Dlaczego Spartak Moskwa ma notoryczne problemy z wygrywaniem? Czy Robert Lewandowski naprawdę mógł trafić na Syberię? Która dziedzina sztuki i dlaczego po prostu wbija człowieka w fotel? Jacy naprawdę są rosyjscy kibice? O tym wszystkim w ostatnim odcinku audycji na „Na Moskwę!” opowiedział nam Wojciech Kowalewski, były bramkarz m.in. Legii Warszawa, Spartaka Moskwa i Sybiru Nowosybirsk. Jeśli przegapiliście, to teraz macie okazję wszystko nadrobić.
Patrząc z Pana perspektywy spotykamy się raczej w nie najlepszym momencie, bo Spartak Moskwa dokładnie dwa dni temu stracił mistrzostwo kraju.
Na pewno jest to sezon troszeczkę gorszy, jeśli chodzi o Spartak niż ten poprzedni, kiedy moskiewski zespół odzyskał tytuł po szesnastu latach. Apetyt rośnie w miarę jedzenia i wszyscy kibice „krasno-biełych” liczyli, że ten sukces zespół powtórzy również w tym roku, ale wejście w sezon nie było najlepsze. Na to nałożyło się wiele sytuacji wewnątrz drużyny, co miało przełożenie na jej funkcjonowanie na boisku. Lokomotiw po prostu odjechał, utrzymał ten dystans do końca rozgrywek i świętuje mistrzostwo.
Mimo wszystko wydaje się, że była szansa, zwłaszcza teraz na wiosnę, żeby dogonić Lokomotiw, który w drugiej części rundy rewanżowej mocno wyhamował. Spartak prezentował bardzo równą formę, ale w najmniej spodziewanym momencie przyszły dwie dotkliwe porażki z Uralem Jekaterynburg i Achmatem Grozny. Zwłaszcza ta druga była bolesna. 1:3 na własnym boisku…
Na początku sezonu emocje związane z odzyskaniem mistrzowskiego tytułu, mimo rozpoczęcia nowych rozgrywek, cały czas funkcjonowały w zawodnikach i zespół nie był w stanie wejść w rywalizację o najwyższą stawkę. Punktu uciekały więc już na samym początku. Po zimowych przygotowaniach Spartak odzyskał rytm i atuty, które prezentował w poprzednim sezonie. Lokomotiw, zaangażowany w grę na kilku frontach, rzeczywiście nie prezentował najwyższej formy i wydawało się, że nie tylko Spartak, ale też inne zespoły, czy Zenit, czy CSKA, będą w stanie dogonić lidera. Tak sęi jednak nie stało, bo każdy z tych zespołów stracił kilka punktów. Na tym właśnie polega walka o mistrzostwo. Punkty trzeba zdobywać w meczach z niżej notowanymi przeciwnikami. Spartak od jakiegoś czasu miał problemy z mobilizacją na takich rywali. Świadczy o tym też porażka z FK Tosno w Pucharze Rosji, czyli z zespołem, który nie tworzy jakiejś wielkiej historii, jeśli chodzi o rosyjską piłkę i jest dosyć nowym zjawiskiem, choć jest prowadzony przez mojego byłego kolegą klubowego, Dimę Parfionowa. Mimo wszystko, to Spartak był faworytem, a skończyło się odpadnięciem. Te wszystkie czynniki wpływały na drużynę i Spartak nie powtórzył sukcesu z ubiegłego roku.
Porażka w Pucharze Rosji jest chyba jeszcze bardziej bolesna niż strata tytułu na rzecz lokalnego rywala. Interesujące są jednak te czynniki, które wpływały na atmosferę wewnątrz drużyny. Rosyjska prasa przez cały sezon szeroko rozpisywała się o konfliktach poszczególnych zawodników z trenerem Massimo Carrerą. Do Pana dochodziły głosy związane z buntem zawodników?
Takie zjawisko, jak bunt na pewno nie mogło mieć miejsca. Mówiło się o konflikcie po tym, jak po wywalczeniu mistrzostwa doszło do zmian w sztabie, które nie do końca się podobały liderom zespołu. Między innymi Denis Głuszakow, kapitan Spartaka, bardzo głośno i otwarcie wypowiadał się na ten temat. To na pewno nie budowało atmosfery. Ta atmosfera z poprzedniego sezonu, która została uwieńczona tytułem mistrzowskim, w jednej chwili pękła jak bańska mydlana i wróciła rzeczywistość, która w tym klubie jest czymś normalnym. Ja funkcjonowałem w niej prawie pięć sezonów i naprawdę wiele rzeczy trudno było nazwać logicznymi. W momencie, kiedy zespół wychodził na prostą zawsze działo się coś, co trudno było w jakiś sposób scharakteryzować i uzasadnić, czym było to powodowane. Te rzeczy generalnie bardzo mocno uderzały w funkcjonowanie zespołu i budowanie tożsamości u zawodników. Podejrzewam, że w tym przypadku było bardzo podobnie.
Spartak jest też specyficznym klubem. Atmosfera i hołdowanie tradycjom, to, jak wiele uwagi zwraca się na historię oraz podstawowe wartości, na których był budowany przez braci Starostinów, to po prostu wielka historia i to się tam czuje. W momencie, gdy podejmowane są pewne decyzje, w których jest jakaś doza niesprawiedliwości życiowej, zawsze wzbudza to bardzo zdecydowane reakcje. Tak było ponad dziesięć lat temu, gdy ja występowałem w tym klubie, i tak, jak widać, jest teraz. To świadczy o tym, że ten klub nie jest jednym z wielu. Jest wyjątkowy. Dla mnie był taki zawsze. Ogólnie w swojej przygodzie piłkarskiej miałem to szczęście, że występowałem w klubach, wobec których kibice nie byli obojętni. Albo się je kochało, albo nienawidziło. Tak było i jest z Legią Warszawa, tak było i jest z Szachtarem Donieck, tak było i jest ze Spartakiem Moskwa.
Atmosfera, która panuje w klubie i stałe odwoływanie się do tradycji oraz hołdowanie im może w jakiś sposób przerastać zawodników? Może nie każdy jest w stanie poradzić sobie z wymaganiami, które wynikają z tradycji i długiej historii klubu.
Tożsamość jest bardzo potrzebna nie tylko klubowi, ale też kibicom. Kibice cały czas podtrzymują i wspierają te wartości. Na nich wychowują się kolejne pokolenia. Bardzo ważne jest to, aby w Spartaku byli zawodnicy – a obecnie tacy są – którzy znają, rozumieją i po prostu czują historię. Te wartości są im po prostu bliskie. Większy problem mają zawodnicy, którzy przychodzą spoza Rosji i mentalnie nie do końca od razu pasują do rosyjskich warunków, a ze względu na barierę językową do ich świadomości nie od razu dochodzi, że historia i tradycje są aż tak istotne. W momencie, gdy kibice Spartaka Moskwa dają swoim zawodnikom wsparcie, a oni widzą, co dzieje się po każdym wygranym meczu, ciekawość zaczyna w nich rosnąć i zastanawiają się z czego to wynika. Wtedy stopniowo poznają historię klubu. W tej chwili Spartak ma piękny stadion i wspaniałe muzeum, w którym jest przedstawiona cała historia moskiewskiego klubu.
Byliśmy tam na początku kwietnia. Jeśli ktoś wybiera się do Moskwy, to wycieczka do muzeum Spartaka powinno być obowiązkowym punktem programu.
Bardzo mi miło, że mieliście okazję przynajmniej w jakiejś części poznać historię tego klubu. To też pomaga w adaptacji nowym zawodnikom. Ja, przychodząc do Spartaka w 2003 r., poznawałem ją z ust kierowcy klubowego autobusu, który prawie codziennie dowoził nas spod stacji metro Sokolniki, z dzielnicy, gdzie mieszkała większość piłkarzy na bazę w Tarasowce. Ta podróż trwała od czterdziestu pięciu minut do godziny, w zależności od sytuacji na drogach, i wtedy kierowca opowiadał mi skąd się wziął Spartak, jak to wszystko powstawało, kto to jest Starostin i dlaczego ludzie tak pamiętają bardzo często wracają do tych treści, które przekazywał i na których budował klub. To taka rzecz, która bardzo pomaga zrozumieć, w jakim miejscu się znajdujesz.
Przykładem piłkarza, który idealnie poradził sobie z odnalezieniem „spartakowskiej” tożsamości jest Quincy Promes, który dwa raz z rzędu został wybrany przez kibiców najlepszym zawodnikiem sezonu. Taka sytuacja zdarzyła się po raz drugi w historii. Pamięta Pan, kto pierwszy raz dostąpił tego zaszczytu?
Chyba mnie się to udało.
Tak jest, Quincy Promes powtórzył ten wyczyn dopiero dziesięć lat później. Pan uważa się za legendę Spartaka Moskwa czy to jednak za duże słowa i raczej widzi się Pan jako bohatera kibiców?
Jeśli chodzi o legendy Spartaka, to jest ich wiele i to są nazwiska zasłużone nie tylko dla Spartaka czy rosyjskiej, ale też sowieckiej piłki nożnej. Musimy pamiętać, że historia Spartaka sięga wielu lat wstecz. Ja miałem zaszczyt zaistnieć w tej historii i być zapamiętanym przez kibiców klubu z dobrej strony, z czego mam ogromną satysfakcję. Odczuwam to za każdym razem, gdy pojawiam się w Moskwie, chociaż zbyt często nie mam okazji odwiedzania moich kolegów i byłego klubu. Każda wizyta to jednak duże emocje, wiele spotkań i ciepłych słów czy dyskusji. Te odwiedziny są zazwyczaj bardzo intensywne, gdyż wyjeżdżam na dwa-trzy dni, a praktycznie biegam z zegarkiem w ręku od spotkania do spotkania. To bardzo miłe, że spotykam się z właśnie taką serdecznością, a kibicie pamiętają, że dla nich grałem.
Jak tylko pojawiłem się w tym klubie, byłem bardzo usatysfakcjonowany. Pamiętam dokładnie pierwszy mecz na arenie Łużniki, wtedy naszej domowej, na której w roli gospodarza graliśmy wszystkie spotkania. To był mecz z Rubinem Kazań, Spartak znajdował się wtedy na trzynastym miejscu w tabeli, co było wielkim dramatem dla tego klubu, a na trybunach pojawiło się około trzech tysięcy kibiców. Próbowałem na tym osiemdziesięciotysięczniku dostrzec, gdzie pochowali się kibice i w głowie przemknęła mi taka myśl, marzenie wręcz. Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby zagrać na tym stadionie, ale przy pełnych trybunach, a nie przy garstce kibiców. Wierzyłem, że to się zmieni. Moi koledzy z zespołu i jak cały czas na to pracowaliśmy, bo piłka nożna bez kibiców nie istnieje. Takie klubu, jak Spartak Moskwa czy Legia Warszawa bez kibiców nie były tym, czym są dziś. Tak się stało, że po dwóch latach graliśmy mecz derbowy z CSKA. Wyprzedano wszystkie bilety na to spotkanie, ale ze względu na bufory bezpieczeństwa na trybunach mogło zasiąść około 67 tys. kibiców. To było wielka frajda zagrać na tym stadionie dla takiej publiczności. Przy większej frekwencji grałem tylko w finale Pucharu Ukrainy na starym stadionie olimpijskim. Na trybunach było 84 tys. kibiców, ale to już był kocioł energii.
Kibiców Spartaka podobno spotykał Pan nawet w Salonikach, grając dla Iraklisu.
Tak, oczywiście. Zresztą zdarzało się to też na Cyprze. Jeśli chodzi o Spartak, to generalnie jest to klub, który ma kibiców na całym świecie. Kiedyś na Cyprze musiałem załatwić wizę do Rosji. Znajomy, który mieszkał na stałe na Cyprze skontaktował się z konsulatem i umówił mnie w tej sprawie z konsulem. Byłem zaskoczony, gdy przyjechałem na wizytę, bo w drzwiach przywitali mnie ludzie w szalikach Spartaka Moskwa. Wtedy funkcjonowałem już w trochę innej rzeczywistości. Podobnie było w Grecji, gdzie mieszkało dużo Rosjan i Ukraińców. Dziś sytuacja między nimi jest mocno skomplikowana, ale wtedy było inaczej. Na słowa „Spartak Moskwa” wszyscy reagowali bardzo pozytywnie. Z kolei w Tel Awiwie graliśmy w turnieju komercyjny organizowany przez Romana Abramowicza, który nazywał się „Puchar Pierwszego Kanału”. Grały w nim dwie najlepsze drużyny rosyjskie, ukraińskie i izraelskie, a dodatkowo zapraszano dwie renomowane ekipy z Europy. Na meczu między Spartakiem Moskwa a Dynamem Kijów był komplet kibiców. Około 20 tys. ludzi na trybunach. Następnego dnia mieliśmy spotkanie z miejscowym klubem kibica Spartaka.
Bardzo silny klub kibica Spartak ma też w Petersburgu, nazywa się „Krasno-biełyj Piter”. Podczas meczów już w barach Sybiru Nowosybirsk miałem okazję spotykać się z tymi ludźmi i odczuć ich sympatię. Kiedy ze Spartakiem lataliśmy do Petersburga na derby dwóch stolic, zawsze w niesłychany sposób witano nas na terenie wroga. Od lotniska wzdłuż drogi dojazdowej do miasta był ustawiony szpaler, w którym co sto metrów stał kibic z odpaloną racą. Jechaliśmy tak do samego hotelu, a najśmieszniejsze jest to, że nigdzie nie było policji, bo po prostu nie była potrzebna. Nikt nie planował napaści i innych starć, co w naszych realiach jest dziwne, patrząc na to, jakie środki są zaangażowane w organizację meczów ekstraklasy.
O tym, że był Pan bardzo popularny wśród kibiców Spartaka może świadczyć też fakt, aby obcinać się na Kowalewskiego. Zresztą dotyczyło to nie tylko fanów, ale też piłkarzy. Denis Bojarincew czy Fernando Cavenaghi również przez jakiś czas mieli charakterystyczną dla Pana fryzurę.
O tym akurat nie słyszałem. Po tylu latach to dla mnie coś nowego, że w Rosji była moda na fryzurę „na Kowalewskiego”. Jeśli chodzi o Denisa Bojarincewa, mojego kumpla zresztą, to mieliśmy takie, mówiąc kolokwialnie, odpały na zgrupowaniach, które trwały tygodniami. Wymyślaliśmy na przykład, że goli głowy, a nie golimy brody i gdy wracaliśmy z obozu, to wyglądaliśmy, jak marynarze. Robiliśmy sobie takie różne żarty. Naszego kolegę Aleksieja Zujewa goliliśmy w różne wzorki, ale oczywiście, gdy nie wychodziło musieliśmy zgolić głowę go na łyso. Czy kibice też się tak golili? Myślę, że ta fryzura jest na tyle popularna, również w tym środowisku, to bez znaczenia że Kowalewski taką miał.
Wspomniał Pan o meczu z CSKA, na którym stadion Łużniki zapełnił w całości. CSKA to zespół, który Pańskiemu Spartakowi utrudnił sięgnięcie po tytuł czy po Puchar Rosji. Najbardziej jaskrawym przykładem jest sezon 2006, kiedy w tabeli mieliście tyle samo punktów, ale bezpośrednie spotkania zaważyły o tym, że CSKA cieszyło się z mistrzostwa.
Właśnie nie, bo jeśli ten punkt by decydował, to Spartak byłby mistrzem, bo miał lepszy stosunek spotkań bezpośrednich. Wtedy o kolejności w tabeli, przynajmniej tak mówił regulamin, który był oczywiście dokładnie analizowany, decydowała większa liczba zwycięstw w pojedynczych meczach. Dopiero później liczył się bilans bezpośrednich pojedynków, co pewnie nie jest normą, jeśli chodzi o rozgrywki europejskie. W takich okolicznościach przegraliśmy mistrzostwo, ale umówmy się – równie dobrze mogliśmy wygrać jeden mecz więcej.
W całym sezonie przegraliście wtedy tylko dwa mecze, ale liczba remisów była zatrważająco wysoka. To właśnie te remisy zaważyły na tym, że na koniec trochę zabrakło.
Dokładnie, mieliśmy bardzo dużo tych remisów, ale trzeba podkreślić, że rywalizowaliśmy z bardzo mocną drużyną CSKA, która w 2005 r. zdobyła Puchar UEFA. To był zespół złożony z bardzo wielkich nazwisk. Vagner Love, Jo, Daniel Carvalho, bracia Biereizuccy, którzy grają do dziś, Akinfiejew w bramce, Ignaszewicz, Rahimić, Olić, Krasić…
Finał Pucharu Rosji przegrany w 2006 r. 3:0 to też porażka z CSKA.
My z CSKA ogólnie rywalizowaliśmy bardzo często. I to nie tylko w lidze, bo były też mecze o Superpuchar Rosji, które rozpoczynały sezon w Rosji. Ta rywalizacja zawsze była zacięta. W sezonach 2005 i 2006 na te mecze były zapraszane ekipy sędziowskie z innych krajów, gdyż wcześniej było dużo uwag do sędziowania w tych spotkaniach na szczycie. Zawsze była wokół tego dodatkowa otoczka, presja i smaczek. No i wielkie zainteresowanie tą rywalizacją.
W 2006 r., kiedy ta rywalizacja była najbardziej zacięta po meczu 26 kolejki pomiędzy CSKA wygrało 2:1 z Rubinem Kazań, jeden z dziennikarzy napisał artykuł, w którym wprost sugerował, że spotkanie było ustawione. Do waszej szatni docierało to, że walka o tytuł może być nie do końca czysta?
Szczerze powiem, że ten fakt specjalnie nie utkwił mi w pamięci. W szatni też pewnie o tym nie dyskutowaliśmy, mając w pamięci mecz z poprzedniego sezonu, gdy w starciu z Lokomotiwem zapewniliśmy sobie wicemistrzostwo i awans do eliminacji Ligi Mistrzów. Wówczas nauczyliśmy się koncentrować na sobie i nie zwracać uwagi na to, co dzieje się wokół meczów rywali i na różnego rodzaju insynuacje, które w Rosji pojawiają się od czasu do czasu.
Najświeższy przykład miał miejsce dwie kolejki temu. Pisał o tym nawet ten sam dziennikarz, Wasilij Utkin.
Znam tę postać. Nie powiem, że jesteśmy wielkimi kolegami, ale niejednokrotnie spotkaliśmy się czy w mixed zonie, czy podczas różnych wywiadów. To dziennikarz, który w Rosji ma wielką markę, ale jest też specyficzny, który często szuka innych, pozaboiskowych wątków. Każdy ma swoją misję, więc nie można mu tego zabronić. Na ile to jest skutecznie, miarodajne i jak to się przekład na rzeczywistość piłkarską w Rosji, trudno mi oceniać.
Wracając do rywalizacji z CSKA. Ten wątek zawsze był bardzo mocno omawiany w rosyjskich mediach. W Pańskich czasach pisało się, że CSKA i Spartak potrafią się pięknie nienawidzić.
Fakt, pojawiały się różne historie, ale trudno mi teraz przytoczyć coś konkretnego.
To może Panu pomogę i przypomnę historię, która miała miejsce w waszej bazie treningowej, gdy Denis Bojarincew spalił pluszowego konia, który miał symbolizować CSKA (w Rosji na kibiców CSKA mówi się „konie” – przyp. red.)
Jeśli dobrze pamiętam, to mnie przy tej sytuacji nie było, ale słyszałem o tym. „Bojara” generalnie był moim kumplem z pokoju, na bazie mieszkaliśmy obok siebie. Zawsze miał ciekawe pomysły. Do sytuacji z koniem trudno mi się po tylu latach odnieść. Najwyraźniej chciał coś podkreślić. Ta rywalizacja była wyczuwalna, tym bardziej przed zbliżającym się meczem. Napięcie rosło z każdą minutą. To co mnie jednak zszokowało, jeśli chodzi o wielkie derby Moskwy, to obrazek, który niejednokrotnie widziałem przed tymi meczami. Gdy jechaliśmy na stadion, widzieliśmy kibiców Spartaka idących po tej samej stronie ulicy, co kibice CSKA. Albo samochody, które z jednej strony miały wywieszone szaliki CSKA, a z drugiej Spartaka. Wcześniej coś takiego widziałem na Ukrainie i dla mnie ten obraz konfrontacji w zestawieniu z obrazkami, które mamy okazję obserwować chociażby na naszych boiskach ligowych i z tym, co się czasami dzieje, to bł po prostu szok. Nie mogłem uwierzyć, że to jest możliwe. Oczywiście są też określone grupy kibiców mocno zaangażowanych, które nie przejdą obok siebie tym samym chodnikiem.
Mówimy o tzw. „fanatach”. W Rosji rozróżnienie między kibicem a fanatykiem jest dużo bardziej bardziej wyraźne niż w Polsce.
Dokładnie, ta granica jest bardzo widoczna. Z opowieści i różnych filmów dostępnych w sieci wiem, że ci fanatycy też mają swoją ligę i swoje zasady, których się trzymają. Myślę, że w miarę pozytywne jest to, że starają się nie przenosić tego na stadiony i rywalizację potrafią utrzymać w normie. Z drugiej strony, podczas mojej ostatniej wizyty w Moskwie na meczu derbowym doszło do sytuacji, w której z sektora gości w kierunku sektora rodzinnego poleciała pirotechnika. To było bardzo niebezpieczne, bo było tam bardzo dużo dzieci. Temat był szeroko omawiany i zachowanie kibiców zostało potępione przez samych kibiców CSKA, z którymi następnego dnia miałem okazję rozmawiać. Oni rozumieją doping, ale chamstwo i tego typu zachowania, które zagrażają życiu, w ogóle nie powinny mieć miejsca. Ja sam podczas tego meczu zostałem zaproszony na trybunę „fanatów” Spartaka Moskwa, co wyszło spontanicznie, i widząc to, co się tam dzieje, jaka to jest masa i kumulacja energii plus używana do tego pirotechnika, stwierdziłem, że to trudne warunki do kibicowania. Podziwiam wszystkich ludzi, którzy zasiadają na tych trybunach na wszystkich stadionach.
To prawda, że do Spartaka przychodził Pan jako siódmy bramkarz?
Tak, to prawda. Może nie jako siódmy w hierarchii, ale siódmy zarejestrowany. Jeszcze śmieszniejsze w momencie, gdy Spartak zgłaszał zespół do europejskich pucharów, było to, że w programie meczowym bramkarzy było więcej niż obrońców.
Nie tylko obrońców. Napastników też.
Tak, napastników też. Mój transfer do Spartaka to ogólnie bardzo złożona historia, na którą wpłynęło kilka przypadkowych czynników.
Co konkretnie miało na to wpływ?
Przylatując do Moskwy tak naprawdę miałem trafić do ówczesnego Torpedo-Ził, które później przerodziło się w FK Moskwa. To był ten klub, z którym rozpocząłem treningi, kontrakt też był już przygotowany, ja po trzech dniach zajęć z zespołem miałem zagrać w meczu, ale niestety złapałem jakąś anginę, chociaż to było lato. Kiedy doszedłem do siebie, zostałem ponownie zaproszony na rozmowy, podczas których usłyszałem, że pojawiły się insynuacje, jakobym symulował chorobę i w związku z tym klub zmienia warunki kontraktu. Wysłuchałem uważnie nowej propozycji i poprosiłem o zwrot paszportu, który był zdeponowany w klubie. Po odebraniu paszportu poprosiłem o kontrakt, który porwałem, odłożyłem na biurko i wyszedłem. Tak wyglądał koniec negocjacji, gdyż bardzo nie lubię, jak ktoś zarzuca mi nieprawdę i próbuje na tej podstawie budować swoją pozycję. Chciałem to dać jednoznacznie do zrozumienia, co wprawiło w wielki szok prezydenta klubu i osobę, która mnie reprezentowała, obecnie szanowanego menadżera piłkarskiego Dmitrija Gradilenkę. Wychodząc, odwróciłem się jeszcze do niego i zapytałem: „Dima, idziesz czy zostajesz?”. Dima wstał i wyszedł ze mną. Od tego momentu do mojego transferu do Spartaka minęły jeszcze dwa tygodnie. Kiedy przyleciałem pierwszy raz do Moskwy, klub akurat pozyskał nowego bramkarza. Był nim reprezentant Węgier, Szabolcs Safar, Po trzech tygodniach okazało się jednak, że nie są z niego do końca zadowoleni, więc zostałem zaproszony na treningi. Po dwóch dniach podpisałem kontrakt, a po trzech wystąpiłem w meczu derbowym z Dynamem. No i zostałem na prawie pięć lat.
Prawie pięć lat to bardzo dużo czasu. Ciężko było Panu przywyknąć do życia w Moskwie?
Powiem szczerze, że szybko zaadaptowałem się w nowym miejscu. Bardzo pomogła mi otwartość ludzi oraz znajomość języka, gdyż już wtedy na bardzo dobrym poziomie komunikowałem się w języku rosyjskim. Miałem półtoraroczne doświadczenie nabyte podczas gry w Szachtarze Donieck. Przyjeżdżając do Rosji, znałem język, co zostało zauważone przez miejscowych dziennikarzy. Poświęcałem im bardzo dużo czasu w mixed zonie, podobnie zresztą, jak kibicom i w ten sposób budowałem relacje, co w trakcie spotkań przekładało się na to, że w wielu sytuacjach otrzymywałem wsparcie indywidualne.
Dziennikarze do dziś podkreślają, że po rosyjsku mówi Pan na poziomie rosyjskich piłkarzy. Chyba nie można znaleźć wywiadu z Panem, który nie zaczynałby się od takiej wzmianki.
Pewnie się najdzie niejeden taki wywiad, ale nie ukrywam, że językiem rosyjskim posługuję się bardzo sprawnie. Miałem okazję nie tylko udzielania wywiadów w tym języku, ale też uczestniczenia w programach telewizyjnych, nie tylko na temat piłki i bardzo popularnych w Rosji. Funkcjonowanie w tej przestrzeni również sprawiało mi wielką przyjemność.
Mieszkając w Rosji, starał się Pan jak najbardziej zasymilować z lokalną społecznością. Przejawiało się to nie tylko w otwartości na media i kibiców, ale tak aktywnym uczestniczeniu w życiu codziennym, kulturalnym czy nawet społecznym. Pamięta Pan wywiad udzielony na dwa razy – przed baletem i po balecie? I nie chodzi o balet w ujęciu towarzyskim, ale o dziedzinę sztuki.
To było już w Nowosybirsku. Chodzi o przedstawienie przygotowane przez moskiewski Teatr Bolszoj. Paradoksalnie, choć w Moskwie mieszkałem ponad cztery lata, ze względu na mnogość obowiązków nigdy nie było czasu, żeby się tam wybrać. Tak się jednak akurat złożyło, ż Teatr Bolszoj przyleciał do Nowosybirska. Razem z żoną wybraliśmy się na tę sztukę i byłem pod olbrzymim wrażeniem profesjonalizmu, jakości przedstawienia i wykonawców. Ta precyzja w ruchach to było coś nieprawdopodobnego. Oczywiście oceniałem to też z punktu widzenia sportowca-profesjonalisty i w odniesieniu do tego, ile czasu my musimy włożyć w naszą pracę. Widząc perfekcję ruchów, mogłem sobie tylko wyobrazić, jaki ogrom pracy pracy wkładają w swoją pasję ludzie występujący w balecie.
Czy życie na rosyjskiej prowincji znacząco różni się od tego, co człowiek zastaje w Moskwie?
Zdecydowanie. Prowincja ma inną mentalność, ale musimy też pamiętać, że Nowosybirsk to trzecie największe miasto w Rosji. Życie jest prostsze, ludzie bardziej otwarci, ale jeśli chodzi o świat piłkarski i to z czym się zmierzyłem w Nowsybirsku, to różnica była kolosalna. Trochę na siłę chciałem wrócić do ligi rosyjskiej i podpisałem się pod transferem do ówczesnego beniaminka. Dopiero później okazało się, że Sybir Nowosybirsk awansował w okolicznościach, w których nikt nie chciał awansować.
Organizacyjnie klub był kiepsko przygotowany na rywalizację w Premier Lidze, co dotyczyło także warunków, jakie stwarzał zawodnikom, treningów, tego, gdzie one się odbywały i jak wszystko było planowane. Ja miałem duże problemy, żeby się tam odnaleźć. Oczywiście to nie jest żadne wytłumaczenie, bo zawodnik powinien zaadaptować się w każdej sytuacji. To była jedna z nielicznych sytuacji, gdy akurat jedna z nielicznych sytuacji, gdy sobie nie poradziłem. Wpłynęło to także na moją dyspozycję sportową i nie jestem dumny, że nie mogłem pokazać jakości. W pewnym momencie, zupełnie świadomie, poprosiłem o rozmowę z trenerem. To było po finale Pucharu Rosji, w którym po bardzo wyrównanym meczu przegraliśmy 1:0 z Zenitem Sankt Petersburg. Podczas tej rozmowy poprosiłem trenera, aby więcej nie uwzględniał mnie w składzie, gdyż uważam, że nie jestem w stanie dać temu zespołowi nic więcej. Z końcem roku pożegnałem się z klubem za porozumieniem stron. Było to ciekawe doświadczenie, ale z perspektywy czasu wiem, że miałem zbyt mało informacji na temat panujących w Sybirze realiów.
Grając w barwach Sybiru, spotkał się Pan z informacją, że klub jest zainteresowany pozyskaniem Roberta Lewandowskiego?
Taka informacja gdzieś przenikała, ale nawet 1 kwietnia niczego by w tym przypadku nie uzasadniał. Ogólnie pojawiało się wiele nazwisk i wiele razy pojawiała się taka reakcja, że ktoś po prostu pukał się w czoło, wiedząc, że to niemożliwe.
Samo miasto chyba było za to bardzo przyjemne. W materiałach z tamtego okresu można przeczytać, że czuł się Pan tam wręcz miejscowym.
Nie było jakichś większych problemów. Szybko się odnalazłem, dobrze czuła się tam też moja rodzina, nawet jeśli zbyt często mnie nie odwiedzała. Fakt, było dosyć daleko, cztery i pół godziny lotu z Moskwy, więc funkcjonowanie w takich realiach i podróże na mecze ligowe, to duże wyzwanie dla organizmu. Szczególnie podczas powrotu, gdy mocno odczuwa się różnicę czasu. Kolejny dzień zawsze jest totalnie wycięty, nie da się normalnie funkcjonować i potrzeba więcej czasu na regenerację. Pod tym względem to jednak ciekawe doświadczenie, bo taka sytuacja może się powtórzyć. Będąc w sztabie szkoleniowym Legii Warszawa spotkałem się z tym w eliminacjach do europejskich pucharów na początku tego sezonu. Takie doświadczenia są więc przydatne.
Wróćmy jeszcze na moment do Moskwy. Spartak ma wyjątkowe szczęście do wyrazistych postaci w bramce. Pan był taką postacią przez kilka sezonów, wcześniej Aleksander Filimonow, był Rinat Dasajew, pewnie jeden z najlepszych bramkarzy w historii futbolu, Andriej Dikań, Stipe Pletikosa. No i Stanisław Czerczesow, m.in. były trener Spartaka, ale akurat tam panowie się minęli, prawda?
No właśnie nie. Trener Czerczesow dołączył do nas chyba latem 2006 r. Wcześniej, w kwietniu, drużynę po Aleksnadrze Starkowie tymczasowo przejął śp. Władimir Fiedotow. W pierwszym meczu pod jego wodzą, na wyjeździe z Zenitem, już w piątej minucie przegrywaliśmy 1:0 po bramce samobójczej, a mecz skończył się w ten sposób, że padło pięć goli i wszystkie strzelił Spartak. Ostatecznie wygraliśmy 4:1 i od tego wszystko się zaczęło. Później był awans do Ligi Mistrzów i zespół wyszedł na prostą pod wodzami Fiedotowa. Latem do klubu dołączył Czerczesow. Mówiło się, że po to, aby przejąć zespół, ale ponieważ zaczęliśmy dobrze funkcjonować, Stanisław Czerczesow został dyrektorem sportowym.
To w takim razie na koniec w kontekście mundialu. Czerczesow to odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu?
Myślę, że jest jedyną i najlepszą osobą, która może wyprowadzić rosyjską piłkę z trudnej sytuacji. Zmiana pokoleniowa, bardzo wąska kadra i nieustanne poszukiwanie alternatyw na różne pozycje, to praca dla całego sztabu i na pewno nie na jedne eliminacje, w których ten zespół i tak teraz nie grał. Charyzma tego trenera, znajomość rynku i mentalności rosyjskich piłkarzy, to na ten moment najlepsze rozwiązanie. Mówiłem już o tym dziennikarzom, gdy Czerczesow był jeszcze trenerem Legii. Trudno powiedzieć, jaki wynik osiągnie jego zespół na Mistrzostwach Świata, ale obecnie każdy eksperyment z trenerem zagranicznym byłby tylko eksperymentem.