem, chociażâ€¦ i to mam za sobą. Czy wiecie, że lata temu skomentowałem mecz w Canal+, w dodatku był to mecz ligi hiszpańskiej pomiędzy Deportivo La Coruna a Atletico Madryt? I skomentowałem tylko dlatego, że po gali boksu w Siedlcach w domu u mnie wylądowało kilka osób, w tym Edward Durda – i zaczęły się głupie pijackie gadki do 7 nad ranem. Gdy wszyscy byli na bani, to Edek stwierdził, że naprawdę muszę z nim ten mecz zrobić i nie pomogły tłumaczenia, że nie wiem nic na temat Deportivo i nic na temat Atletico. W efekcie – niesiony fantazją Edka i głupotą własną – wylądowałem w „dziupli” i gdy tylko weszliśmy na antenę, a ja zrozumiałem, że najlepiej byłoby przemilczeć następne 90 minut, albo zerwać się do toalety, to Edek wypalił z grubej rury: – Krzysztof, powiedz, czego możemy się po tym meczu spodziewać!
Oj, łatwiej było w „Małym Domku” opowiadać o tym, jak Baresi podaje do Donadoniego.
Komentowałem też kiedyś mecz Vardar Skopje – Legia Warszawa do Programu 1 Polskiego Radia, o co poprosił mnie Andrzej Janisz, a więc chyba – pewny nie jestem – jedna z tych osób, których radiowe relacji w 1990 zawładnęły moją głową. Komentarz miał być niepełny, raczej „Krzysztof, powiedz co tam słychać”. Zaplanowano 30-sekundowe wejścia, co 10 minut.
Największy problem polegał na tym, że miałem ze sobą laptopa i dwie komórki, a wszyscy wokół zachowywali się tak, jakby chcieli mi laptopa i komórki ukraść (przedsmak miałem wcześniej: gdy komórkę ukraść próbował mi taksówkarz, a nie wiedział, że mam drugą i sam do siebie zadzwonię, by „zgubę” namierzyć). Wiele można powiedzieć o trybunach w stolicy Macedonii, ale na pewno nie to, że dziennikarze (hmm, zbędna liczba mnoga – chyba byłem jedyny) mieli tam jakikolwiek komfort pracy. Wprawdzie zamontowano prowizoryczne drewniane pulpity, ale co z tego, skoro przez ogrodzenie przez najmniejszych problemów przeszli kibice i po prostu przy nich – a więc i przy mnie – usiedli. A potem łypali oczami. Komórka, laptop, komórka, laptop, komórka, laptop… A ja razem z nimi: komórka, laptop, komórka, laptop.
No i trwa mecz. Pierwsze wejście – spokojne. Drugie – spokojne. I tak dalej… Przygotowywałem sobie coś, co powiem przy kolejnym wejściu, w stylu, że „bla, bla, bla, wynik się utrzymuje, Legia ma przewagę”. Niestety, akurat w trakcie 30 sekundowego wejścia padł gol dla Vardaru i nie mogłem już powiedzieć, że wynik się utrzymuje, a Legia ma przewagę, tylko należało improwizować. Nie dość, że gola dobrze nie widziałem, bo pilnowałem laptopa i komórek (a i widoczność była żałosna – zanim piłka trafiła w pole karne, już wszyscy stali na ławkach, kompletnie zasłaniając boisko), to jeszcze po bramce kilkunastu kibiców wokół zaczęło skakać dziwnie blisko mojej elektroniki. A powiedzieć coś trzeba było, jednocześnie chroniąc dobytek. Rzuciłem więc okiem na składy, sprawdziłem, kto gra z numerem 10, bo to zazwyczaj największy kozak. I powiedziałem, że bramkę strzelił grający z numer 10 gwiazdor Vardaru – dajmy na to, Markovski! Oczywiście w rzeczywistości strzelił jakiś lamus z numer 19 czy jeszcze innym.
* * *
Przygoda z dziennikarstwem sportowym zaczęła się na wsi pod Wyszogrodem, a potem już poszło z górki. I minęło dwanaście lat, a ja mistrzostw nie słuchałem już w radyjku, lecz oglądałem je z obiektów w Korei i Japonii. I finału mundialu nie wymyślałem na życzenie dziadka, o dowolnej porze, lecz relacjonowałem finał prawdziwy na potrzeby „Przeglądu Sportowego”.
Teraz dla was mistrzostwa z Brazylii będzie opisywał Tomek Ćwiąkała i jestem pewny, że zrobi to świetnie. Perfekcyjnie zna kilka języków, w tym te piłkarsko teraz najważniejsze: portugalski i hiszpański. Ma pasję, zapał do pracy i ciekawość świata. Nie myśli o tym, by się wyspać, lecz o tym, by coś napisać. A taki mundial to naprawdę harówka. Fajnie zrobić sobie zdjęcie z kokosem albo na plaży, ale w rzeczywistości trzeba spędzać całe dnie w zatęchłych autobusach, czasami ślamazarnych pociągach, na lotniskach, gdzie można na chwilę przycupnąć i stworzyć chociaż akapit. W Korei w 2002 roku nie było chyba dnia, żebym nie zrobił kilkuset kilometrów. Zdarzało się, że wraz z Włodkiem Sierakowskim wracaliśmy z jakiegoś wyjazdu na drugi koniec kraju o szóstej rano, a o ósmej trzeba było ruszać znowu – w przeciwnym kierunku. Dla mnie był to pierwszy mundial, wielki zaszczyt, że z całej redakcji wybrano akurat mnie – 20-latka (a będąc precyzyjnym: w czasie mundialu to jeszcze 19-latka). Trzeba było udowodnić wartość. I chyba się udało, bo w 2004 roku wybrano znowu mnie.
W czasie takich turniejów najlepiej mają reporterzy radiowi, zwłaszcza gdy już polscy piłkarze odpadną (albo w ogóle się nie zakwalifikują – bajka) i nie trzeba za nimi łazić i się o coś prosić. Wtedy z rana można odpalić komputer, przeczytać coś na Onecie, a potem nadać korespondencję: „Cały świat żyje dzisiaj wiadomością, która dotarła do nas z obozu Hiszpanów. Wszystko wskazuje na to, że w dalszej fazie turnieju z powodu kontuzji nie będzie mógł wystąpić słynny Raul. Podczas wczorajszego treningu nie wytrzymał eksploatowany ponad miarę organizm. Czy faktycznie dla napastnika Realu mistrzostwa się skończyły? Dowiemy się jutro! Z Seulu dla Radia X, Adam Adamczewski!”.
Dziennikarz prasowy/internetowy musi jednak swoje napisać, a więc wykonać mechaniczną czynność polegającą na klepaniu w klawisze przez godzinę, dwie, trzy albo i cztery (zazwyczaj: pięć). A żeby napisać, to trzeba coś wcześniej zaobserwować, albo z kimś pogadać. Ł»eby to zrobić, trzeba gdzieś pojechać. Tematy czasami nie są zbyt nachalne, bywają dni, gdy akurat nic się nie dzieje albo ty czujesz się już zwyczajnie wyeksploatowany. Ale pisać trzeba, tak dla przyzwoitości – ze dwie strony do gazety, tak z piętnaście tysięcy znaków. Albo ze trzydzieści tysięcy. I najlepiej do piętnastej.
Są rzecz jasna dziennikarze, którzy potrafią się przez cały turniej przebujać, bo nie wymagają od nich zbyt wiele redakcje, albo oni sami od siebie zbyt wiele nie wymagają. Ale gdy chcesz zrelacjonować taki turniej dobrze, to musisz być przygotowany na wysiłek nie mniejszy niż u piłkarzy. Wtedy wracasz po 40 dniach do kraju i wszyscy się dziwią: ponad miesiąc byłeś zagranicą i od razu chcesz… iść na urlop?
Po jakimś czasie wszystkie te mecze się zlewają. Widziałem ćwierćfinały, półfinały, finały, mecze grupowe, które posyłały do piachu faworytów. Bramki Ronaldo, Rivaldo, Klose, Ronaldinho, ba – widziałem nawet z trybun bramkę Messiego w finałach MŚ, a przecież dotychczas strzelił tylko jedną. Widziałem jak Korea eliminowała Włochów i tuż koło mnie Morientes trafiał, a sędzia pokazywał: nie ma! Ale gdybym miał powiedzieć, do której drużyny i którego piłkarza mam największy sentyment, to byliby to Włosi z 1990 roku i „Toto” Schillachi. Mimo że nigdy w życiu nie widziałem jak gra.
Mundial w „Małym Domku” może być lepszy niż mundial na stadionie. Dlatego życzę wszystkim młodym kibicom, by najbliższy miesiąc okazał się początkiem wielkiej, trwającej nawet następne dwadzieścia czy trzydzieści lat przygody. Jak u mnie.
PS Wszyscy zamieszczają sobie teraz fotki z Rio albo na tle jakichś skał, które mogą sugerować Rio, więc stwierdziłem, że zrobię tak i ja!