Reklama

Czasami dokuczam synowi: “licz gole, które strzelasz na treningach, a może kiedyś dorównasz tacie”

redakcja

Autor:redakcja

14 grudnia 2017, 17:06 • 17 min czytania 7 komentarzy

Spotykamy się na zapleczu serwisu urządzeń elektrycznych. Od czasu do czasu naszą rozmowę przerywają krzątający się pracownicy lub klienci. Nie byłoby powodu, by wspominać wam o miejscu, w którym przeprowadzany jest wywiad, gdyby nie fakt, że ta rodzinna firma odegrała bardzo dużą rolę w karierze mojego rozmówcy. A może przygodzie? To nie tak łatwo ustalić, bo to lokalna legenda. Może pochwalić się strzeleniem 499 goli dla swojej Chojniczanki, a generalnie 640 ligowymi trafieniami. W ciągu 18 lat królem strzelców zostawał 13 razy. Albo 14, nie do końca pamięta. Z drugiej strony w ekstraklasie zagrał tylko kilkanaście razy dla mocnego Widzewa i gola nie strzelił. Oceńcie sami. Poznajcie historię Andrzeja Borowskiego. 

Czasami dokuczam synowi: “licz gole, które strzelasz na treningach, a może kiedyś dorównasz tacie”

Pogubił się pan kiedyś w liczeniu swoich goli?

Nie, bo zawsze skrupulatnie prowadziłem statystki, wcześniej mama pomagała mi gromadzić wycinki z gazet. Mam je do dziś. Czasami były wątpliwości, ale wynikały one z tego, że nie wiadomo było, czy zaliczyć bramkę mi czy obrońcy, od którego odbiła się piłka. Moim zdaniem w ogóle nie powinno być takich samobójów po rykoszetach, ale mniejsza z tym. Jest tu taki zagorzały fan, który też liczył te bramki. Kiedyś próbował mnie przekonać: „Andrzej, ty dla Chojniczanki strzeliłeś równo 500”. Trochę się sprzeczaliśmy, ale wzięliśmy notatki, porównaliśmy i potrafiłem mu udowodnić, że jednak nie.

My ustalmy to na wstępie – 499 goli dla Chojniczanki, a ogólnie ile?

640.

Reklama

To gole we wszystkich rozgrywkach, tak?

Nie! To tylko ligowe gole dla drużyn, w których grałem. Tych z Pucharu Polski nie liczę, ale ich dużo nie było, bo szybko odpadaliśmy. Gdy wchodziłem do pierwszego zespołu Chojniczanki, czasami jeździłem też na mecze rezerw, ale nigdzie nie zapisywałem, ile tam strzeliłem, więc nie biorę tego pod uwagę. Czyli jeśli chodzi o mecze drugiej drużyny, to liczę tylko bramki dla Widzewa. W sześciu spotkaniach strzeliłem ich 21 – zabrakło mi trzech do korony, ale pojawiły się kontuzje i trener Dziuba przestał wysyłać tam piłkarzy. Jednak średnia i tak niezła. W pierwszym zespole nic przez cały rok, ale całkowitego urlopu od strzelenia sobie nie zrobiłem.

Ile koron pan zdobył?

Bodajże 13 na 18 lat grania. A może 14? Mam pewne wątpliwości. Na pewno dwukrotnie przegrałem z Grzesiem Bałą, on zawsze potrafił mi uciec.

Mecz, w którym strzelił pan najwięcej?

Spotkanie z Żuławami Nowy Dwór Gdański w Chojnicach w czwartej lidze. Dwa klasyczne hat-tricki do przerwy, ale później tylko jedna. Wiele razy strzelałem po pięć.

Reklama

A pięć w dziewięć minut się udało?

Nie. Ale we wspomnianym meczu strzeliłem cztery w dwanaście minut.

Wśród tych 640 bramek jest jedna, która jakoś szczególnie utkwiła panu w pamięci?

Tak, z Janikowem w Chojnicach. To był rzut wolny z okolic koła środkowego. Ostatnia minuta pierwszej połowy, prowadziliśmy 1-0, więc kolega mówi do mnie: „Andrzej, wypiernicz tak, żeby już nie rozpoczęli od bramki”. Oni nawet muru nie ustawiali. Chciałem kopnąć byle dalej, a wpadła idealnie w okienko od poprzeczki. Nie do końca wiem, jak to się stało. Na meczu był ktoś ważny, bo musiał, chyba wojewoda, ale później powiedział, że dla takiej bramki warto było specjalnie przyjechać do Chojnic. Pamiętam też gola z Rumią. Posadziłem kilku na dupie i wjechałem do pustej. Wszystkich zwodem na zamach, to była specjalność zakładu! Ta bramka jest gdzieś w internecie, można poszukać. I dobrze, bo większość moich goli do najpiękniejszych nie należała.

Dobijanie i do pustaka?

Zawsze porównywano mnie do Gerda Muellera, bo grałem w bardzo podobny sposób. Byłem królem pola karnego, rzadko strzelałem spoza szesnastki. Całe życie na granicy spalonego! To zawsze denerwowało kibiców. Prezes Chojniczanki Jarek Klauzo w kibicowskich czasach wkurzał się, że paliłem pięć razy w meczu. Ale ja zawsze wychodziłem z założenia, że lepiej dać się pięć razy złapać, a za szóstym uniknąć pułapki, niż w ogóle nie dochodzić do sytuacji. Dlatego dziś gdy prowadzę zespół w Karsinie, nie potrafię napastnika ochrzanić za zmarnowane sytuacje. Szybciej dostanie pochwałę za to, że się w nich w ogóle znalazł. To dla napastnika kluczowe – wolę takiego, który coś spierniczy, ale przynajmniej podejmie ryzyko. Bo jeśli ktoś gra alibi lub brakuje mu egoizmu i oddaje piłkę, to dla mnie nie jest napastnik. Ja strzelałem głównie z metra, z dwóch, z siedmiu, ale zawsze potrafiłem się znaleźć i dobić. Albo to nawet w zasadzie piłka sama znajdowała mnie. Uważam, że to coś, czego nie można się nauczyć, ten instynkt po prostu trzeba mieć. Tak naprawdę to dziś wyróżnia Roberta Lewandowskiego spośród zawodników, którzy czasami są nawet lepsi piłkarsko.

A u pana skąd się wziął ten talent?

Nie mam pojęcia. W mojej najbliższej rodzinie nikt nie zajmował się sportem. Mnie też szczególnie do futbolu nie ciągnęło. Mieliśmy w Chojnicach sekcję piłki ręcznej i tam się zapisałem. Niestety, nasz trener wyjechał do Niemiec i szybko pokończyły się nasze kariery. A coś trzeba było robić… Dlatego w wieku 14 lat poszedłem na trening Chojniczanki. Późno. Trener przychodził tylko po to, żeby rzucić piłkę i graliśmy. Czasami zrobił też jakiś trening strzelecki i tyle. W szkoleniu sporo się zmieniło. Przede wszystkim powstało, bo wtedy go w ogóle nie było! O infrastrukturze czy sprzęcie nawet nie ma co gadać. Mieliśmy jedne korkotrampki. Gdy w 1991 roku przywiozłem z turnieju w Norwegii kolorowe Hummele, to wszyscy zwariowali.

Ale nagle okazało się, że może pan strzelać więcej niż w ręcznej?

Dokładnie. Minęły dwa lata i trafiłem do pierwszego zespołu, który grał w trzeciej lidze. Szybko zacząłem grać z dorosłymi, ale to było naturalne, bo w juniorach strzeliłem 120 bramek.

W tych dwóch sezonach?

Nie, w jednym. Ale tu nie ma czym się chwalić, bo to była chora liga. Związek zrobił nam takie rozgrywki: dwie drużyny Chojniczanki, Borowiak Czersk i Tucholanka Tuchola. Z każdym przeciwnikiem graliśmy trzy razy jesienią i trzy razy na wiosnę. W tych 18 meczach strzeliłem 120 goli, więc można sobie wyobrazić poziom. Jednak później było już poważniej, a ja dalej strzelałem. W półfinale mistrzostw województwa graliśmy z Polonią Bydgoszcz – na wyjeździe wygraliśmy 4-2, a u siebie 4-0 i wszystkie bramki zdobyłem ja. W finale ulegliśmy Zawiszy 1-3, ale dołożyłem kolejne trafienie. Wtedy trenerzy Szank i Wielewicki od razu wzięli mnie do pierwszego zespołu.

Kiedy zaczęło się zainteresowanie ze strony większych klubów?

Trochę musiałem postrzelać. Najpierw jako 17-latek zdobyłem 12 bramek w trzeciej lidze, dzięki czemu zostałem wicekrólem strzelców. Król miał 17, czyli bez szału, ale liga była dość silna. Następnie było 28 goli w czwartej lidze po spadku i od razu zrobiliśmy awans. Dalej 17 w trzeciej lidze i znowu spadek. Wtedy zaczęło się strzelanie na całego w czwartej; 42, 45, 45. Pierwszy zgłosił się Zawisza Bydgoszcz, który był w drugiej lidze, czyli dziś w pierwszej. Trener Stefaniak trzy razy przyjeżdżał do mojego domu, ale nie mogliśmy dojść do porozumienia. Może troszkę rodzice obawiali się mnie puścić w świat? A może chodziło o to, że pieniądze nie były tak dobre, by ruszać się z domu? No bo pensja na poziomie 1200-1500 złotych nie zachęca, by przeprowadzić się i utrzymywać w dużym mieście. Miałem swoje ambicje, ale nie chciałem przyjąć pierwszej lepszej oferty.

Nie bał się pan, że kolejna się nie pojawi?

Nie, robiłem swoje. Czyli wiadomo co. Zimą 1997 roku trafiła się Amica Wronki. Pojechałem tam na trzy dni. Było blisko, ale postanowiono kupić Remigiusza Sobocińskiego, a to kawał napastnika. Był jeszcze Paweł Kryszałowicz, więc trener Wąsikiewicz uczciwie powiedział: „Andrzej, ściągnęliśmy Remika, więc to nie ma sensu, bo będziesz u nas siedział”. Wróciłem do Chojnic i pół roku później zadzwonił trener Łazarek z Widzewa. U niego była krótka piłka. Bardzo krótka.

Czyli?

Zadzwonił w poniedziałek rano, że o 17 grają sparing na Widzewie z Ruchem. Kazał mi wsiadać szybko w samochód i przyjechać. Spóźniłem się, bo pod Świeciem zderzyły się dwa tiry i czekałem w korku dwie godziny. Przebierałem się, gdy już grali, a na boisko wszedłem w drugiej połowie po pięciu minutach rozgrzewki. Było 2-2, ale strzeliłem i wygraliśmy. Dla mnie już sam ten mecz i gra na tym stadionie to było przeżycie! Zostałem na noc, rano mieliśmy trening, a po nim zdecydowano, że zostaję. Tak się zaczęła moja przygoda życia.

Dlaczego nie udało się sprawić, by stała się ona czymś więcej?

Z kilku powodów. Dużo szans nie dostałem, bo zagrałem tylko w 14 meczach, jest błąd na 90minut.pl. Jednak ja zawsze będę podkreślał, że wtedy w Widzewie było bodaj dziewięciu reprezentantów Polski. Trochę już się pozmieniało, ale jeszcze było czuć, że ta drużyna przed chwilą grała w Lidze Mistrzów. Jednego dnia oglądasz ich w telewizji, a następnego siedzisz w szatni razem z Citką, Łapińskim, Szymkowiakiem, Wichniarkiem, Terleckim, Michalskim, Gęsiorem czy Zającem. W zasadzie mógłbym wymienić wszystkich i te nazwiska coś by wam mówiły. Żeby dostawać powołanie do 16-stki musiałem wygrać rywalizację z Markiem Szemońskim, a facet wiele lat grał w lidze i to był kawał piłkarza. Z Niemiec wrócił też Sławek Chałaśkiewicz, ale dość szybko odszedł – taka była rywalizacja. Nieprzypadkowo zrobiliśmy wicemistrzostwo. Dopiero później się to sypnęło. Nigdy w życiu nie pomyślałbym, że Chojniczanka będzie wyżej niż Widzew. Co za czasy! Ale kibicuję łodzianom i mam nadzieję, że zaraz wrócą, bo bardzo miło wspominam tamten rok. Trener Adam Topolski próbował namówić mnie wtedy też na Lecha, ale cieszę się, że wybrałem Łódź.

Dziś takie transfery z czwartej ligi do ekstraklasy praktycznie się nie zdarzają.

Jak przychodził taki klub, to nie było nad czym się zastanawiać. Jeśli chodzi o finanse, to oczywiście dogadaliśmy się szybko. Kiedy miałbym spróbować, jak nie wtedy w wieku 23 lat? Czasy rzeczywiście były inne. Chodziły o mnie pogłoski, ale zamiast internetu był tygodnik „Piłka Nożna”. Kiedyś trafiłem do rubryki „Czy zagra w ekstraklasie?”, czyli ktoś usłyszał o moich bramkach i regularności w niższych ligach. Później dowiedziałem się, że Łazarkowi polecił mnie trener Bobo Kaczmarek. Mieszkał na Pomorzu, więc miał rozeznanie. A z trenerem Łazarkiem można było znaleźć wspólny język. Rok temu robiłem kurs UEFA i spotkałem go na egzaminie. Jego teksty to w dalszym ciągu mistrzostwo świata.

Ale szybko go zwolnili.

I trochę krzywdę mu zrobili. Nie mówię tak dlatego, że mnie ściągnął, bo u niego zagrałem siedem razy i siedem razy u Dziuby, więc ciężko powiedzieć, by któryś mnie forował. Ale tak już jest w polskiej piłce, że się za szybko zwalnia – tu nic się nie zmienia. Ferguson wspominał, że mogli go zwolnić w czwartym roku pracy i nie zostałby legendą Manchesteru United. U nas za chwilę będzie tak, że cztery lata wystarczą, by stać się legendą! Choć wtedy Marek Dziuba też całkiem fajnie nas poprowadził.

Mówił pan o dużej konkurencji. Tak szczerze – mocno pan odstawał?

Tylko od Marka Citki, bo piłkarsko bił na głowę wszystkich. Od reszty nie. Wszedłem tam bez kompleksów. Powiedziałem sobie: „mam rok, żeby się pokazać i zrobię, co się da”. Może zabrakło mi doświadczenia, ale nie umiejętności.

Zadebiutował pan w prestiżowym meczu, bo na Legii.

Pięć minut dostałem, ale przy stanie 0-1 miałem stuprocentową sytuację.

No właśnie. Gdyby to wpadło, to…

Mogłoby być różnie. Grzesiek Szamotulski mi to wybronił, a takie coś trzeba strzelić. Właśnie w tej sytuacji wyszło to doświadczenie. Nigdy nie szukałem wymówek, ale akurat Jacek Zieliński ściągał mnie za koszulkę, przez to oddałem lżejszy strzał. Na początku pomyślałem sobie, żeby się przewrócić, ale druga myśl była taka: „kto ci gwizdnie karnego na remis w 92. minucie na Legii?”. A VAR-u nie było! Szkoda, ale takie życie. Łazarek po meczu powiedział mi właśnie: „nie przejmuj się Młody, ważne, że się w takiej sytuacji znalazłeś”. Gdybym miał taką w kolejnym meczu, to doświadczenie by zaprocentowało i już bym trafił.

Kolejnej setki nie było?

Były jakieś tam okazje, ale nie aż tak dobre. Tak jak w Chojnicach większość piłek grano na mnie, tak tam większość na Wichniarka. Taka prawda i to było normalne, bo był w świetnej formie, walczył o koronę i nieprzypadkowo wyjechał później do Niemiec. Sam człowiek starał mu się jakoś pomóc, tak jak cała drużyna. W Chojnicach to ja byłem takim „Wichniarkiem”. Aż czasami żal mi było drugiego napastnika, bo był tylko statystą.

A tak po ludzku jak w takiej szatni odnajdował się chłopak z czwartej ligi? Nie było gwiazdorzenia?

Właśnie nie. To był zespół normalnych ludzi, atmosfera była bardzo rodzinna. Nie podawaliśmy sobie rąk, tylko przybijaliśmy piątki, mówiliśmy do siebie „bracie”. Bardziej doświadczeni piłkarze dobrze traktowali młodzież. Przed meczami u nas do szatni przychodził ksiądz, a gdy graliśmy na wyjazdach, pacierz prowadził Marek Citko, to były czasy jego „Ziarna”. Kiedyś opowiedział mi swoją historię. Byliśmy akurat na obozie i graliśmy do północy w bilard. Nakrył nas trener Dziuba. Marka zapytał tylko: „co ty tu jeszcze robisz?”, a mnie… zbluzgał. Wiadomo, jaka była hierarchia, ale przyjąłem to z uśmiechem na twarzy. Bo u nas zamiast gwiazdorstwa i sodówki były żarty. Największym jajcarzem był Piotrek Szarpak. Niestety byliśmy razem w szatni bardzo krótko, bo trener Łazarek się go pozbył, ale wystarczyło, bym tak go zapamiętał. Mieli na pieńku, ale Piotrek nie odpuszczał. Kiedyś Łazarek wszedł do szatni i usłyszał:

– Trenerze, ale trener jest gruby!

Łazarkowi skoczyło ciśnienie: – Ja jestem gruby?! Ja?!

– A nie, przepraszam bardzo. To tylko opuchlizna głodowa!

Raczej nieczęsto spotkany dialog między trenerem a podopiecznym. Może nie mam porównania, bo nie byłem w innych klubach, ale tam atmosfera była wzorowa.

A płacili na czas?

Może lepiej zostawmy ten temat. Wolę pamiętać tylko te dobre rzeczy.

Czyli nie.

Dostawałem pieniądze, żeby przeżyć, więc głodowania nie było, ale do dzisiaj klub ma wobec mnie zaległości. Już tego nie odzyskam. Po raz ostatni w sądzie byłem dwa lata temu. Siedzieliśmy na ławie ze Zbyszkiem Czajkowskim i Andrzejem Kobylańskim, a po drugiej stronie między innymi pan Michał Listkiewicz… Co z tego, że ktoś  – na przykład pan Pawelec – podpisał się kiedyś pod naszymi kontraktami? Nic. Aż szkoda słów. Czasy były inne – jak ktoś płacił na czas, to był w mniejszości. Dobrze, że wziął się za to PZPN i piłkarze są dziś lepiej chronieni. Widzew już wtedy mocno podupadał. Nie mieli na przykład pieniędzy, by wykupić mnie po wypożyczeniu. Choć z drugiej strony Chojniczanka zażądała absurdalnych kwot.

Dlatego wrócił pan do Chojnic po roku w najwyższej klasie rozgrywkowej? Z perspektywy czasu – bardzo dziwna decyzja.

Już za samo roczne wypożyczenie Widzew musiał zapłacić 50 tysięcy, czyli sporo. Później ktoś w Chojnicach ubzdurał sobie, że będzie robić awans, więc jestem koniecznie potrzebny i zaśpiewano kwotę z sufitu. Widzew od razu się zraził, ale był jeszcze II-ligowy Śląsk Wrocław, który chciał awansować. Pojechałem tam, siedziałem miesiąc i dogadałem się z panem Waldkiem Prusikiem, ale mój klub jeszcze raz rzucił zaporową cenę. Spakowałem szczoteczkę i musiałem wrócić do Chojnic. Miłe było to, że pan Waldek zapłacił mi za ten miesiąc, choć nie musiał tego robić. A pensję na kontrakcie miałem prawie taką jak w Widzewie, wicemistrzu Polski. Szkoda. Tym bardziej, że w czterech sparingach strzeliłem dziewięć bramek. Gdy na siłę wróciłem do Chojnic, już się poddałem.

W jakim sensie?

Złożyłem broń i postanowiłem skupić się na pracy w zawodzie. Mój tata prowadził firmę, w której siedzimy. Najpierw mu pomagałem, a od kilka lat prowadzę ją samodzielnie. Zainteresowanie moją osobą ciągle było, ale postanowiłem, że muszę być na miejscu. Po pierwsze – mieszkać w Chojnicach, po drugie – nie jeździć co drugi weekend po Polsce. Kilka razy dzwonił do mnie dyrektor Czyżniewski z Arki Gdynia, ale  nawet nigdy tam nie pojechałem, tylko podziękowałem mu przez telefon.

Nie było panu szkoda? Zdarzają się przecież piłkarze, którzy przebijają się i mają swoje pięć minut bardzo późno.

Często słyszę, że mogłem osiągnąć więcej. Nie ma sensu gdybać. Podjąłem taką decyzję i się jej trzymałem, bo trzeba być konsekwentnym. Później trafiłem do klubu z Gdańska, bo chciałem jeszcze pograć o awans, czego w Chojnicach nie było.

No właśnie – odmówił pan Arce, a później zgodził się pan, gdy propozycje składały Flotylla Gdańsk, Gedania, Cartusia Kartuzy czy Wierzyca Pelplin. Coś tu nie gra!

Bo to było bardziej w ramach zabawy. Jeśli chciałbym grać dla Arki, musiałbym przeprowadzić się do Gdyni. A tam przyjeżdżałem raz w tygodniu na trening i w weekend na mecz. To nie był żaden problem i tylko tak się dogadywałem. Tu w Chojnicach też mogłem sobie dorobić, bo nie ukrywajmy – po to też się gra, ale nie było perspektyw, by o coś powalczyć. W klubie nie było pieniędzy na wodę i ogrzewanie, więc nikt nie myślał o awansie. A tam – owszem. I mam z tego okresu kilka fajnych wspomnień. Pamiętam na przykład, jak w Gedanii walczyliśmy o awans do trzeciej ligi z Lechią Gdańsk, która starała się odbudować w niższych ligach. Były różne akcje.

Na przykład jakie?

Mówiąc wprost – Lechia nas dymała. Oczywiście nie pod względem sportowym. Raz grałem mecz z Pogonią Lębork, który trwał 3,5 godziny. Odbywał się w Gdańsku przy Załogowej. Przyszło na niego 200 kibiców Lechii. Sędzia gwizdnął na początek, a na murawę wpadło 20, zabrało piłkę i wrzuciło ją do naszej bramki. W ten sposób mecz był przerwany z 15 razy, a skończył się remisem, bo nie dało się inaczej. Wiedzieli, że piłkarsko byliśmy lepsi, więc starali się pomóc zawodnikom. Nigdy nie zapomnę, jak graliśmy z nimi kilka kolejek przed końcem. Byliśmy gospodarzami, ale oczywiście musieliśmy zagrać na Traugutta ze „względów bezpieczeństwa”. Lechia szykowała się do fety, więc na czwartą ligą przyszło sześć tysięcy ludzi. Już chyba nawet węgorza w galarecie mieli gotowego! Mecz był piękny. Wyszliśmy na prowadzenie, ale po przerwie szybko zrobiło się 1-3. Strzeliliśmy jeszcze kontaktową. Do 81. minuty jedyne moje kontakty z piłką to te, gdy zaczynałem od środka. Pamiętam, że Marcina Kaczmarka mieli na stoperku. No ale gdy w końcu doszedłem do piłki, strzeliłem na 3-3. W 93. minucie zaliczyłem drugi kontakt i trafiłem na 4-3. Sześć tysięcy ludzi przycichło. To jedno z moich piękniejszych wspomnień. A awans do drugiej ligi w końcu i tak zrobiliśmy, ale dopiero w Kartuzach. Strzeliłem w tym sezonie mnóstwo bramek, ale podziękowałem. Tak jak powiedziałem – nie mogłem sobie pozwolić na wycieczki po Polsce. Zgłosiła się jeszcze Bytovia, wstępnie się zgodziłem, ale poszedłem do Wierzycy. Do dziś mi trochę głupio przed trenerem Walkuszem. Tym bardziej, że później jeszcze nastrzelałem im wiele bramek. Znów awans i znów podziękowałem. W końcu zadzwonił Jarek Klauzo i powiedział, że buduje silną Chojniczankę. To było bardzo fajne, że na koniec mogłem przejść z moją drużyną z piątej ligi do czwartej, z czwartej do trzeciej i z trzeciej do drugiej. Wtedy powiedziałem sobie: stop. W idealnym momencie.

W idealnym? Skoro strzelił pan 499 bramek dla Chojniczanki, to aż się prosiło, by jeszcze chwilę to pociągnąć.

Opowiem panu historię mojego ostatniego meczu, to zmieni pan zdanie. Graliśmy w Choszcznie. Umówiłem się z trenerem Suchomskim, który prywatnie jest moim kolegą:

– Sławek, strzelam bramkę i schodzę. Nawet jeśli to będzie pierwsza minuta, masz mnie ściągnąć, żebym przypadkiem nie strzelił 501. gola!

No co, mogło się zdarzyć nawet przez przypadek. Szczerze? Cała drużyna grała na mnie. Awans mieliśmy w kieszeni, więc mogliśmy nawet przegrać. Miałem w tym meczu osiem świetnych sytuacji. Raz Filip Marciniak minął już bramkarza, ale zagrał mi wsteczną. Miałem pustą, a strzeliłem w obrońcę, który szedł na jakimś rozpaczliwym wślizgu. Potem sam minąłem bramkarza i walnąłem w słupek. Później jeszcze poprzeczka i kilka zmarnowanych okazji w inny sposób. To niewiarygodne, ale najwidoczniej tak musiało zostać. Kiedyś się śmiałem: „jak ten Wieszczycki może kończyć z 99 golami!”. A później sam nie strzeliłem tej 500.

Nie namawiali pana, by jeszcze raz pan spróbował?

Namawiali, ale się uparłem, że nie. Trener Kapica ciągle mnie podpuszczał po awansie do drugiej ligi, ale uznałem, że nie będę robił z siebie błazna i wchodził na pięć minut, by coś upolować. Czasami pytają się mnie, czy mój syn też tyle strzeli, ale mówię, że nie ma takiej możliwości. Ciężko będzie komukolwiek. Tu nie chodzi o brak skromności, po prostu piłka jest inna. I trochę łatwiej się wybić, bo dziś nawet bramki z b-klasy są w internecie, i gra się trochę inaczej.

Żałuje pan, że nie trafił na te czasy?

Trochę kręci się w oku łezka, gdy patrzy się na Chojniczankę. Ja musiałem jeździć po Polsce, a dziś mógłbym u siebie pod domem walczyć o ekstraklasę. Z drugiej strony – może nie dostałbym w ogóle szansy, gdyby w Chojnicach był wyższy poziom? Dziś gra tylko jeden miejscowy zawodnik, więc niełatwo się przebić. Mogliby mnie pogonić i nic by z tego nie było.

Wspomniał pan wcześniej o synu. Niedawno podpisał pierwszy kontrakt z Chojniczanką, a na pożegnalny mecz wyszedł pan w koszulce z napisem: „ja strzeliłem 499… resztę zrobi on”. Czyli to już niedługo?

Zobaczymy, na razie czeka na szansę. Ma 17 lat i strzelał już bramki w pierwszym zespole, ale tylko w sparingach. Piotrek Kieruzel od razu do mnie wtedy zadzwonił i mówi, że mamy 500. Nie, nie! 500 będzie, jak strzeli w meczu ligowym. W rezerwach, w których gra przeciw mojej drużynie, też mu nie liczę. Owszem, ja też strzelałem w piątej lidze, ale to był pierwszy zespół, wyjątek zrobiłem dla Widzewa. U niego ma być gol w pierwszej lidze. Gdy się przekomarzamy, czasami mówię mu: “licz też gole, które strzelasz na treningach, może kiedyś dorównasz tacie”.

Rozmawiał Mateusz Rokuszewski

Fot. mkschojniczanka.pl

Najnowsze

Niższe ligi

Komentarze

7 komentarzy

Loading...