Reklama

Życie jak w Madrycie. Mecz stulecia

redakcja

Autor:redakcja

19 marca 2014, 15:35 • 6 min czytania

Nikt obecny na Bernabeu nie mógł przypuszczać, że nadchodzące 90 minut zmieni bieg historii. Ł»e wywróci do góry nogami kanony utrwalone przez dekady. Nic już później nie było takie samo – piłkarze, sumy transferowe, kamery, miliony przez telewizorami. Oto właśnie liga hiszpańska otworzyła – na oścież – bramy do swojego piłkarskiego raju. Rywalizacja Realu z Barceloną stała się produktem narodowym Made in Spain. W następnych latach opakowano ten produkt w globalizację i wyeksportowano za miliardy euro na cały świat. To jednak El Clasico z 1996 roku zostało po raz pierwszy okrzyknięte przed tutejsze media „Meczem Stulecia”.
Nie wiem, co Wy robiliście późnym, sobotnim wieczorem 7 grudnia 1996 roku, ale ja pewnie szykowałem się do snu. Jak zresztą przystało na grzecznego czwartoklasistę, działającego pod dyktando rodzicielskich komend. Meczu Realu z Barcą nie widziałem, w ogóle nie utkwił mi w pamięci (dziś jest on dostępny w całości na YouTubie), choć styczność z oboma klubami miałem poprzez szklany ekran i publiczne transmisje z Ligi Mistrzów. Małolat niby znał składy, miał w szufladzie schowane plakaty Stoiczkowa, Romario czy Zamorano, ogarniał tabelę i rezultaty Primera Division na Telegazecie, ale nie zdawał sobie sprawy, że gdzieś w odległej Hiszpanii, na drugim końcu Europy, tworzy się historia najsłynniejszej ligowej rywalizacji klubowej. Od tamtej pory wszystko, co było i jest związane z El Clasico przyjęło się określać jednym, trafnym przymiotnikiem – grande. Wielki mecz, wielcy piłkarze, wielkie pieniądze, wielka historia za plecami, praktycznie zawsze gra o wielką stawkę.

Życie jak w Madrycie. Mecz stulecia

Przed sezonem 1996/97 zarówno Barca jak i Real przystępowały do rozgrywek z etykietą wielkich, tyle że przegranych. Poprzednie rozgrywki – liga i Puchar Króla – padły przecież łupem Atletico Madryt prowadzonego przez Radomira Anticia. Dodatkowo Katalończycy przechodzili cholernie trudny okres transformacji, po rdzewiejącej erze Dream Teamu Johana Cruyffa. Z kolei w Realu, szefostwo doszło do wniosku, że bez kapitalnego remontu składu z trenerem na czele, nie da się zmazać plamy z ubiegłego sezonu (Real nie zakwalifikował się wówczas nawet do Pucharu UEFA). Rozpoczęła się letnia karuzela transferowa. Dotychczasowe łańcuchy UEFA i regulacje krajowe, zobowiązujące kluby Hiszpanii do posiadania w swoich składach maksimum 3 obcokrajowców, zostały raz na zawsze rozerwane dzięki sympatycznemu belgijskiemu piłkarzowi. Prawo Bosmana stało się nowym, futbolowym narkotykiem. Początkowo stać było na niego tylko najbogatszych – włoskie kluby napędzane miliardami lir Cragnottiego (Lazio) i mlecznym eldorado Parlamat (Parma) oraz właśnie Real i Barca. Dla hiszpańskich potentatów otworzyła się furtka, przyszedł czas na masową migrację piłkarzy z Unii Europejskiej. Migrację za setki milionów peset.

Reklama

Prezes Realu, Lorenzo Sanz postanowił przewietrzyć lekko stęchłą szatnię. Oddał ją w ręce Fabio Capello. Uginający się pod ciężarem trofeów zdobytych z Milanem Włoch (4 mistrzostwa Serie A + Liga Mistrzow w ciągu 5 sezonów), nie zamierzał spuszczać z tonu. Zażyczył sobie transferów drogich i strategicznych. Przemeblowal praktycznie cały szkielet ówczesnej drużyny Los Blancos. Sanz wyjął książeczkę czekową i rozpoczął letnie zakupy na niespotykaną dotąd skalę. Jak się później okazało było to preludium do działań jego następców – z obecnym prezesem Realu w roli głównej. Do jedynych w składzie ekipy z Madrytu „stranierich” – Michaela Laudrupa i Zamorano – w przeciągu dwóch miesięcy dołączyli reprezentanci: Serbii, Chorwacji, Niemiec, Holandii i Brazylii. Za gwiazdę Valencii, Predraga Mijatovicia trzeba było zapłacić najwięcej – 1,2 miliarda peset (w przeliczeniu na euro – 7,25 miliona). Za lidera Sevilli, Davora Sukera połowę mniej – 600 milionów peset. Identyczną sumę Real wydał na sprowadzenie nowego bramkarza, obrońcy i pomocnika, kolejno – Bodo Illgnera, Roberto Carlosa i młodziutkiego Clarence’a Seedorfa. Pół roku później, już w zimowym okienku transferowym, Capello przekonał Sanza do ściągnięcia dwóch kolejnych piłkarzy: Panucciego i Ze Roberto. W sumie Real wydał na post-bosmanowe szaleństwo 4,5 miliarda peset (27 milionów euro). Klub nakreślił nową filozofię sukcesu. Pozostał jej wierny do dzisiaj.

W Barcelonie postąpiono podobnie jak w Madrycie. Bezwiednie poddano się transferowemu boomowi. Zerwano z dekalogiem Cruyffa i jednocześnie pogrzebano nadzieje o karierze w FCB wielu zdolnych wychowanków. Za jednym zamachem prezydent klubu, Josep Lluis Nuñez rozstał się z holenderskim filozofem i jego najbardziej radykalnymi dogmatami. „La Quinta del Mini”, ochrzczona przez tygodnik „Don Balon”, piątka najbardziej utalentowanych piłkarzy z rezerw Barcy – Ivan de la Peña, bracia Oscar i Roger Garcia, Albert Celades oraz Toni Velamazan – zadebiutowała w pierwszej drużynie jeszcze za kadencji Cruyffa. Po jego odejściu nikt w klubie z Katalonii nie miał skrupułów, żeby odstrzelić po kolei każdego dobrze zapowiadającego się „canterano”. Nikt nie wierzył w odrodzenie Dream Teamu poprzez organiczną pracę u podstaw w La Masii. Konkurencję z zagranicznym zaciągiem „gwiazd” wytrzymał jedynie De la Peña. Przez dwa sezony. O przyszłości Barcy od lata 1996 mieli decydować: Ronaldo, Giovanni, Laurent Blanc, Fernando Couto, Vitor Baia, Juan Antonio Pizzi i… Emmanuel Amunike. Z Parmy, po rocznej przygodzie, wrócił Christo Stoiczkow. Szatnia Barcelony, kosztem ponad 5 miliardów peset (31 milionów euro), w kilka tygodni stała się międzynarodowym tyglem. Miał nad nim zapanować 63-letni Bobby Robson.

W grudniu 1996 r. media po raz pierwszy w historii reklamowały starcie Realu z Barcą przez pryzmat miliardów wydanych na wzmocnienia. Po raz pierwszy od statystyk i doświadczenia na hiszpańskich boiskach ważniejsze były rubryki z cenami i klubem/ligą pochodzenia nowego nabytku. Każdy chciał przekonać się, czy Ronaldo Luis Nazario rzeczywiście zasługiwał na miano najdroższego piłkarza w historii futbolu (Barca zapłaciła za niego 2,5 miliarda peset – 15 milionów euro). El Clasico nabrało niespotykanego dotąd kosmopolitycznego wymiaru. Jakby ktoś, nagle opatrzył mecz piłkarski szyldem megalomenii wymieszanej z blichtrem i unoszącą się w powietrzu wyjątkowością. Nowe twarze w obu zespołach przykuły uwagę opinii publicznej w całym kraju. Przed telewizorami zasiadło owego wieczoru rekordowe 10 milionów Hiszpanów. Za pośrednictwem ogólnodostępnej stacji La2 oraz kanałów regionalnych, telewidzowie byli świadkami pionierskiej transmisji w dziejach tutejszej telewizji. Realizująca przekaz z Bernabeu publiczna TVE – wzorem francuskiego Canal Plus – ustawiła kamery za bramkami. Dodatkowo, Raulowi i Ronaldo przydzielono dwie osobne kamery, które przez 90 minut śledziły każdy ruch obu piłkarzy. Telewidz z rozdziawioną gębą wpatrywał się w ekran z obrazem przedzielonym na pół. Do kolacji podano mu zbliżenie na głównych aktorów wieczoru.

Real wygrał z Barcą 2:0. Gole strzelili „dzieci Bosmana” – Davor Suker i Peja Mijatović. Samo spotkanie nie było porywającym widowiskiem, ale nie oto przecież chodziło w pierwszym, historycznym „Partido del siglo”. W futbolu rozpoczynała się właśnie nowa era. Era szastania pieniędzmi, zdobywania trofeów na bazie rekordowych transferów. W kolejnych latach do Barcy i Realu trafili piłkarze gorsi, lepsi, drożsi, jedni zostali legendami, drugich wyklęto. Przeżylismy epokę Los Galacticos, holenderskiej, brazylijskiej i samowystarczalnej Barcy, byliśmy świadkami sukcesów Del Bosque oraz Rijkaarda. Guardiola i Mourinho, Messi oraz Cristiano – oni wynieśli El Clasico na nieosiągalny poziom dramaturgii i jakości.

Ten spektakl trwa nieprzerwanie już 18 lat. I oby nikt, nigdy go nie przerwał.

RAFAف LEBIEDZIŁƒSKI
z Hiszpanii

Twitter: @rafa_lebiedz24

Najnowsze

Reklama

Felietony i blogi

Reklama
Reklama