– Nie widziałem jeszcze piłkarza, który zerwałby więzadła i nie płakał. Nawet nie z bólu, ale z bezsilności, bo każdy wie, z czym się wiąże taka kontuzja – mniej więcej w ten sposób powitał mnie doktor na wizycie związanej z zerwanymi więzadłami krzyżowymi przednimi. Od początku wszedł raczej w rolę bezdusznego niszczyciela marzeń, niż troskliwego psychologa, ale ani trochę mu się nie dziwię.
– Skoro grał pan w piłkę, to na pewno był pan ubezpieczony. A skoro był pan ubezpieczony, to przecież wydatek związany z operacją nie będzie przeszkodą – wykładał logicznie swoje racje, a ja nawet nie za bardzo mogłem zaprotestować. Odkąd mamy KTS Weszło problemy z więzadłami ma przynajmniej trzech zawodników, prawdopodobnie każdy z nich prędzej czy później wyląduje na stole operacyjnym, a potem spędzi kilka miesięcy w gabinetach rehabilitacyjnych. Zresztą, codziennie ktoś się gdzieś rwie – jak nie Alan Czerwiński, to Corentin Tolisso, jak nie Tolisso, to Szwoch, a to przykłady z ubiegłych dwóch tygodni. Na własne oczy widziałem z sześć, albo i siedem takich urazów, mój tata przechodził przez rekonstrukcję dwa razy. Zawsze wydawało mi się – no pech, co zrobić. Ale lekarz nie dawał za wygraną.
– A jeśli nie był pan ubezpieczony, to znaczy, że piłka nie jest dla pana tak istotnym zajęciem, by nie móc przeczekać tych kilkunastu miesięcy – pyk, znów szpada pod bok. Taka gorzka prawda. Jeszcze leżąc na murawie przeliczałem sobie w myślach – w Ekstraklasie pauzują po pół roku, to ja pewnie jakieś osiem miesięcy i jestem jak nowy. Sęk w tym, że rzeczywistość jest nieco bardziej brutalna. – Operacja kosztuje 10 tysięcy złotych. Niech pan wyraźnie napisze w swoim tekście, że tego typu wydatek może pokryć ubezpieczyciel przy dość standardowym ubezpieczeniu sportowym, które wynosi około 60 złotych miesięcznie.
Czemu ja się nie ubezpieczyłem?
– Zapewne pyta pan siebie, czemu się nie ubezpieczył. I tu mam trochę żal do całego środowiska. Przecież wszyscy wiedzą, z jakimi kosztami i jaką drogą leczenia wiąże się zerwanie ACL, jednocześnie wszyscy wiedzą, jak niewiele potrzeba, by złapać tego typu kontuzję – zaznaczył. Ja mogę dodać od siebie – jakieś 200 złotych rezonans, 200 każda wizyta u ortopedy, cztery koła artroskopia, dziesięć koła więzadła, oczywiście licząc, że wszystko przebiega bez większych dramatów w postaci pochopnego włożenia nogi w gips na SORze czy jakichś starych historii z potrzaskanymi łękotkami. Co tu dużo pisać – od II ligi w dół to wydatek spory, od IV w dół – bardzo duży. W najniższych ligach równowartość półrocznego budżetu. Jak widać – nie jest to najbardziej opłacalna historia. W dodatku złapać to gówno nie jest trudno, w moim przypadku – kolega poślizgnął się na piłce i upadł na moje kolano. Spośród jakichś dwudziestu osób z podobnym urazem, z którymi miałem okazję rozmawiać w ostatnich kilkunastu dniach – każdy kręcił głową z niedowierzaniem na swój głupi pech. “Przy główce”. “Przy przebitce”. “Trącił mnie w biegu, źle stanąłem”. Każdy z nich potem za te parę sekund niefarta płacił wieloma miesiącami rehabilitacji.
Oczywiście, jest druga droga, NFZ. Poszukiwanie wolnych miejsc w najbardziej egzotycznych lokalizacjach w Polsce, bądź ustawienie się w kilometrowej kolejce na zabieg w większym mieście. Pół roku to niezły wynik. Gdy przeliczałem sobie w głowie po ilu miesiącach wracają na boisko profesjonalni piłkarze, nie brałem pod uwagę, że ja dopiero wtedy położę się na stół.
– Oczywiście, w latach siedemdziesiątych piłkarze nawet grywali z takimi urazami. Ale jeśli zapyta mnie pan, czy w okresie od teraz, aż do operacji może pan grać w piłkę odpowiem: nie. Zresztą, po co panu właściwie ta piłka? – unikalna kombinacja ciosów po bebechach w wykonaniu doktora mocno mi zaimponowała. Przegrać i upaść na te rozpieprzone kolana przed takim rywalem to żadna hańba. No bo właściwie po co mi ta piłka? Tak, można uciec w odpowiedzi, że to całe życie, że od 17 lat gram raczej regularnie, że po miesiącu bez wyjścia na boisko staję się nieznośny dla otoczenia. Ale tu pojawiają się doświadczenia ze Szpitalnego Oddziału Ratunkowego, który – mimo że niespecjalnie przydaje się przy składaniu rozklekotanego kolana – przydaje się w zupełnie innym celu. Tak, warto pojechać z więzadłami na SOR, chociaż zasadniczo poza ortezą lekarze niewiele mogą tam zrobić.
W międzyczasie jednak mija cię tysiąc ludzkich historii. Ktoś oddycha przez słomkę, ktoś inny jedzie bez stopy, jeszcze kolejny wyje z bólu na korytarzu. Zaczynasz się przekonywać, że choć “wszystko bez piłki nożnej to chuj”, to jednak “piłka nożna to nie wszystko”. W taksówce dostałem jeszcze na otrzeźwienie historię chorób żony kierowcy i właściwie byłem gotów przepuścić w kolejce do rekonstrukcji wszystkich chętnych tego świata.
Co więc wyniosłem z dwóch tygodni oswajania się z zerwaniem więzadeł kolanowych? Przede wszystkim – panowie, ubezpieczajcie się. Kluby – tak samo. Rodzice, wożący pociechy na treningi, trenerzy demonstrujący ćwiczenia. Tysiąc razy wkładałem nogi w młyn, za tysiąc pierwszym nawet nie zdążyłem wysunąć nogi do przodu. To może trafić każdego, więc każdy powinien być na to gotowy. Natomiast gdy już dojdzie do zerwania – śmiało podbijajcie do szpitala, nie po to, żeby poukładać kolano, ale po to, by poukładać sobie, jak wiele szczęścia mamy posiadając obie stopy, obie dłonie i oba, nawet najbardziej zdezelowane kolana.
Panie doktorze, dziękuję za pouczenie w temacie ubezpieczeń, zgodnie z obietnicą puszczam temat dalej. I wracam do szukania miejsca, gdzie są najkrótsze terminy.