Reklama

Upadki i cuda – chleb powszedni kibica Sunderlandu

redakcja

Autor:redakcja

21 lutego 2018, 10:56 • 10 min czytania 6 komentarzy

Gdyby kibice Sunderlandu zapragnęli stanąć w szranki w konkurencji pod tytułem „najbardziej umęczeni fani w Anglii”, nie znaleźliby szczególnie wielu konkurentów w swojej „wadze”. Od momentu inauguracji Stadium of Light, a więc Stadionu Światła, światełko nadziei w tunelu, którym zmierzają, raz po raz rozbłyska oślepiającym blaskiem, by za moment gasnąć. A gdy nie gaśnie, koniec końców okazuje się być światłem pędzącego na zderzenie czołowe pociągu.

Upadki i cuda – chleb powszedni kibica Sunderlandu

***

– Jest coś takiego w Sunderlandzie, w jego rdzeniu… Ciężko to opisać, ale to styl bycia, coś tkwiącego głęboko, co sprawia, że trudno jest wydobyć z niego cały potencjał.
Gus Poyet w wywiadzie dla „Guardiana”

***

Przez ostatnich pięć sezonów, wliczając ten obecny, do 112 meczów piłkarze Sunderlandu przystępowali jako zespół zaczynający ligową kolejkę w strefie spadkowej. W sezonie 13/14 głowę ponad taflą wody trzymali łącznie przez zaledwie 14 serii gier, w sezonie 15/16 – przez 10 kolejek. Aż trudno uwierzyć w to, że spadek dotknął ich po dziesięciu latach w Premier League dopiero w ubiegłym sezonie. Gdy wpadli na miejsca oznaczone kolorem czerwonym po 4. kolejce i już nie potrafili się z nich wykaraskać.

Reklama

Dokładnie tak, jak w serii filmów „Oszukać Przeznaczenie”, los w końcu jednak ich dopadł. I mści się aż do dziś, popychając Czarne Koty coraz mocniej w stronę League One. W stronę zreplikowania mającego już 33 lata „osiągnięcia” Wolverhampton, a więc zajęcia ostatniego miejsca w lidze w dwóch kolejnych sezonach z rzędu.

Trzecia z rzędu porażka Sunderlandu w weekend z Middlesbrough? Kurs w LV Bet – 2,06

Mało tego – naprawdę bardzo wiele wskazuje na to, że tak się właśnie stanie. Że zespół, który jeszcze kilka miesięcy temu grał w jednej z najlepszych lig świata, zaraz będzie musiał walczyć na zapleczu jej zaplecza. Brzmi to wprost niewiarygodnie, ale Sunderland przez dziesięć lat w Premier League – dziesięć lat rosnących w niesamowitym tempie kwot płaconych za prawa do transmisji – zdecydowaną większość sezonów kończył na minusie. Zleciał z najwyższej klasy rozgrywkowej w Anglii z długiem wynoszącym grubo ponad 150 milionów funtów.

Zrzut ekranu 2018-02-20 o 18.41.06Europejskie kluby z największym długiem netto. Sunderland na 13. pozycji z 180 milionami euro. Raport UEFA za rok 2016.

Ale – co gorsza – zleciał z właścicielem, któremu do reszty obrzydło prowadzenie klubu. Ellisem Shortem, który od początku sezonu w Championship nie pojawił się choćby na jednym spotkaniu Sunderlandu i który odezwał się do kibiców zaledwie jeden, jedyny raz od momentu, kiedy David Moyes spuścił Czarne Koty z Premier League. Którego celem stało się zredukowanie kosztów do minimum rękami dyrektora wykonawczego Martina Baina. No i przede wszystkim – znalezienie frajera. No bo jak inaczej nazywać kogoś, kto mając do wyboru wiele angielskich klubów niezadłużonych na ponad 150 milionów funtów, odkupi właśnie ten będący na tak potężnym minusie i kojarzący się ze skrajną niegospodarnością?

Tylko takie konotacje można bowiem mieć po dziewięciu latach od momentu, kiedy Ellis Short postanowił zostać czwartym amerykańskim właścicielem klubu Premier League, obok rodziny Glazerów w United, Fenway Sports Group w Liverpoolu i Randy’ego Lernera w Aston Villi. Początki miał niezłe, przynajmniej tak długo, jak pieczę nad codziennym działaniem klubu trzymał ze stanowiska prezesa Niall Quinn. Były zawodnik Sunderlandu i niesamowita osobowość. Człowiek, który doskonale wiedział, jak rozmawiać z kibicami, oddychający klubem ze Stadium of Light, znający go od podszewki. Będący na stanowisku trzy lata przed wejściem Shorta.

Reklama

Porównanie okresu, w którym na fotelu prezesa zasiadał Quinn do tego, kiedy postanowił go zmienić sam Short, jest po prostu brutalne (wyliczenia za: rokerreport.sbnation.com):

– za czasów Quinna średnia pozycja Sunderlandu w Premier League to 13. miejsce, zespół wygrał 58 z 190 meczów (30,5%)
– po odejściu Quinna średnia pozycja Sunderlandu w Premier League to 17. miejsce, zespół wygrał 40 ze 190 meczów (21%)

Quinn wiedział doskonale, co w klubie piszczy. Sunderland nigdy nie był za jego czasów wielkim potentatem, ale gdy stery w pełni przejął Short, stał się permanentnym kandydatem do spadku. Zwykle jednym z głównych obok co słabszych beniaminków. Amerykanin nie tylko sam podejmował rząd fatalnych decyzji, ale i otaczał się beznadziejnymi współpracownikami. Jak choćby Margaret Byrne, która odeszła w niesławie po tym, jak uchyliła klubowe zawieszenie Adama Johnsona już po tym, jak przyznał się do kontaktów seksualnych z 15-letnią dziewczyną. Odeszła bynajmniej nie z pustymi rękami, a z 750 tysiącami funtów odprawy w kieszeni.

A takich przykładów na palenie pieniędzmi w kominku było przecież całe multum. Poczynając od menedżerów, którzy byli zwalniani z niezwykłą wręcz regularnością i którym również należały się solidne odszkodowania. Do maja 2009 Sunderland przez 129 lat istnienia prowadziło 26 menedżerów (nie licząc tymczasowych). Obecny – Chris Coleman – jest już dziewiątym zatrudnionym przez Shorta. Co oznacza ni mniej ni więcej, że Amerykanin w mniej niż dekadę dał pracę niemal 1/4 menedżerów w 139-letniej historii klubu.

W 7 z 8 ostatnich meczów między Sunderlandem a Middlesbrough padało mniej niż 2,5 gola. Powtórka z rozrywki w ten weekend? Kurs 1,66 w LV Bet

Osobny rozdział to też piłkarze. Dwa najdalej posunięte przypadki niegospodarności to Mika i Ricky Alvarez. Z pierwszym z nich, portugalskim bramkarzem, problem był już w momencie dopinania transferu. Bo – jak to Anglicy mają w zwyczaju – załatwiany był w ostatnich godzinach ostatniego dnia okienka. Papiery nie zdążyły przejść na czas, Mice groziło pozostanie w podobnej sytuacji, jak ostatnio Adrienowi Silvie, a więc w półrocznym zawieszeniu. FIFA uwierzyła jednak Czarnym Kotom, że w ostatniej chwili… zepsuł im się faks. Wyceniony przez Boavistę na 1,35 miliona funtów Mika mógł więc rozpocząć swoją przygodę w Anglii.

Miesiąc temu rozwiązano z nim kontrakt. Przez półtora roku zainkasował 1,2 miliona funtów i zagrał dwa spotkania w Checkatrade Trophy, pucharze będącym jeszcze o półkę niżej od Pucharu Myszki Miki, czy – jak kto woli – Carabao Cup.

To jednak nic przy sprawie Alvareza. Sunderland tak napalił się na Argentyńczyka, że w momencie wypożyczania go z Interu postanowił uzgodnić klauzulę obowiązkowego wykupu w razie utrzymania, opiewającą na sumkę całkiem konkretną – 9,4 miliona funtów. Alvarez okazał się kompletnym niewypałem, ale nie jego forma, a pozostanie w lidze było warunkiem przenosin na stałe. Ten został spełniony, a Sunderlandowi nic nie dało (bo dać nie mogło) odwołanie się do Trybunału Arbitrażowego (CAS).

Alvarez został zwolniony pół roku po obowiązkowym wykupie, od kiedy nie powąchał murawy w koszulce Czarnych Kotów, dziś gra w Sampdorii.

Między innymi z powodu takich transakcji – i oczywiście ze względu na niechęć Shorta do utopienia kolejnych środków w Sunderlandzie – dziś klubu nie stać na żadnego poważnego piłkarza. Simon Grayson, który objął Sunderland po spadku, dostał całe 1,25 miliona funtów na letnie transfery. A to i tak lepiej niż Chris Coleman, który podjął się niemożliwej misji utrzymania zespołu ze Stadium of Light i który zimą nie tylko nie dostał na wzmocnienia choćby pensa, musząc się zadowalać wypożyczeniami. Ale jeszcze stracił najlepszego strzelca Lewisa Grabbana, którego Bournemouth ściągnęło z wypożyczenia, by natychmiast sprzedać do Aston Villi.

Ostatnio nerwy puściły nawet jemu, gdy wypalił, że nadzieją Sunderlandu jest wyłącznie sprzedaż klubu nowemu właścicielowi, ponieważ obecny nie przejawia już nawet śladowych resztek zainteresowania gasnącym życiem na Stadium of Light.

Gasnącym dokładnie tak, jak zgasł kolor kiedyś pięknych, czerwonych krzesełek.

JS30871513

Siedzenia na trybunach – dziś już bardziej różowe niż czerwone – to doskonała metafora tego wszystkiego, co dzieje się w klubie od lat. Jakiś czas temu te wyblakłe od słońca i deszczu miały zostać wymienione na pachnące nowością modele, ale okazało się, że nie znajdą się na to pieniądze.

Wielu kibiców Sunderlandu pamięta zresztą, jak wielkie emocje towarzyszyły otwarciu nowego obiektu dwie dekady temu. Jak ogromne nadzieje na nadejście pięknych dni niósł on ze sobą. Patrzono wtedy z zazdrością na żyjących snem kibiców Newcastle ery Kevina Keegana, jednocześnie wierząc głęboko, że i ich może to spotkać. Z nowoczesnym obiektem. Z zawodnikami mogącymi być idolami lokalnej społeczności jak Niall Quinn czy Kevin Phillips – późniejszy zdobywca Złotego Buta. Z początkowymi sukcesami, na czele których stał awans do Premier League w sezonie 1998/99 wywalczony z rekordowymi 105 punktami na koncie.

Remis do przerwy, wygrana Boro na koniec meczu Sunderland – Middlesbrough? Kurs na taki przebieg spotkania w LV Bet to 3,55

Wtedy też wypracowany został jednak schemat, który trwa do dziś. Cud, a zaraz po nim upadek. Bolesne zderzenie z rzeczywistością. Tamta szansa, by znaczyć w angielskiej piłce coś więcej, wyślizgnęła się z rąk wraz ze spadkiem w roku 2003. Zupełnie jak szansa na stabilizację pod batutą Sama Allardyce’a, która uciekła w momencie, kiedy… Islandczycy pokonali Anglików na Euro 2016. Big Sam, który zdecydowanie miał pomysł, jak na Stadium of Light zbudować coś trwałego, został wybrany na selekcjonera. A David Moyes zamiast kontynuować pracę poprzednika, przyniósł do piaskownicy swoje klocki. Nie znalazł perełek, jak kiedyś w Evertonie, gdy wygrzebywał dla Premier League Phila Jagielkę czy Seamusa Colemana. Zamiast tego w dużej mierze odgrzał stare kotlety. Oviedo, Anichebe, Lescotta, Gibsona, Januzaja… Do tego kompletnie nie trafił z rekordowym transferem Ndonga i nie najtańszym Papym Djilobodjim. Jak to się skończyło – wszyscy wiemy. Sunderland wpadł do strefy spadkowej po 4. kolejce i pozostał w niej już do samego końca.

358_Sunderlandźródło: Tim Bradford/When Saturday Comes

Nie przytrafił się więc kolejny spektakularny powrót do żywych, w który tak chcieli wierzyć kibice Czarnych Kotów. Jak ten zainspirowany przez Big Sama, który w sezonie 15/16 nie tylko wyciągnął Sunderland z marazmu, ale skończył go serią 5 meczów bez porażki, grając m.in. z Chelsea i Arsenalem.

Albo oczywiście ten jeszcze większy, gdy Gus Poyet dwa sezony wcześniej poprowadził Czarne Koty do jednej z największych ucieczek w historii angielskiego futbolu i którego pominięcie byłoby grzechem śmiertelnym. Jeśli ktoś nie wie, dlaczego – tak wyglądała tabela Premier League 7 kwietnia 2014, tuż po porażce Sunderlandu z Tottenhamem:

Zrzut ekranu 2018-02-19 o 17.54.48

Porażce – to trzeba dodać – absolutnie upokarzającej. 1:5 na White Hart Lane.

Nikt nie dawał wtedy cienia szans na utrzymanie ekipie Czarnych Kotów. Tak, miała do rozegrania najwięcej meczów z całej stawki. Ale miała też terminarz z piekła rodem: Everton u siebie, Manchester City na wyjeździe, Chelsea na wyjeździe, Cardiff u siebie, Manchester United na wyjeździe, West Brom u siebie i Swansea u siebie. Najpóźniej po starciu z Czerwonymi Diabłami miało być już pozamiatane. Porażka 0:1 z Evertonem zaraz po upokorzeniu w Londynie nie zmieniała nastawienia ekspertów do szans Czarnych Kotów na przetrwanie.

I wtedy wydarzyła się rzecz niewiarygodna, której najlepszą miarą jest Connor Wickham. Facet, który do tamtej pory miał w Premier League jednego gola, strzelonego w dodatku w rozgrywkach 2011/12. Którego życiówka nigdy nie wyniosła więcej niż 9 goli w sezonie (i to w Championship). Nagle ten zadziorny Angol zaczął strzelać jak nakręcony. Dwie sztuki z City, jedna z Chelsea, dwie i asysta z Cardiff. Zespół, który wydawał się nie do pozbierania, powstał z popiołów jak feniks. W dwa i pół tygodnia ograł Manchester United na Old Trafford, Chelsea na Stamford Bridge, a do pokonania City na The Etihad zabrakło mu kilku minut. Na 2:2 wyrównał wtedy w 88. minucie Samir Nasri.

To właśnie w meczu z Chelsea na trybunach zawisł pamiętny, wykonany metodą chałupniczą transparent, którego treść dawała nadzieję wtedy, ale i wracała w trudnych chwilach. Miracles happen. Cuda się zdarzają.

Zrzut ekranu 2018-02-19 o 14.33.12

Jak nakręcony strzelał Wickham, ale jak nakręcona grała cała ekipa Sunderlandu. Michael Cox, taktyczny guru wśród dziennikarzy, na łamach Four Four Two analizował, że wielka ucieczka była możliwa nie dzięki jednemu zawodnikowi, a dzięki temu, że na wyżyny wspinali się raz za razem poszczególni gracze (zainteresowanych tematem odsyłam do tekstu Coxa – TUTAJ). Mecz z Manchesterem City? Popis rezerwowego Emmanuele Giaccheriniego, który dograł dwa perfekcyjne podania do Wickhama, które napastnik zamienił na dwa gole. Starcie z Chelsea? Niesamowity występ Vito Mannone, który wybronił 15 z 16 uderzeń rywali. 4:0 z Cardiff? Genialny na bokach boiska Fabio Borini. Wygrana na Old Trafford? Bezbłędny mecz Johna O’Shea na starych śmieciach. 2:0 z WBA? Tutaj zaś w środku pola porządzili Sebastian Larsson z Lee Cattermolem. Choć po żadnym z nich nie można się wtedy było spodziewać przeskoczenia pewnego poziomu, byli w stanie sprawić, że The Great Escape stała się faktem.

I choć dziś nie ma specjalnie wielu przesłanek, by wierzyć w uniknięcie kolejnej degradacji, jedna (jedyna?) wciąż nie daje spokoju. Zbyt wiele razy, gdy wszyscy już ten nieszczęsny Sunderland skreślili, z klubem ze Stadium of Light działy się rzeczy kompletnie niewyjaśnione, ocierające się o piłkarskie cuda, by móc kolejny tak po prostu wykluczyć.

Cuda się zdarzają. W Sunderlandzie nawet nieco częściej niż w innych miejscach.

SZYMON PODSTUFKA

Najnowsze

Anglia

Anglia

Świetna wiadomość dla fanów Manchesteru City. Guardiola przedłużył swój kontrakt!

Bartosz Lodko
0
Świetna wiadomość dla fanów Manchesteru City. Guardiola przedłużył swój kontrakt!

Komentarze

6 komentarzy

Loading...