Reklama

Gdy niezły mecz przykrywa sędziowska farsa

redakcja

Autor:redakcja

11 sierpnia 2018, 23:30 • 4 min czytania 34 komentarzy

Sobota, 20:30, Arka – Górnik, naprawdę dobry, żwawy mecz. Bardzo chcielibyśmy pisać wyłącznie w tym tonie. Skupić się na objechaniu Jesusa Jimeneza za pudło na pustaka i drugiej linii Arki za masę strat i przerażającą do pewnego momentu bezproduktywność. Na zachwytach nad strzałem Michała Janoty i nad profesorską grą Pawła Bochniewicza.

Gdy niezły mecz przykrywa sędziowska farsa

Ale, cholera, nie możemy. Bo Jarosław Przybył zafundował nam prawdziwą sędziowską farsę.

Rzecz dzieje się w okolicach 70. minuty, przy wyniku 1:0 dla Górnika Zabrze. Wprowadzony po przerwie skrzydłowy Arki Mateusz Młyński przedziera się przebojem w pole karne gości, gdzie zostaje zwalony z nóg przez Adriana Gryszkiewicza. Na pierwszy rzut oka – karny i druga żółta kartka. Na drugi, trzeci, czwarty – karny i druga żółta kartka. Każda kolejna powtórka tylko utwierdza nas w tym przekonaniu, te same za moment dostaje na monitorze – po podpowiedzi z wozu VAR – sędzia Przybył.

I co?

I gówno.

Reklama

Tak, Gryszkiewicz dostaje drugą żółtą kartkę, bo na żaden inny werdykt jego wślizg nie zasługiwał. Ale sędzia Przybył miast wskazać na jedenasty metr, namalował swoim sprejem półokrąg poza szesnastką zabrzan. Rzut wolny nieźle wykonał Janota, był blisko gola, ale piłka nie powinna zostać ustawiona poza, a w polu karnym. Proste.

O pomniejszych błędach – jak choćby ze trzy żółte kartki, które za faule taktyczne mógłby obejrzeć Adam Marciniak – nawet nie chce się nam wspominać.

Co gorsza, Przybył popsuł mecz, który oglądało się naprawdę dobrze. I naprawdę, mielibyśmy po nim o czym rozmawiać, gdyby nie gwizdał bardziej według swojego uznania niż w myśl panujących przepisów. Obie drużyny dostarczyły bowiem sporo zarówno pozytywnych, jak i negatywnych emocji swoim kibicom.

Arka? Zbigniew Smółka będzie miał pełne prawo narzekać na swój środek pola. Dziś w teorii niebywale zagęszczony, bo nominalnymi skrzydłowymi mieli być zdecydowanie częściej grający w środku Jankowski i Janota. Na papierze Arka miała więc trzech bardzo kreatywnych rozgrywających, zdolnych do wzięcia na siebie ciężaru rozgrywania – Nalepę, Bogdanowa i Janotę. Pierwszy zjechał do bazy po 45 minutach, drugiego nie zapamiętamy za pół dobrego zagrania, trzeci uratował się przepięknym golem na 1:1 po oszukaniu Ambrosiewicza i uderzeniu na tyle szybko, by nie dać się zblokować nadbiegającemu Matuszkowi.

Szkoleniowiec gdynian znajdzie jednak i pozytywy. Największy chyba w tym, że wreszcie światu (no dobra, Polsce) pokazał się Mateusz Młyński. Bo skrzydłowy z rocznika 2001 zaliczył naprawdę imponujący wjazd w ekstraklasę – nie tylko powinien mieć już na koncie wywalczonego karnego, ale i imponował pozytywną bezczelnością, umiejętnością – i chęcią – pójścia jeden na jeden. Jeśli nie straci entuzjazmu, z jakim postanowił się dziś pokazać, liga właśnie zyskała zawodnika, któremu na pewno warto się bacznie przyglądać. Oprócz niego można wyróżnić Sołdeckiego, wykonującego czarną robotę z dużą odpowiedzialnością, nie raz ratującego kolegów po błędach – jak w pierwszej połowie, blokując po aucie Michalskiego strzał niepilnowanego Jimeneza.

Ambiwalentne uczucia tak jak Smółce, będą też towarzyszyć Marcinowi Broszowi. Spoglądając na Pawła Bochniewicza, za którym zdążył się stęsknić w czasie, gdy wyjaśniała się jego przyszłość (lub jej brak) w Górniku, będzie czuć, jak robi mu się lżej na sercu. Stoper zagrał pierwszy mecz w sezonie, a wyglądał, jakby był akurat w idealnym rytmie meczowym. Co udana interwencja w okolicach pola karnego zabrzan, to można było w ciemno zakładać, że odpowiada za nią Bochniewicz. A roboty miał co nie miara, bo poza swoją pozycją, musiał też często asekurować nieszczególnie pewnego Adriana Gryszkiewicza. Na plus również Dani Suarez, zdecydowanie nie zapominający o tym, że w poprzednim sezonie był jednym z najgroźniejszych graczy przy stałych fragmentach nie tylko w Górniku, ale i całej lidze. Dziś – po raz drugi z rzędu z golem po wrzutce ze stałego fragmentu Smugi. No i standardowo Szymon Żurkowski. Oglądając mecze z udziałem tego gościa ma się wrażenie, że jego zespół gra o jednego więcej. Że po placu gry biega dwóch Żurkowskich – ten uprzykrzający życie rywalom i ten odpowiadający za strzały i otwierające podania w okolicach szesnastki rywali. 

Reklama

Negatywy? Wspomniany Gryszkiewicz do spółki z Jesusem Jimenezem to były dziś dwa zdecydowanie największe zmartwienia Brosza. Pierwszy wyłapał dwie żółte kartki, przy drugiej, o czym już wiecie, powinien też sprokurować rzut karny, a nie tylko wolny, po jego zejściu pod prysznic Górnik stał się niezwykle podatny na zranienie. Z kolei Jimenez zaliczył nawet bardziej niezrozumiałe pudło niż to Daniela Smugi z pierwszego meczu z Trenczynem, gdy skrzydłowy spudłował z trzech metrów do pustaka.

Tu były zdecydowanie mniej niż trzy metry…

[event_results 513739]

fot. FotoPyK

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

34 komentarzy

Loading...