Dwadzieścia cztery lata temu strzelał gola Realowi na Santiago Bernabeu, po którym madrycki gigant miał pytać o możliwość jego transferu. Dwadzieścia jeden razy zagrał w kadrze, prawie trzysta meczów w ekstraklasie. W Wodzisławiu wybrali go do jedenastki wszech czasów Odry. A potem nagle przepadł. Od wielu lat w mediach nie pojawia się prawie wcale. – Długo nie mogłem znaleźć pracy. Byłem, załamany, pojawił się alkohol, w końcu kompletnie dałem sobie spokój z piłką. Na szczęście dawno mam to za sobą – mówi dziś dla Weszło. O kryciu Ronaldo w Brazylii, życiu w Izraelu, wreszcie o pracy spawacza i na kopalni, czy o korupcji, której się nie ustrzegł. Piotr Jegor w naszym najnowszym wywiadzie…
Na dobre zniknął pan ze świata polskiej piłki. Dlaczego tak się stało?
– Przez rok od zakończenia kariery byłem bezrobotny. Zaczęły dziać się ze mną różne niedobre rzeczy. Na początku jeszcze próbowałem zostać w tym zawodzie. Wszyscy obiecywali złote góry, ale w końcu, kiedy przychodziłem na trening i dostawałem na rękę 300 – 500 złotych, kompletnie dałem sobie spokój. Stwierdziłem, że trzeba wreszcie wziąć się za normalne życie. Dziś nie mam już kontaktu z tamtym środowiskiem. Normalnie, fizycznie pracuję. Chodzę do roboty na trzy zmiany…
Szkoda. Kiedyś grał pan z Butragueno, Hugo Sanchezem. Strzelał gola Realowi na Bernabeu.
– Do dziś mam ten mecz w domu – kiedyś na kasecie, teraz już na DVD. No i mam wspomnienia, które mi zostaną w sercu. Jakby ludzie na mnie nie psioczyli czy jakby mnie nie wyzywali, to jest moje i tego nikt już mi nie zabierze. Moje przeżycia. Każdemu, kto zaczyna kopać piłkę, takich życzę.
Czasem się wspomina? Miał pan 20 lat.
– Oczywiście, bo takich rzeczy nie da się zapomnieć. Rzeczywistość, ta nasza, polska, mieszała nam się z tym, co zastaliśmy w Madrycie. Biedny chłopak ze Śląska przyjechał do Hiszpanii i nagle zobaczył inne życie. Głupi przykład – łazienkę, wyposażoną w suszarkę, maszynki do golenia, szampony, te wszystkie bajery. U nas tego w tych czasach nie było. Nie chcę, żeby to jakoś źle zabrzmiało, ale człowiek był trochę zacofany…
Nie pojechaliście tam tylko po przetrwanie? To piłkarskie.
– Nie wspominam tego w taki sposób. U siebie przegraliśmy tylko 0:1, było o co walczyć, a my naprawdę mieliśmy wtedy dobry zespół. Wydaje mi się tylko, że trener troszkę źle nas poukładał – porównując z tym, jak to wyglądało w pierwszym meczu u nas.
Mówiło się, że Real chciał pana wtedy ściągnąć. Jak to było?
– Tak, oczywiście. Nawet Beenhakker był jego trenerem. Ale też wiadomo, jakie były u nas czasy. Dwadzieścia lat miałem na karku, a wtedy, żeby móc wyjechać na Zachód należało mieć przynajmniej dwadzieścia osiem. Co zrobić – komuna. Potem zresztą pojawiły się różne głosy ze strony menedżera. Pana S., że tak powiem, który działał Zabrzu i sprawy nie ułożyły się po mojej myśli. Wielka szkoda.
Musiał pan pozostać wierny Górnikowi.
– Na Śląsku grałem prawie całe życie i ludzie to szanowali. U nas w Zabrzu nie było czegoś takiego, żeby zawodnik mógł pójść do Ruchu Chorzów albo do Katowic. To było prawie nie do pomyślenia. Tak mocno było to zakorzenione, że człowiek, który grał dla tego klubu, grał dla niego, no i tyle. Kropka. Zresztą, czasy dla piłkarza w Zabrzu złe nie były. Jak podpisałem pierwszy kontrakt to dostałem nawet umeblowane mieszkanie i samochód – Ładę 2107, po którą sam pojechałem do Lublina.
Mówią, że kiedy Jegor podchodził do piłki, przeciwnicy woleli nie stać w murze…
– To jest prawda, trochę mocy w nodze miałem. Kiedyś przed świętami dostałem nawet kartkę od Maćka Szczęsnego z Legii, któremu – kiedykolwiek byśmy z nimi zagrali – zawsze musiałem jakąś bramkę strzelić. Ciągle się mnie pytał: jak ty to robisz? No, ale jak… Strzelałem po prostu i tak jakoś zawsze mu trafiłem. Ale inna sprawa, że to też się nie wzięło znikąd. To były lata wyrzeczeń i treningów. Teraz, jak obserwuję tych piłkarzy w cudzysłowie, to zagra taki pięć razy dobrze w lidze i on już za chwilę jest w reprezentacji, jedzie zarabiać pieniądze. U nas to było nie do pomyślenia. Przecież my w czasach Górnika byliśmy prowadzeni jako normalni górnicy na kopalni.
Zjeżdżaliście na dół?
– Nie, to akurat była fikcja, jak to za komuny. Byliśmy zatrudnieni na etatach, tak jak w niektórych klubach byli na milicyjnych czy wojskowych, ale wcale tam nie pracowaliśmy. Kierownik raz na miesiąc przywoził pensję i tyle było tej kopalni. Tylko że dla nas tygodniowy czas poświęcony piłce to nie było tak, jak teraz. My na stadionie siedzieliśmy całymi dniami. Pamiętam słowa trenera Bochynka, który mówił – dopóki nie nauczysz się porządnie kopać lewą nogą, to z ciebie nie będzie żaden piłkarz. Dzisiaj co drugi nie umie, a i tak wyjeżdżają.
Pan tymczasem, zamiast do Madrytu, trafił po kilku latach do Izraela. Jak do tego doszło?
– Zostało mi pół roku gry w Zabrzu, miałem kontrakt do końca czerwca. Zadzwonił menedżer, zaczął wypytywać jakie mam warunki, czy może chciałbym tam pojechać i tak z czasem się zdecydowałem. I bardzo dobrze. To był inny świat, jakiego nie widziałem nawet na Zachodzie, a zwiedziłem dużo różnych krajów. Grałem w Hapoelu Hajfa w pierwszej lidze, w którym w tym czasie jeden człowiek odpowiadał za utrzymanie boisk, za pranie strojów, a nawet przygotowanie jedzenia. Cały klub składał się z prezesa, dwóch sekretarek… Ł»eby nie skłamać, może z dziesięciu osób, a wszystko było przygotowane perfekcyjnie. Wyprane, poukładane na półkach – przychodziłeś na trening i nie musiałeś myśleć o niczym poza piłką.
Kazimierz Moskal był w tych czasach w Tel Awiwie. Opowiadał w wywiadzie dla Weszło, jak pewnego dnia jechał ulicą i nagle jakiś człowiek na motorze zaczął strzelać z karabinu…
– Ja mieszkałem bliżej granicy z Libanem. Hajfa jest wyżej, bardziej na północ niż Tel Awiw, gdzie był wtedy Kaziu. Na co dzień nikt się tam bezpieczeństwem nie przejmował. Wszyscy wyglądali, jakby byli przyzwyczajeni do tych różnych środków ostrożności i nie zawracali sobie nimi głowy. Terroryści zresztą też bardziej skupiali się na stolicy. Tam czasem działy się różne rzeczy – jakieś bomby czy wybuchy, natomiast w Hajfie naprawdę nie odczułem strachu.
Dlaczego więc wrócił pan tak szybko?
– Zostałem z Górnika tylko wypożyczony. Była opcja, że po pół roku, jeśli Hapoel zapłaci za mnie 200 tysięcy dolarów, będę mógł zostać na dłużej. Prezes Hajfy nawet kilka razy dzwonił do Zabrza, ale jakoś panowie działacze nigdy nie byli zainteresowani albo nie mogli znaleźć czasu, żeby z nim porozmawiać.
Piłkarsko to nie była w tamtych czasach rewelacja…
– To akurat prawda. Oni zawsze mówili tylko: kadima, czyli w języku jidisz – do przodu. Cała gra to była “kadima”. Tam nie było podziału na obrońców czy napastników. Ja grałem jako ostatni stoper i na początku za nic nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe, że ani po lewej, ani prawej stronie nie mam nikogo obok siebie. Ani jednego obrońcy. Bardzo ciekawa liga (śmiech).
Ale wspomnienia zostały pozytywne?
– Oczywiście. Nieraz się u nas mówi, że Ł»ydzi, że tacy czy inni… Ale ja nigdy nie powiem na tych ludzi złego słowa. Przemili, pomocni. Pieniądze też dało się zarobić całkiem inne niż w Polsce. Szkoda, że działacze Górnika tak się zachowali, bo miałem już wszystko dograne – prezes Hapoelu załatwił przelot, zarezerwował hotel na cały tydzień. Nawet dzwoniłem do klubu z jego samochodu, z komórki – co w Polsce było w tych czasach nie do pomyślenia – ale nikt nie chciał podejść i ze mną porozmawiać. Nie wiedziałem, czy mogę zostać, czy wracać, więc wreszcie spakowałem się w ciągu jednego dnia i przyjechałem do kraju…
Nie wynikło z tego nic dobrego. Dlaczego w kraju nie było chętnych na Jegora?
– Był w Zabrzu taki jeden człowiek, który mnie bardzo nie lubił. Zaczęliśmy się kłócić o pieniądze. Nagle usłyszałem, że to niby ja, jako kapitan, jestem prowodyrem całego konfliktu. Wmówiono mi, że wszystkich buntuję przeciwko trenerowi, no i zostałem skazany na tak zwaną banicję – do Mielca.
Spotkał się pan kiedyś z gorszą kondycją klubu niż tą, którą tam wtedy zastał?
– Szczerze? Gdyby nie moje oszczędności, to ja bym gry w Mielcu nie przeżył. Po prostu – nie miałbym co zjeść i z czego żyć. Stal w tamtym czasie była na trzecim miejscu w lidze, miały być wielkie pieniądze, najpierw je obiecywano, a po dwóch tygodniach nie było już ani strojów, ani wody, ani się w czym wykąpać. I tak to się skończyło…
W Wodzisławiu też skończyło się kwasem. Dlaczego Jegor wszędzie był nie do zaakceptowania?
– Zaczęło się odwracanie kota ogonem, że Knurów, z którego pochodziłem, jest nie w porządku. Pewien pan bardzo chciał zostać w Wodzisławiu pierwszym trenerem i po kolei próbował odstawić na bok kilku ludzi, jak mnie czy Jacka Polaka.
Ale do jedenastki wszech czasów Odry został pan wybrany. Pojechał pan na jubileusz?
– Nie dostałem zaproszenia… Chyba miałem jakiegoś pecha do jednego człowieka, nazwiska nie chciałbym mówić na głos. Był ze mną w Zabrzu – zaczeło się źle dziać. Był w Mielcu – też dobrze nie było. Był w Wodzisławiu i znowu to samo. Moim zdaniem ten pan pasowałby do afery Fryzjera. Facet, który grał w piłkę w naszej lidze, miał pewnie ze sto meczów. Wreszcie wyjechał do Austrii, potem wrócił i zaczął robić nagle wielkie interesy jako menedżer. Coś mi to nie pasowało…
Pan kiedyś powiedział, że całe zło tkwi w działaczach. Zanim coś załatwią, chcą swoją działkę.
– Korupcja była, jest i będzie. Tyle powiem. Kiedy moi dwaj synowie zaczynali grać w Concordii Knurów, jeździłem z nimi na mecze i nawet na takim poziomie, gdzie to są jeszcze dzieci, którym nie w głowie korupcja, to już było widać. Jak się jechało do Zabrza albo Gliwic, zdarzały się takie mecze, w których było wiadomo, kto musi wygrać. Nie mówię tego złośliwie, ale znam się na piłce i widzę, jak to wygląda. To mnie bardzo bolało i chłopcy w końcu zrezygnowali z grania…
Ale pan też czysty nie był.
– Nie. Nie byłem czysty.
Finał Pucharu Polski 1992. Walizka dla Miedzi Legnica chyba była już szykowana…
– Nie, walizki żadnej nie było, ale faktycznie – przyszedł do mnie, jako do kapitana, ich ówczesny bramkarz i powiedział oficjalnie: jakbyście przygotowali taką sumę, to macie ten mecz wygrany. Poszedłem zapytać, co z tym zrobić i usłyszałem, że nas nie stać, żeby to spotkanie kupić. Tyle.
Był też taki mecz Górnika Knurów z Wisłą Kraków, kiedy prawie wchodziliście do I ligi…
– W to mnie akurat proszę nie mieszać. Za młody byłem. Miałem osiemnaście lat. Nawet nie brano mnie do spółki. Ale powiem panu jedno – w tych czasach nie było czarnych ani białych. Wszyscy byli szarzy. O czym tu mówić… To była komuna. Jednego roku mistrza Polski miał zrobić Górnik, jako zespół górniczy. Następnego Śląsk Wrocław jako wojskowy. Potem znowu Legia… To były układy na górze. My, jako zawodnicy, często nawet nie wiedzieliśmy, kto, co i jak. Decydowali sędziowie.
No, chyba nie zawsze. Nie było panu z tym źle? Ł»e wynik można kupić, zamiast go wywalczyć?
– To były lata 1988 – 1990 i te okolice. Panowała komuna, pieniędzy było dużo, ale tak naprawdę one znaczyły niewiele, bo i tak nic nie można było za nie kupić.
Nie wstyd było panu?
– Takie były czasy. Trudno mi się odnieść. Nie wiem, co z tym zrobić. Więcej nie będę mówił.
W reprezentacji zagrał pan 21 razy, ale nigdy na poważnym turnieju. Pozostał niedosyt?
– Zawsze byłem zastępcą na mecze towarzyskie. Jak ktoś wypadł, to wzywali Jegora. Mogę żałować, że tylko tak to wyglądało, ale świata też trochę zwiedziłem – Buenos Aires, Brazylię, Gwatemalę. To, co w kadrze przeżyłem, to jest moje i tego nikt mi nie zabierze. Mam to w swoim sercu. Taka moja przygoda z piłką. Pamiętam, jak lecieliśmy na mój pierwszy mecz, do Kostaryki. Z Jankiem Urbanem, on też był wtedy w Zabrzu, więc nawet spaliśmy razem w pokoju. Coś wspaniałego. Każdemu piłkarzowi życzę, żeby mógł stanąć na boisku, położyć rękę na sercu i w koszulce z orzełkiem poczuć, że grają hymn Polski.
Skoro grał pan same mecze towarzyskie, to który z nich uważa za ten najważniejszy?
– Ten ostatni w reprezentacji. 2:4 z Brazylią w Goiani. Ronaldo kryłem i to w sumie mogłoby wystarczyć za komentarz. Naprawdę, kompleksów można się było nabawić. Ja ruszałem jak żółw, a on jak pantera. To jak porównanie najwolniejszego samochodu z ferrari. Wspaniały piłkarz. Szok, nigdy nie byłem na boisku tak samo bezradny. Nie wiem, gdzie rodzą się ludzie z takimi predyspozycjami. Chociaż trzeba też powiedzieć o jeszcze jednej sprawie… Graliśmy o 2:30 naszego czasu, w innej strefie i bez wielkiej aklimatyzacji, bo byliśmy tam tylko trzy dni. Jak wylatywaliśmy, to u nas zima, a u nich 35 stopni. Człowiek od razu inaczej reagował na wysiłek.
A i dobra imprezowa ekipa się zebrała do tego…
– Pod tym względem, oczywiście. Była nawet taka historia – po meczu z Brazylią przyjeżdżamy do hotelu, siadamy do kolacji, no i wiadomo – pytamy trenera, czy możemy wypić do niej po jakimś piwie. Wtedy wstaje jeden z piłkarzy – mniejsza o nazwisko – który z biblią się w tych czasach nie rozstawał i mówi: “panowie, teraz mamy post, nie wolno pić piwa”.
Na pewno sobie głowe tym zawracaliście…
– Nie, raczej nie. Trener pozwolił (śmiech).
Powiedział pan kiedyś, że w tych czasach nie oszczędzał, żył na wysokim poziomie.
– Oczywiście, jadło się w restauracjach, nie myślało się za bardzo o przyszłości. Zarabiało się duże pieniądze. Jak jechałem na stację po benzynę, to tankowałem tak zwaną bezkartkową, która kosztowała trzysta procent więcej niż normalna. Ale skoro nie trzeba było żadnych bonów to się nalewało. Poza tym, inflacja była ogromna, nie było w co inwestować. Teraz można pakować w ziemię, w złoto – chociaż, wiadomo, Amber Gold (śmiech). Wtedy się nie dało. Szedłeś do sklepu i nie było ani jedzenia, ani mebli. Niczego. Pieniędzy niby nie brakowało, ale nic z tego nie było.
“Kiedy się spada na dno, trzeba się jak najszybciej odbić. Ja to mam za sobą”. To pana słowa.
– Tak, ja to przeżyłem. Byłem załamany. Po zakończeniu kariery przez rok nie miałem pracy. Siedziałem w domu, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, no to wychodziłem na piwo, szukałem różnych kumpli. Zacząłem pić, żona tylko pracowała, dzieci w domu… Nikomu tego nie życzę. Trzy lata mi zajęło zanim wróciłem do normalnego życia, niezwiązanego z piłką.
Na początku utrzymywał się pan z pensji żony.
– Tak, niestety, było. Ale czy to ja jeden? Pewnie kilkunastu albo i kilkudziesięciu innych byłych sportowców spotkało to samo. To nie jest takie proste, jak się wydaje. Człowiek kończy karierę, jeszcze chwilę ma pieniądze, a potem nagle wpada w przepaść…
I co, nie miał pan żadnego pomysłu, co ze sobą zrobić?
– Próbowałem załatwić jakąś pracę. Chciałem iść do kopalni, ale mi się nie udało. Pracowałem chwilę w MOSiRze w Knurowie… za trzysta złotych miesięcznie. Potem w klubie, w Bełku za siedemset. Spróbuj, pan, wyżyć za siedemset złotych mając żonę i dwójkę dzieci. Taka to była tułaczka. Gdzie się nie poszło, to ktoś próbował załatwić jakąś robotę, żeby ten piłkarz mógł coś zarobić.
Czym się pan zajmuje dzisiaj?
– Pracuję w Gliwickiej Strefie Ekonomicznej. Firma robi parowniki do chłodziarek. Bardzo sobie chwalę. Praca nie jest ciężka, spawamy elementy do lodówek, klimatyzatorów, chłodnic do aut. Chodzę na trzy zmiany. Ważne, że jest. Jakbym się urodził dziesięć lat wcześniej, to dziś bym pewnie był na górniczej emeryturze i miał to wszystko w nosie. Gdybym się znowu urodził dziesięć lat później, to bym może zarabiał duże pieniądze na piłce w innych czasach. A tak, wpadłem w dziurę.
Dlaczego nie wyszło z tą kopalnią?
– Wie pan, ja niby jestem po górniczej szkole, ale po raz ostatni zjeżdżałem na dół w trzeciej klasie. A i to tylko na warsztaty. Nigdy nie byłem, jak to mówią, na przodku ani na wydobyciu. Dyrektor pewnie chętnie by mnie przyjął, ale związki zawodowe powiedziały “nie”.
Nigdy pan nie myślał, żeby zostać przy piłce? Może w Górniku?
– Chciałem, ale tak się życie ułożyło… Znowu pojawił się pan, o którym mówiłem, a którego nazwiska nie chciałbym wymieniać. Nie pozwolił. Ustawiał mecze, ustawiał sędziów, kontrakty zawodników. To była prawa ręka prezesa, który nie miał nic do gadania.
A jak pan patrzy na dzisiejszy futbol, to się panu czasy podobają?
– Powiem szczerze – ci zawodnicy, którzy grają teraz w naszej lidze mają umiejętności z pięćdziesiąt procent niższe niż w naszych czasach. Widzę, jak jest, czasami na Zabrze się przejadę. Jeśli zawodnik nie umie przyjąć piłki, jeśli nie umie wykończyć akcji lewą czy prawą nogą, to o czym my mówimy. Naprawdę, niewiele teraz trzeba, żeby zostać piłkarzem. Kiedyś się ze mnie śmiali, że na dyskoteki nie chodzę, że z dziewczynami się nie spotkam, ale to były efekty tego, że się pracowało na treningach. A teraz? Gdzie się nie spojrzy, tam afera.
“Dyskoteki” to wy nieraz mieliście w klubie…
– Tak się mówi, ale prawda jest taka, że piłka to był mój jedyny kierunek, żeby się wybić i żeby coś w tym życiu zrobić. Miałem jeden wybór: albo zaraz po szkole iść pod ziemię do roboty, albo osiągnąć coś w piłce. Mam dwóch braci, którzy pracują w kopalni, jeden już idzie na emeryturę, ale jak widzę teraz jego zdrowie, to proszę mi wybaczyć. Ja przynajmniej ze zdrowiem nigdy nie miałem problemów.
Rozmawiał PAWEŁ MUZYKA
pa**********@we****.pl