Lech Poznań w kompromitującym stylu prezentuje się w grupie mistrzowskiej, gdzie w pięciu meczach zdobył cztery punkty i przegrał wszystkie trzy spotkania na własnym terenie. Na dwie kolejki przed końcem ligi traci 5 oczek do Legii oraz 2 do Jagiellonii, a jego perspektywy na tytuł są tak naprawdę żadne.
Według matematycznego modelu Pawła Mogielnickiego z 90minut.pl, szanse na pierwsze miejsce dla Kolejorza wynoszą 6,6 procenta. Ale też ten model nie uwzględnia żenującej formy zespołu, który tak naprawdę w fazie finałowej nie zagrał ani jednego dobrego meczu. Wczoraj Lech był całkowicie bezradny na boisku, a Jagiellonia zdawała się kontrolować przebieg wydarzeń od początku do końca. Rzecz jasna dopóki piłka w grze, wszystko może się jeszcze zdarzyć, zwłaszcza w tak nieprzewidywalnym sezonie, jak ten obecny. Wiele jednak wskazuje na to, iż będą to kolejne rozgrywki, które Lech zakończy z niczym, jako największy przegrany. A tak się stanie, jeśli Legia wygra u siebie z Górnikiem albo Lech nie zwycięży w Krakowie z Wisłą.
Dopełnienie się najbardziej prawdopodobnego scenariusza będzie dla Lecha podwójnie przykre. Raz, że nie zrealizuje absolutnie żadnego celu sportowego na ten sezon i dwa – trzeba będzie nieco zweryfikować spojrzenie na ten klub, który pozycjonuje się na lokalnego giganta oraz największego rywala warszawskiej Legii. Tymczasem najczęściej kończy się na samym robieniu szumu, a do gabloty nie ma czego wstawić, bo puchary wędrują właśnie do Warszawy.
Weźmy Łukasza Trałkę, czyli zdecydowanie najdłużej grającego piłkarza Lecha z pola, który jest podstawowym zawodnikiem poznaniaków już szósty sezon. Jeżeli w najbliższym czasie nie wydarzy się jakiś cud, przez te długie sześć lat jedynym znaczącym trofeum, jakie wywalczył, pozostanie mistrzostwo Polski z sezonu 2014/15. Dla porównania, w tym samym czasie Michał Kucharczyk będzie miał 4 albo 5 tytułów mistrzowskich oraz 4 Puchary Polski. W korespondencyjnym pojedynku wynik będzie zatem brzmieć osiem lub dziewięć do jednego. Przepaść.
Jakkolwiek spojrzeć, Lech bardzo lubi stawiać się na równi z Legią, lubi też nazywać bezpośrednie starcia derbami Polski. Jak jednak wczoraj słusznie zauważył jeden z kibiców na Twitterze, najprawdopodobniej po raz 23. w ostatnich 25 latach w tabeli końcowej Lech będzie niżej od Legii. Dwa lata temu Kolejorz był siódmy, przed rokiem trzeci, teraz na dwie kolejki przed końcem także jest trzeci. A analogiczne lokaty warszawian to jeden, jeden, jeden.
Liczby nie kłamią. Równorzędna rywalizacja pomiędzy Lechem i Legią to bardziej życzeniowe myślenie ludzi związanych z Kolejorzem oraz tamtejszych kibiców. Zresztą oni są w tym naprawdę nieźli, bo jakieś dwa tygodnie temu Karol Klimczak wymarzył sobie zagranie ostatniego meczu z Legią już jako mistrz Polski. Problem w tym, że rzeczywistość dosyć brutalnie rozjeżdża się z tymi życzeniami. Tak naprawdę ostatnim wieloletnim, godnym rywalem dla Legii była Wisła Kraków Bogusława Cupiała, z tym tylko zastrzeżeniem, że wtedy to Legia w większości przypadków pełniła rolę dzisiejszego Lecha i po prostu patrzyła z dołu, jak rywal święci triumfy. W latach 1999-2011 Biała Gwiazda zdobyła osiem tytułów mistrzowskich, a warszawianie triumfowali w lidze ledwie dwa razy.
Obecnie Lech Poznań dla Legii jest więc największym papierowym rywalem, ale o boisku naprawdę trudno powiedzieć to samo. W Poznaniu mogą rywalizować z warszawianami na budżety (gdyby Gumny odszedł zimą, raczej prześcignęliby Legię) i na inne poboczne sprawy, ale ich najczęstszym zajęciem jest oglądanie, jak cieszą się inni, czy to w lidze, czy w Pucharze Polski. Patrząc po ostatnich dwóch latach, na Legię zdecydowanie mocniej naciska Jagiellonia. Przed rokiem, już po zakończeniu swojego meczu w 37. kolejce, warszawscy piłkarze z drżeniem serc oglądali na monitorach końcówkę meczu białostoczan, którym brakowało jednego gola od tytułu. Obecnie to także Jaga stanowi dla nich największe zagrożenie – gdyby nie ona, w Warszawie właśnie szykowano by się do wielkiej fety.
A Lech? Kto wie, czy nie będzie musiał się zadowolić możliwością odebrania tytułu Legii właśnie na rzecz Jagiellonii, co być może będzie nieźle smakować, ale większego prestiżu nie przyniesie. Co najwyżej może być tak, jak w 2012 roku, kiedy Lech skończył za Legią, ale – jako że ta nie sięgnęła po tytuł – Semir Stilić i kilku jego kolegów miało swoje powody do świętowania. Bo z własnych sukcesów w ostatnich latach Kolejorz cieszył się naprawdę rzadko…
Fot. FotoPyK