Spadek Newcastle z Premier League po tym sezonie dla nikogo nie będzie szczególnym zaskoczeniem, bo choć mówimy teoretycznie o najlepszym z beniaminków, mistrzu Championship, zespole ze zdecydowanie największą tradycją, to dziś Srokom do drużyny z najlepszych lat Alana Shearera brakuje mniej więcej tyle, ile „Ona tańczy dla mnie” do Hot 100 Billboardu. Ale choćby z tego powodu trudno jest wskazać drugą mającą więcej do wygrania drużynę w lidze. I to zarówno indywidualnie, jak i zespołowo.
Javier Manquillo. Obrońca, odnośnie którego na Twitterze kibice Sunderlandu dogryzali fanom znienawidzonego Newcastle odnośnie tego, jak czują się biorąc wyrzutka z ich klubu.
Mikel Merino. Pomocnik, którego Borussia Dortmund wypożyczając nie skreśla, ale też daje sygnał, że 21-latek na dziś jeszcze nie jest dość dobry, by grać w Dortmundzie. W klubie, gdzie nie boją się stawiać w pierwszym składzie na 19-letniego Pulisicia czy rówieśnika Merino, grającego zresztą na tej samej pozycji Dahouda.
Christian Atsu. Skrzydłowy, któremu latka lecą, a któremu od czterech sezonów i 26 meczów w Eredivisie nie udało się rozegrać więcej niż dwunastu meczów w lidze na najwyższym poziomie rozgrywkowym.
Joselu. Snajper, który nigdy w karierze (a ma już 27 lat na karku) nie potrafił zaliczyć dwucyfrowej liczby trafień. I który w minionych rozgrywkach uciułał zaledwie 892 minuty na boisku w Deportivo La Coruna.
Takich historii w Newcastle jest zdecydowanie więcej. Nie uświadczycie tutaj piłkarzy, o których z kimś Newcastle musiało się zażarcie bić. Nie, tacy zwykle wybierali innych pracodawców. Tammy Abraham, Ruben Semedo, Willy Caballero, Kenedy, Eliaquim Mangala, nawet Matt Targett. To nie były cele z kosmosu, a jednak Newcastle żadnego z nich nie potrafiło do siebie przekonać. Dość powiedzieć, że najwyższym transferem był ten Jacoba Murphy’ego. Stawiamy dolary przeciwko orzechom, że większość z was nie byłaby w stanie wskazać, na jakiej pozycji gra, gdzie grał poprzednio, o szczegółowej charakterystyce nie wspominając. Sami musieliśmy to sprawdzić.
Ekipę wyrzutków dopełnia zresztą szkoleniowiec, którego inaczej określać nie sposób. Rafa Benitez. W Interze wywieziony na taczkach, gdy zamiast po Mourinho poprowadzić mediolańczyków windą do nieba, zabrał kibiców na wycieczkę do futbolowego piekła. W Chelsea odrzucony szybko, choć wygrał Ligę Europy. W Napoli 3. i 5. miejsce w lidze, gdy już rok po jego odejściu Maurizio Sarri potrafił wywalczyć wicemistrzostwo. W Realu skasowany jeszcze szybciej niż na Stamford Bridge. Jednocześnie Madryt przypieczętował jego los. Trenera zrzuconego z najwyższej półki, na którą wspiął się jeszcze w Liverpoolu, zdobywając z The Reds tytuł w Lidze Mistrzów.
Potrzaskał się dość boleśnie, bo przyzwyczajony był, że to do jego klubów lgną najlepsi zawodnicy w kraju i spoza jego granic. Że jego drużyny walczą o trofea, a nie – jak Newcastle zaraz po jego zatrudnieniu – zlatują z ligi. I przede wszystkim – że nie musi współpracować z kimś takim, jak Mike Ashley.
Bo Ashley, jak to on – naobiecywał, po czym okazało się, że na wzmocnienia Benitez za wiele wydać nie może. Na pewno nie tyle, ile szkoleniowcy pozostałych beniaminków – Huddersfield i Brighton. Na szczególne szaleństwo dla trenera, który wygrał ze Srokami jedną z najbardziej wymagających i wyniszczających lig świata – Championship, nie wystarczyło. I to widać na pierwszy rzut oka.
Luke Edwards z The Telegraph nazwał nawet Ashleya dementorem Newcastle. Tak długo, jak Ashley będzie rządził Srokami, tak długo nie pozbędą się kuli u nogi. Betonowych butów, które uniemożliwiają zrobienie kroku naprzód. Już po spadku właściciel obiecał, że Rafa Benitez będzie mógł na wzmocnienia wydać tyle, ile zarobi dzięki sprzedaży zawodników, po czym dane słowo złamał. Bo zapomniał nadmienić, że od tej sumy Hiszpan musi odjąć 30 milionów funtów, które pokryć mają straty związane z sezonem poza Premier League. Ze sprzedaży Georginio Wijnalduma do Liverpoolu, Benitez nie obejrzał więc ani funta. A stracił też przecież Cheicka Tiote, Papissa Cisse czy Moussę Sissoko. Było więc kogo zastępować.
Ale Rafa wiedział, że marki nie odbuduje uciekając z tonącego okrętu. Że kolejnej posady nie dostanie w klubie lepszym, mocniejszym, stabilniejszym, jeżeli jedynym, co z Newcastle zostanie mu w CV, to spadek w sezonie 15/16. Wywalczył więc mistrzostwo Championship. W wielkim stylu, kończąc sezon trzema zwycięstwami i łykając Brighton, które po 43. kolejce miało jeszcze siedem punktów przewagi nad Srokami.
I znów stanął na krawędzi odejścia. Bo znów Ashley zamiast budować mocną ekipę na nowy sezon stwierdził, że nieszczególnie widzi mu się inwestowanie, skoro chciałby sprzedać klub (z tym że tutaj schodzenie z ceny mu się kompletnie nie widzi). Zamiast mocnego zespołu, który miałby spróbować powoli wracać w Premier League przynajmniej do grona niemartwiących się o utrzymanie średniaków, pozwolił Benitezowi wyłącznie na zebranie wokół siebie ekipy wyrzutków. Na wydanie maksymalnie 10 milionów funtów na najdroższego zawodnika. Konkretnie – na skrzydłowego Norwich, który w poprzednim sezonie nie był ani w dziesiątce, ani nawet w dwudziestce najlepszych zawodników Championship w klasyfikacji kanadyjskiej. Benitezowi udało się przed finiszem okienka tygodniowe zarobki całej drużyny spuścić nawet poniżej poziomu 200 tysięcy funtów. Niestety – mimo tego pozwolenia na przynajmniej jeden głośniejszy transfer nie dostał.
A jednak Newcastle, ta zbieranina zawodników, którzy Srokami zostali w większości dlatego, że nikt mocniejszy ich nie chciał, dziś plasuje się w górnej połówce Premier League. Ma za sobą zakończoną w popołudniowym meczu z Brighton miniserię trzech zwycięstw, ma też już kilka fajnych momentów, porządnych meczów na koncie. Na pewno nie można dziś powiedzieć, że najmłodsza ekipa w stawce (z pięciu najmłodszych jedenastek w tym sezonie, trzy wystawił Benitez), dowodzona zresztą przez najmłodszego kapitana w lidze (Lascelles), gra tak, jak można było przewidywać przypatrując się wojence, jaką toczyli korespondencyjnie – Benitez na konferencjach, Ashley w głośnym wywiadzie telewizyjnym.
No i zważając na osobę Ashleya trzeba też przyznać, że Benitez – choć warunków pracy nie ma wymarzonych – wraz ze swoim zespołem nie ma nic do stracenia. Spadek, jak pisaliśmy we wstępie, nikogo nie zdziwi. Ewentualny powrót do Championship i tak ugrzęźnie jako kolejna z win na barkach Mike’a Ashleya. A wszystko, co będzie w tym sezonie dobre, pójdzie na konto Beniteza i jego żołnierzy.