Kiedy latem poprzedniego roku z Estadio Sanchez Pizjuan żegnał się Jorge Sampaoli, byłem jeszcze umiarkowanie spokojny. El Loquito poszedł za głosem serca i przejął reprezentację Argentyny kosztem Sevilli, z którą nie był w żaden sposób emocjonalnie związany. W porządku, da się to zrozumieć. Tym bardziej, że jego następcą został Toto Berizzo, wyznawca podobnej filozofii piłkarskiej. Ciągłość projektu miała zostać zachowana.
Bardziej martwiłem się o dalsze losy Andaluzyjczyków, kiedy okazało się, że klub opuści także niejaki Monchi, dyrektor sportowy doceniany bardziej niż niejeden szkoleniowiec. Midas z Sewilli. Gdy ktoś pracuje z sukcesami w danej ekipie przez bimbalion lat, zastaje klub drewniany, a pozostawia murowany i to z pełnym sejfem w środku, wiadomo, że gdy go opuszcza ryzyko jest duże i początki bywają trudne.
Muszę jednak przyznać, iż w najśmielszych snach nie podejrzewałem, że w niespełna rok Los Nervionenses zagłębią się w aż takim chaosie.
Ostatnia decyzja Jose Castro Carmony tylko to potwierdza. Parę dni temu prezydentowi Blanquirrojos puściły nerwy, ponieważ zdecydował, że końcówkę bieżącego sezonu uczci zwolnieniem dwóch ludzi, którzy mieli robić za fundamenty zespołu w najbliższych latach. Poleciały bowiem głowy trenera Vincenzo Montelli, a także dyrektora sportowego Oscara Ariasa. Tym samym jak na dłoni dostaliśmy z jego strony coś w rodzaju świadectwa. Odczytuję ten ruch ni mniej, ni więcej jako przyznanie się do błędu popełnionego na przełomie 2017 i 2018 roku, kiedy Włoch zastępował Berizzo na ławce trenerskiej. Ba, pójdę nawet dalej – uważam, że obecna sytuacja Sevilli, jest wypadkową serii niewłaściwych decyzji personalnych, które teraz owocują praktycznie najgorszym sezonem w wykonaniu tej drużyny od wielu lat.
Dziwiłem się temu co w grudniu działo się na Estadio Sanchez Pizjuan. Tuż przed świętami Toto otrzymał bowiem niezbyt przyjemny prezent – wypowiedzenie. Mówiono, iż to przez jego chorobę, wszak wcześniej wykryto u niego nowotwór, ale Argentyńczyk został zoperowany w błyskawicznym tempie i sam podkreślał, że rak nie jest dla niego dostatecznym powodem, aby rezygnować z pracy. Po prostu czuł się na tyle dobrze, by pozostać blisko futbolu. Mieliśmy zatem w tej historii spory zgrzyt etyczny. Lokalne media podkreślały jednak, iż to nie sprawy prywatne zadecydowały o zakończeniu współpracy z Berizzo, lecz sposób prowadzenia drużyny. Bo styl był nudny i siermiężny jak na możliwości jego samego oraz piłkarzy. Bo istniało ryzyko, że z tego powodu Andaluzyjczycy skompromitują się w pucharach, a także nie będą w stanie powalczyć o zajęcie miejsca gwarantującego udział w nich w przyszłym sezonie. Bo nie dogadywał się z N’Zonzim, liderem drużyny, którego zresztą z premedytacją odstawił od pierwszego składu. Bo ponoć inni zawodnicy w tym konflikcie stali po stronie Francuza, a nie szkoleniowca. Ostatnia z wymienionych kwestii to raczej wieść gminna niż stwierdzony fakt, aczkolwiek wszystko zebrane do kupy – co z bólem przyznaję – składa się w logiczną całość.
Sedno sprawy tkwi jednak gdzie indziej, a mianowicie w tym, że biorąc pod uwagę wszystkie wyżej wymienione rzeczy, zatrudnienie akurat Montelli wydawało mi się co najmniej dziwne. Podkreślano bowiem jak bardzo hiszpański jest to trener w swoim rozumieniu piłki nożnej, a zatem pod tym względem musiano szukać kolejnego przedłużenia istniejącego już projektu. Nie kłóci wam się to trochę pod względem logicznym? Mi bardzo, no bo skoro rozwiązanie X nie przynosiło oczekiwanych efektów nie zadowalało włodarzy klubu, to trzeba było zdecydować się na Y lub Z, a nie kontynuację obecnego. Kwestii personalnych Włoch na dłuższą metę też zresztą nie rozwiązał, ponieważ N’Zonziego przekonał do pozostania na Sanchez Pizjuan tylko na pół roku dłużej, czyli do końca bieżącego sezonu. Relacje z innymi graczami również musiał mieć takie sobie, co pokazuje chociażby przykład Ben Yeddera. Napastnik wielokrotnie narzekał na niezrozumiałe faworyzowanie Luis Muriela, a gdy klub ogłosił zwolnienie Montelli, polubił na twitterze wpis z tym (radosnym dla niego) oświadczeniem.
Argument o większym autorytecie Włocha względem Argentyńczyka możemy zatem już na starcie wrzucić do śmietnika.
Bardziej niż ku obronie Vincenzo skłaniam się zatem ku tezie Arrigo Sacchiego, którą wygłosił już jakiś czas temu. – Montella przestał rozwijać się jako trener – oznajmił legendarny szkoleniowiec Milanu i po tym co zobaczyłem za jego kadencji w Sevilli, podpisałbym się pod tymi słowami wszystkimi częściami ciała. Naprawdę starałem się dostrzec co autorskiego, a zarazem pozytywnego wniósł do tej drużyny włoski szkoleniowiec i nawet teraz, pisząc ten tekst, nie umiem na to jednoznacznie odpowiedzieć. Czy odkrył jakiegoś zawodnika na nowo? Nie. Jesusa Navasa na prawej obronie próbował już Toto. Czy któryś inny piłkarz poczynił pod jego wodzą wyraźny progres? Nikt nie przychodzi mi do głowy. Systemu gry również nie zmienił, choć w ogóle słowo „system” uważam za zbyt duże w kontekście tego, jak prezentowała się Sevilla od początku roku kalendarzowego. Dla mnie to raczej zbieranina indywidualności – naprawdę świetnych, ale jednak indywidualności – których pojedyncze błyski pchały ten zespół jakkolwiek do przodu.
Reasumując, nie mogę pozbyć się wrażenia, iż Vincenzo w Sevilli nie zaproponował nic od siebie, lecz tylko próbował przeciągnąć to co zostało wypracowano za kadencji Toto Berizzo. A zatem po jaką cholerę była w ogóle cała ta zmiana? Co miała na celu? Co pokazała? Chyba tylko tyle, że w ekipie Los Nervionenses w pewnym momencie ważniejszy stał się zawodnik (N’Zonzi) od trenera. Z całym szacunkiem… Takie historie w Sevilli?! Byłbym w stanie je zrozumieć, gdyby chodziło o Messiego i Barcelonę, Cristiano i Real Madryt, bo to goście z innej planety i dzięki swoim dokonaniom i możliwościom faktycznie mieliby prawo do głosu w tak kluczowych kwestiach. Każdy inny przypadek jest dla mnie niczym innym jak przejawem nieumiejętnego zarządzania kadrą oraz kompletnie niezrozumiałym odwróceniem hierarchii w drużynie.
Nie przekonacie mnie też co do Montelli powołując się na wyniki jego Sevilli. A powód tego jest prosty – Los Nervionenses nie potrafili postawić stempla własnej jakości w żadnym kluczowym momencie. Historyczny ćwierćfinał? Super, brawo, ale jakie ma on przełożenie na bogactwo klubowej gabloty, albo – co jeszcze ważniejsze – realną wartość tego zespołu? Otóż żadną. Nie stanowi żadnego punktu wyjścia, bliżej mu raczej do ślepej uliczki. Finał Copa del Rey? Gdybym był kibicem Los Nervionenses, a moi pupile nawet nie podjęliby walki z Barceloną, którą de facto kilka dni wcześniej prawie pokonali, to chyba zapadłbym się pod ziemię ze wstydu. Wyższość nad Sevillą pokazuje także Betis i bynajmniej nie tylko w wygranych 5:3 derbach, lecz długodystansowo, znajdując się w tej chwili na 5. miejscu z przewagą 8 punktów nad byłą już ekipą Montelli. W końcu też Włoch pozostawił ją na 8. lokacie, tuż za Getafe i daleko za Villarrealem, a zakończenie sezonu tamże oznaczałoby dla Blanquirrojos tyle co pożegnanie się z pucharami w nadchodzącym sezonie.
Tak naprawdę dziwię się więc, że Włoch wytrzymał na andaluzyjskim stołku aż cztery miesiące. I nie, wcale nie jestem zwolennikiem rotacji trenerami w ekstraklasowym stylu, aczkolwiek ten statek już od dłuższego czasu bezwiednie dryfował w kierunku skał bez większych szans na odwrót. Ostatnią wygraną Sevilla odniosła bowiem półtora miesiąca i 9 meczów temu. Względem momentu zmiany szkoleniowców spadła natomiast o trzy miejsca w lidze, a sam Włoch notował 1,43 punktu na mecz, podczas gdy Toto ten sam współczynnik miał na poziomie 1,78. Z której strony by się nie spojrzało, wniosek otrzyma się jeden – za Vincenzo Los Nervionenses zaliczyli niebezpieczny wręcz regres.
Na podstawie czego miałby zatem dostać drugą szansę? Jakie przesłanki dał co do tego, by zaufać mu w przyszłym sezonie i pozwolić tworzyć kadrę w sposób autorski? Czy słyszeliście kiedykolwiek, żeby kierownikiem budowy wielkiego osiedla został gość, który dotychczas zajmował się konstruowaniem domków na drzewie? No właśnie, nie bez powodu również kibice włoskich klubów, jakie nasz bohater prowadził wcześniej, przekonują zawzięcie, że woleliby podpisać cyrograf z diabłem niż kolejny kontrakt z Montellą. Względem Oscara Ariasa można zresztą zastosować podobną analogię, ponieważ powierzenie mu roli dyrektora sportowego, następcy Monchiego, z perspektywy czasu wygląda jak zrobienie architekta z gościa, który dotychczas malował portrety przy nadmorskim molo. A piszę o nim tak ostro, ponieważ z trzynastu transferów, jakie przeprowadził przed i trakcie bieżącego sezonu do klubu, sprawdziły się może ze dwa lub trzy: Ever Banega, Jesus Navas oraz – nieco naciągając – Guido Pizarro. Reszta jest milczeniem.
Gdyby chociaż obaj panowie dogadywali się lepiej, ale również między nimi pojawiły się kwasy, o czym zresztą pisaliśmy na Weszło całkiem niedawno: „Arias na rynku zachowuje się tak, jakby za wszelką cenę chciał coś komuś udowodnić, tylko jeszcze nie do końca wie co i jak ma to zrobić.
W efekcie dochodzi do kuriozalnej sytuacji, gdzie niby Montella zimą otrzymuje zawodników, mających stanowić dobre uzupełnienie składu. W praktyce natomiast nie korzysta z nich, ponieważ nie ufa ich umiejętnościom, nie do końca pasują mu do koncepcji, a także zwyczajnie uważa, iż na tym etapie sezonu nie ma czasu na eksperymenty. A druga strona odpowiada. – Gdybyśmy kupili Messiego też by na niego nie stawiał? Trener dostał odpowiednie narzędzia do pracy, jego rozliczajcie za to jak ich używa. Podejmuje decyzje autonomicznie, nie możemy mu niczego nakazywać – mówił wyraźnie wnerwiony Arias podczas jednego z wywiadów. Po spotkaniu z Barceloną osobiście oceniał grę drużyny, wskazywał na popełnione błędy, ale też podkreślał te aspekty w pracy Sevillistów, które wykonali dobrze. Irytował się natomiast marginalizowaniem roli Ben Yeddera w zespole. Czyli niby się chłop między wódkę a zakąskę nie wcina, lecz kiedy tylko nadarzyła się okazja, wbił parę szpileczek w Montellę, jednocześnie podważając jego decyzje oraz – tak to chyba należy odczytywać – kompetencje.”
Teraz, w samej końcówce sezonu, gdy to Sevilla musi gonić Getafe, Villarreal i Betis, a nie odwrotnie jak kilka miesięcy temu, drużyną zaopiekuje się legenda andaluzyjskiego klubu, Joaquin Caparros. Nazwisko mrozi krew w żyłach wszystkich sympatyków Blanquirrojos, którzy co prawda nadal pamiętają o jego wielkich zasługach, ale też nie kryją obaw przed jego krótką kadencją. Nie dziwię im się wcale, ponieważ Hiszpan już dawno stracił dobrą markę. Dziś jawi się raczej jako gość z poprzedniej epoki, a nie lider, z którym można postawić odważny (nie mylić z “głupi”) krok w przyszłość. Gdzie by się w ostatnim czasie nie pojawił, tam plamił swoje dobre imię. Ostatnio na przykład wyleciał na zbity pysk z Al-Ahli, które za jego kadencji bliżej było spadku z QSL niż awansu do Azjatyckiej Ligi Mistrzów. Wcześniej natomiast dał taki oto popis w Osasunie:
Gdyby Sevilla był polskim klubem to powiedziałbym, że decyzja o zatrudnieniu Caparrósa musiała być poprzedzona dużą ilością wypitej wódki. Plus to robota po znajomości.
— Tomasz Zakaszewski (@T_Zakaszewski) 29 kwietnia 2018
Nie ma co się oszukiwać – wszelkie obawy są bowiem silnie uzasadnione. Z drugiej strony Jose Castro Carmona musiał jakoś zareagować na to co działo się w klubie. Przekalkulował, że wypłacenie Montelli 3 milionów rekompensaty za przedwcześnie rozwiązany kontrakt będzie mniejszą stratą niż utrata pieniędzy, jakie można wywalczyć rywalizując w europejskich pucharach. Chociaż w grę oczywiście wchodzi jeszcze scenariusz, według którego Andaluzyjczycy stracą podwójnie, aczkolwiek włoski trener tym bardziej gwarantem sukcesu nie był.
Inna sprawa, że długofalowo patrząc, uważam, iż to sami Sevilliści Sevillistom zgotowali taki los. Jeszcze nie tragiczny, ale kto wie jak zakończą bieżący sezon? Brak awansu do Ligi Europy równałby się sportowo-finansowo-kadrowemu kryzysowi, ze skutkiem podobnym do tego, co w ostatnich latach przeżywała Valencia. Szereg błędów, gdzie każdy kolejny wynika z popełnienia poprzedniego sprawia, że w przypadku Los Nervionenses możemy mówić o efekcie domina. No ale tak to już jest, gdy zamiast rozwiązań kłopotów szuka się drogi ucieczki od nich, licząc, że same znikną. Pytanie tylko, gdzie i kiedy owo domino się zatrzyma…
Mariusz Bielski