Dlaczego trzecia liga polska jest wyjątkowa? Bo to liga graniczna. Niżej prawie sami amatorzy, względnie ci, którzy dorabiają kopiąc piłkę po pracy. Ale w trzeciej lidze zawodowstwo jest powszechnością, choć nie ma nic wspólnego ze stereotypami utożsamianymi ze środowiskiem.
Nie ma tu forsy. Pieniędzy tylko tyle, by starczyło do pierwszego.
Nie ma sławy. Nikt nie rozpozna cię nawet w osiedlowym warzywniaku.
Czasami nie ma nawet celu. Pojawia się – po co to wszystko? Czy na pewno jest sens dalej to ciągnąć?
Całą trzecią ligę napędza marzenie. Wiara, że ktoś cię zauważy.
Wiara, że szarzyzna codzienności niebawem nabierze barw.
***
– Raz w roku jeżdżę na staż. Byłem u trenera Lenczyka na obozie przygotowawczym w Spale, gdy szedł ze Śląskiem na mistrzostwo kraju, byłem też u trenera Probierza w Gdańsku czy u trenera Stokowca w Zagłębiu. Kiedyś pojechałem do Hanoweru. Bundesliga, inny świat. Co stamtąd mogę tu przenieść? Boisk do Łowicza nie przywiozę. Zawodników nie przywiozę. Rowerków i siłowni nie przywiozę. Mogę tylko zmienić mentalność. Zaszczepić w chłopakach, że grają o coś więcej niż tylko o trzy punkty w trzeciej lidze. Grają o to gdzie będzie za pięć lat. Grają o swoją przyszłość, także dalszą. To nie może być tylko mecz. To światełko w tunelu, do którego muszą chcieć biec.
Średnia wieku drużyny Pelikana Łowicz nie przekracza 24 lat. W tle powyższej wypowiedzi – zabrzmi niewiarygodnie filmowo, ale zapewniam, dysponuję nagraniami – leci “Niech żyje wolność, niech żyje swoboda” na głosy świętujących zawodników.
***
Jeśli użyć dużej dozy umowności i szczypty wyobraźni, nazwiemy pierwsze cztery ligi w Polsce zawodowymi. Marcin Płuska – rocznik 1988 – to najmłodszy prowadzący seniorów zawodowiec wśród polskich trenerów. Najstarszy zawodnik w Pelikanie – Michał Adamczyk – jest o dekadę starszy.
Płuska był skazany na sport. Mama uprawiała lekkoatletykę, jego ojca można uznać za archetyp groundhoppera. Na tyle na ile mógł, jeździł i oglądał. Gdy na meczu Widzew – Anderlecht pierwszy raz grano przy sztucznym oświetleniu, Maciej Płuska był obecny. Marcina wciągał w pasję od najmłodszych lat. Na Polska – Szwecja za Wójcika omal tego pożałował, bo burdy między kibicami przeniosły się na ich trybunę.
Marcinowi Płusce karierę piłkarską przerwała martwica pięt. Poszedł na AWF do Warszawy, gdzie studiował na roku z Robertem Lewandowskim. Na pierwszym roku poszedł na kurs trenerski. Po stażu w Polonii Warszawa dostał pierwszą pracę na ławce trenerskiej: zwerbowała go Rządza Załubice. Klub, w którym jak na słynnym zdjęciu z Kartofliska.pl, trening potrafiła przerwać krowa.
Z tej wioski pochodzi też Józef Wojciechowski, który nawet sponsorował z JW Construction na piersi. Marcin przejął zimą 2008 rocznik 93′, który jesienią nie zdobył punktu.
Następnie były juniorskie drużyny w Polonii i Marcovii Marki, aż wreszcie przełom: praca z Markiem Papszunem – dzisiejszym trenerem Rakowa – w Legionovii przy seniorskim zespole. Marcin zarabiał 1700 złotych, a mieszkał w garażu jednego ze sponsorów klubu. Za współlokatorów w “garażu mieszkalnym” miał budowlańców, którzy nie odmawiali sobie przyjemności. Płuska poza asystenturą w pierwszej drużynie prowadził w Legionowie juniorów, a także dzieci – przez dwa lata miał doświadczeń za sześć lat.
Podkreśla, że Marek Papszun położył fundamenty pod jego warsztat, ale marzył o samodzielnym prowadzeniu seniorskiego zespołu. Tę perspektywę dał mu poznany na kursie UEFA Wojciech Grzyb, który prowadził Concordię Elbląg. Płusce w pakiecie asystenta obiecał prowadzenie A-klasowych rezerw. Byli w połowie tworzenia planów przygotowań do rundy, gdy pewnego dnia prezes wezwał Marcina do klubu. Tu czekało trzech Hiszpanów. Szef potrzebował tłumacza.
Concordia postawiła na wizję drużyny opartej na zawodnikach grupy menadżerskiej DRS Group. Włodarze zbijali koszty do absolutnego minimum, dostawali graczy za półdarmo w zamian za promocję i ew. podział zysków ze sprzedaży. (TU reportaż jaki zrobiliśmy o Concordii tamtych czasów). Ale do Elbląga nie przyleciał ani nowy Messi, ani chociaż nowy Moussa Ouattara, tylko tzw. ósmy sort kubańskich pomarańczy. Obcokrajowcy spuścili klub z ligi. W pamięci zapisał się tylko jeden, który dorobił się trójki dzieci, każdego z inną dziewczyną.
Płuska objął drużynę juniorów młodszych, która grała w lidze makroregionalnej z SMS-em Łódź, Polonią Warszawa, ŁKS-em, Jagiellonią. Prowadzony przez niego rocznik 97′ wygrał te rozgrywki i pojechał na mistrzostwa Polski. Był to największy sukces elbląskiej piłki juniorskiej od ćwierćwiecza. Jaka ironia, że przydarzył się w momencie, gdy klub sprowadzał samych trzeciorzędnych stranieri. Juniorzy Płuski – wówczas szesnastolatki – wzmocnieni czterdziestoletnim Grzybem na stoperze, w wewnętrznej gierce zremisowali 2:2 z seniorskim zespołem zagranicznych legionerów, choć w teorii przez dysproporcje fizyczne nie powinni być w stanie nawiązać walki.
Płuska wraz z trenerem przygotowania mentalnego Łukaszem Michniewiczem przed mistrzostwami Polski uczulał swoich podopiecznych, że jest to na tyle krótki turniej, iż zdecydować mogą najmniejsze szczegóły. Jedna Pepsi, jeden odchył, mogą sprawić, że w kluczowym momencie czegoś zabraknie.
Te słowa miały się na nim boleśnie zemścić, udowadniając kolejny raz, że futbolowi bogowie mają niekonwencjonalne poczucie humoru.
Gdy drużyna miała ruszać na mistrzostwa, od dawna nieopłacany kierowca zrezygnował. Prezes obdzwonił kilka innych kandydatur, ale nie chciał jechać nikt, poza jednym odważnym, który stwierdził, że jest po trzech piwach, ale da radę. Prezes w przypływie genialności wpadł na absurdalny pomysł, by sam Płuska siadł za kółko. Ostatecznie zespół dotarł do hotelu z wielogodzinnym opóźnieniem. Nazajutrz został wyrzucony z niego przez niepłacenie rachunków. Pewien gracz spytał wtedy trenera:
– Trenerze, miejmy nadzieję, że najmniejsze szczegóły jednak nie zdecydują.
Gdy przyszło do ustalania kto zagra w jakich strojach, Lech, Górnik i Hutnik przedstawili po 2-3 komplety w różnych barwach. Concordia nie dawała pola manewru rywalom, bowiem posiadała tylko jeden zestaw.
90minut.pl
A jednak, mimo wszelkich przeciwności, zdobyła brąz. Prezes poszedł po rozum do głowy i zaproponował Marcinowi posadę trenera, trochę na zasadzie osławionego “zmieniamy szyld, jedziemy dalej”. Wkrótce jednak zmienił koncepcję i sprowadził szkoleniowca z Japonii.
Płuska trafił do czwartej ligi mazowieckiej, gdzie objął Bzurę Chodaków. Zderzenie z czwartoligową rzeczywistością zaliczył już po pierwszym meczu, wygranym 4:2 z Narwią Ostrołęka. Delegacja piłkarzy zgłosiła, że kapitan ma urodziny i czy w związku z tym nie można by wypić jego zdrowia. Niestety piw poszło o wiele za dużo.
Ale Bzura, młody zespół, grał dobrą piłkę i potrafił utrzeć nosa faworytom. W tym samym czasie w łódzkiej czwartej lidze powstać z kolan próbował Widzew. Kadrę RTS-u tworzono z łapanki, miała wiele braków, dlatego nie dziwiło, że Marcin odebrał telefon od osoby blisko widzewskiego zarządu.Widzewa z zapytaniem o polecenie młodych zdolnych zawodników z Chodakowa.
Panowie utrzymywali kontakt, a Widzew zawodził. Pewnego dnia Płuska odebrał telefon dostając ofertę prowadzenia widzewskiej drużyny CLJ. Odmówił – interesowała go tylko piłka seniorska. Nie marzył jednak, że kilka dni później zostanie zaproszony do Łodzi na rozmowy w sprawie objęcia pierwszego Widzewa. Po długich godzinach negocjacji zaufano mu.
Zarobki? Spróbujcie zgadnąć. A potem podzielcie tę kwotę na pół (jeśli wyszła wam pięciocyfrówka, podzielcie na trzy).
Warunki pracy bywały kuriozalne. Na SMS-ie, gdzie grali mecze, nie mogli trenować. Ćwiczyli tylko na niepełnowymiarowych boiskach, czasem tam, gdzie rugbyści. Wkrótce zespół jednak zaskoczył. Wiosną Widzew wygrał 17 z 19 meczów i zrobił awans. Passa 33 meczów bez porażek robi wrażenie bez względu na poziom.
Płuska poprosił najbliższych piłkarzy by ci nagrali kilka słów motywacji dla zawodników (od 7:00). Tuż przed meczem w szatni motywował więc brat, żona, dziewczyna. Chłopaki wyszli na boisko jakby grali o finał Ligi Mistrzów.
W III lidze, na skutek różnych przyczyn, przygoda Płuski z Widzewem zakończyła się – co wymowne – po pierwszej porażce. O pewnych sprawach z tym związanych woli nie mówić. Z kibicami ma do dziś dobry kontakt. Wielu z nich uważa, że jego zwolnienie było przedwczesne. Jeśli chodzi o działaczy – cóż, tutaj nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że jego młody wiek niejednemu przeszkadzał.
Od października do lipca czekał. Prowadził juniorów w Legionovii, by nie zardzewieć. Niektóre oferty bywały dziwaczne: prezes z III ligi rzucił gotówkę na stół za miesiąc strażakowania, ale bez gwarancji zatrudnienia nawet w przypadku utrzymania.
W końcu, 2,5 tygodnia przed własnym weselem, objął Pelikana Łowicz. Bawił się w sobotę, niedzielę, a w poniedziałek był na treningu.
Podróż poślubna? Są priorytety, więc została odłożona na grudzień. Na razie mieszkają u rodziców Marcina.
Z Pelikanem w lidze przegrał dwa pierwsze mecze. Trzeci wygrał 6:1. Mimo to gdy do trenera Płuski zadzwonił znajomy, pół żartem padło hasło, które można uznać za branżowe porzekadło: – Wyrok odroczony. Na razie.
W czwartej kolejce Marcin na pokładzie balast – redaktora Milewskiego. Spod stadionu w Łowiczu ruszyliśmy o 10 rano. Płuska i Michał Macek, trener bramkarzy, wcześniej musieli dojechać do Łowicza z Warszawy, dzień zaczęli więc przed szóstą.
***
– A bilet masz? Bo tu konduktor będzie chodził.
Zagaja do mnie Michał Macek. Oficjalny, wymalowany w klubowe barwy autokar Pelikana ma podobno – informacje od pana kierowcy – dwa miliony wykręconych kilometrów. Niestety nie ma sprawnego silnika, piłkarze jadę więc do Wikielca autokarem nieoficjalnym. Pan kierowca zdradził, że jest jedynym w firmie, któremu chce się jeździć z Pelikanem. Inni nie mają ochoty, a on lubi, mecz sobie obejrzy, poza tym atmosfera w autokarze zawsze jest wesoła.
Marcin: – Panie kierowco, tu kierownik mówił, że pan to jest Nicki Lauda autokaru.
Michał: – kierownik mówił, że jak pan chce, to jeździ na dwóch kołach.
– Marcin: A jednak coś wolno jedziemy. Nie można by trochę depnąć?
Dla Michała Macka podróż zaczyna się od powtórki analizy bramkarza GKS-u, Jacka Malanowskiego, w zeszłym sezonie rezerwowego Motoru Lubawa. Michał przekazuje Marcinowi swoje spostrzeżenia: Malanowski ma poważne problemy z dystrybucją piłki, a także chwytem.
Ale to tylko jedna z dwóch twarzy trenera bramkarzy. Drugą najlepiej spuentuje sam ładnych kilka godzin później: – Ja wszędzie zrobię atmosferę.
Zarówno co do Malanowskiego, jaki i swoich umiejętności, Michał nie rzuca słów na wiatr. Golkiper GKS-u jest rozpracowany koncertowo: błąd w chwycie będzie skutkował bramką na 1:0, a po jego wybiciu z piątki… mała dziewczynka na trybunie dostanie piłką w głowę.
Póki co zastanawia mnie jednak jak w ogóle możliwe jest drobiazgowe rozpracowanie rezerwowego bramkarza Motoru Lubawa.
Pochwalę się swoją ignorancją: nie wiedziałem, że wrzucenie nagrania meczu w bazę “Łączy nas piłka” zwalnia kluby lig I-III z opłat sędziowskich. Jedna wizyta arbitrów na Pelikanie to koszt 2000-3000 zł. W przeciągu roku dzięki nagraniom oszczędzają niebagatelne na ten poziom pieniądze. Płuska chwali też inicjatywę związaną z Narodowym Modelem Gry, LAMO, zastanawia się też jak trzecioligowy krajobraz mógłby odmienić Pro Junior System, wskazując jak świetnie sprawdza się to choćby w drugoligowej Siarce Tarnobrzeg, gdzie wpływy z PZPN stanowią poważną część budżetu.
Sam we wrześniu będzie chciał zrobić licencję UEFA Pro, niezbędną, by mierzyć wyżej. Miejsc jest tylko 30. Koszt to kilkanaście tysięcy złotych. – Sprzedam Forda Focusa lub wezmę pieniądze z wesela. Bylebym tylko się dostał.
Może Franek Smuda – jak sam powiedział – zacznie analizować rywali od europejskich pucharów, ale inni nie śpią. Płuska ogląda prawie wszystkie mecze swojej ligi. Własne naturalnie kilkakrotnie, tylko tyle, że później na przyspieszeniu 1.25 lub 1.40.
– Zobacz, tu Ćwik nam strzelał z rzutu wolnego. Wiedzieliśmy, że strzela nad murem w prawy róg bramki. Patrz: bramkarz wszystko wiedział, od razu zrobił tam krok. Zyskał pół metra, które przesądziło, że obronił.
Korzyści są niekwestionowane, zarazem trudno uwierzyć, ale żona Marcina nie jest wielką fanką oglądania Pelikana kilka razy w tygodniu. Marcin czasami wstaje o czwartej, żeby na spokojnie obejrzeć czwarty raz trzecioligowy hit. – Bywa, że widzę po Kasi, że trzeba już zbastować.
Co na to druga połówka?
– “Chodź, zobaczysz bramki!”, zupełnie jakby jedna od drugiej się różniła. Jeszcze nie przyjdzie do mnie z laptopem, tylko ja muszę do niego iść, choć właśnie oglądam dobry serial.
***
W drodze na mecz Marcin przeprasza mnie, że nie jest bardziej rozmowny.
– Dopiero później ze mnie zejdzie. Teraz cały czas myślę o meczu.
Laptop odpalony, trwa żonglerka planami odprawy, notatkami, skrótami meczów GKS-u, schematami ataku, stałych fragmentów, ustawienia w obronie.
Trener Michał ma ciut inne podejście. Co można było zrobić, już się zrobiło. Wszystko jest przygotowane, reszta zależy od siedzącej z tyłu autokaru młodzieży.
Nie wiem na ile to świadome działanie mające na celu zgranie zespołu, a na ile wrodzona cecha charakteru, ale fakty faktami: Michał Macek jest w autokarze wodzirejem.
– Dzisiaj Weszło z nami jedzie, to zachowujemy się spokojnie. Gdyby nie ty, dawno już poszłyby ze trzy piwka, a każdy z nas siedziałby z fajeczką. Na boisko wyszlibyśmy na miękkich nogach prosto z autokaru. Ale jest Weszło, to każdy udaje, że ma zajęcie.
Słowny ping pong z kierownikiem Andrzejem Miziołkiem, budzącym respekt starszym panem, to złoto.
– Kierowniku, chłopaki chcieliby postoju.
– Co, już szczają ze strachu?
Na jednym z postojów kierownik wychodzi za autokar i pomaga wyjechać.
– Panie kierowco, co by pan zrobił bez naszego kiera? Bez każdego możemy jechać, beze mnie, trenera, ale nie bez niego. Ja panu mówię, że jakby kiero nie wsiadł, to by ten autokar nie ruszył.
Kierownik odpowiada za GPS, ale do Wikielca autostradą nie dojedziesz. Zdarzają się chwile kluczenia.
– Kiero, może w 83 tej drogi jeszcze nie było? Kiero, zanim ty znajdziesz drogę, to my już dojedziemy. Kiero, ty to pewnie wszystkie miasta w Polsce znasz. W każdym dziewczynę miałeś.
– Łowicza jeszcze nie znam.
To kierownik jednak zgarnia przechodnią nagrodę cytatu dnia, gdy wyznaczona na GPS-ie trasa do Wikielca raz prowadzi tak, innym razem siak…
– Co to kurwa, Rzym?
***
– Gdzie kierownik?
– Poszedł na tył spać.
Patrzy na kierownika. Dłuższa cisza.
– Weź sprawdź czy oddycha.
***
Zatrzymujemy się pod Orlenem. Między samochodami idzie chłopak w dresie z torbą sportową na ramieniu. Michał:
– Ty! Umiesz grać w piłkę?
– Nie.
– To wsiadaj, będziesz pasował.
Tak dosiada się pod Płockiem kapitan drużyny, Grzegorz Wawrzyński.
***
Zatrzymujemy się w Sierpcu na obiad. Obok parkingu boisko. Michał:
– Dobra chłopaki, wychodzimy, robimy rozruch! Albo dobra, jednak i tak nic nam nie pomoże. Nam może pomóc tylko modlitwa. Albo zmiana trenerów.
Nie czytajcie tych odzywek zbyt dosłownie: to po prostu dystans do siebie, forma rozładowania napięcia. Obaj trenerzy żartują ze swojej tuszy, zupełnie normalnej, chyba, że gdyby mierzyć wyśrubowanymi standardami sportowców. Padają wzajemne hasła “co gruby, zjadłbyś Twixa”, albo “odpalę chyba Endomondo i pochodzę po autokarze bo wstyd”.
***
Znowu dialog z udziałem Michała.
– Trenerze, o której gramy?
– Grucha, jedziesz na mecz i nie wiesz o której jest? To tak jakbyś się umówił z dziewczyną na randkę i nie wiedział o której przyjdzie. A to, Grucha, mogła być matka twoich dzieci.
***
W radiu puszczają akurat piosenkę disco polo.
– Włodi, twoje kieleckie rytmy!
Leci “Moja miłość jest gorąca, może ogrzać, może sparzyć”.
– Włodi, kochasz się w kimś, czy na karierę stawiasz? Też kiedyś na karierę postawiłem i nic z tego nie wyszło. Dlatego teraz stawiam na karierę taneczną.
Trzeba przyznać, że Michał dobrze zna swoich chłopaków. Wieczorem Włodi da popis rodem z “Jakiej to melodii”. Po jednej nucie rozpoznaje przebój i leci z każdym discopolowym hitem tekstowo aż do końca. “Takiego zawodnika jeszcze nie miałem!” przyzna trener z podziwem dla umiejętności wokalnych swojego podopiecznego.
Chłopaki ufają Michałowi. Na jednym z postojów zaczynają mu opowiadać o ich zdaniem najgorszym szkoleniowcu, jakiego mieli. Otwierają się, sprzedają jedną, drugą, trzecią historię. Padają mocne słowa, trener słucha, uśmiecha się. A potem… ustawia ich do pionu.
– Fajnie. A ja to wspaniały trener nie? Zaprosi na fejsbuku, można pogadać, spoko koleś? A jak później mnie wyrzucą to też będziecie obgadywać. Ja wiem – kierowca by zrobił lepszy trening bramkarski.
Gdy siadamy na obiedzie, przekazuje Marcinowi – zachowując poufność wyznania – że jeden z graczy przyszedł się zwierzyć z pewnej prywatnej sprawy. Takiej, co potrafi namieszać w głowie przed meczem.
– Powiedziałem mu: nic nie musisz. Ciesz się. Baw. Jak powiesz sobie, że coś musisz, to się zajebiesz. Tak jest we wszystkim. Jak sobie powiedziałem, że muszę mieć szczęśliwą rodzinę, to nie wychodziło. Głowa w dół, a to promienieje na cały dom i rodzinę. Przejmujemy się czasami rzeczami niemożliwymi, nieznaczącymi, takimi, na które nie mamy wpływu. Ciesz się, że zdrowy jesteś i że twoje dzieci są zdrowe. Ciesz się, że wykonujesz zawód, który sprawia ci frajdę. Jakbyś się przeszedł tu po ulicy – ile osób miałoby luksus, że idzie do pracy z zadowoleniem, że nie odliczają z niecierpliwością sekund, aż wrócą do domu?
Michał przeżył w swoim życiu wielką tragedię rodzinną. Sytuacja z gatunku tych, które potrafią zniszczyć człowieka. Nie wiem czy z takim czymś można sobie do końca poradzić, ale ułożył sobie życie. Gdy nie żartuje, najchętniej opowiada o najmłodszej córeczce. Widzę, że z przejścia ekstremalnie trudnego doświadczenia czerpie siłę, bo w porównaniu z nim, zwykły dzień jest oazą spokoju, powodem do radości. A przynajmniej to moja interpretacja.
***
– Co Marcin, Michał to twój specjalista od atmosfery?
– Super gość. A jakby jeszcze bramkarze łapali to już w ogóle byłoby rewelacyjnie.
Moim zdaniem Macek i Płuska tworzą bardzo zgrany duet, trochę na zasadzie dwóch biegunów. Drużyna potrzebuje perfekcjonisty za sterami, faceta zajaranego na punkcie wszystkich najdrobniejszych szczegółów, które składają się na dobrą grę. Ale w takim układzie niezwykle przyda się dla rozładowania atmosfery ktoś taki jak Michał.
***
Jeden z motywacyjnych kawałków puszczanych w szatni Pelikana przed meczem:
***
Wikielec to wioska tuż za Iławą. Nawet ja pamiętam z przeglądania tabel II ligi (dzisiejszej pierwszej) w telegazecie Jeziorak, ale klub jakiś czas temu zniknął z piłkarskiej mapy. Rok temu wywalczył awans z A-klasy do okręgówki. Dlaczego upadli tak nisko, a GKS Wikielec bije ich na głowę?
– Wie pan, w Jezioraku zarząd chce zarabiać. W Wikielcu trzeba zarabiać, żeby być w zarządzie.
Coś w tym musi być, bo gdy spiker wymienia sponsorów GKS-u, trwa to z pięć minut. Sprzedaży biletów się nie prowadzi.
Budynek klubowy dopiero ma powstać, ale i tak jest lepiej – dawniej piłkarze przebierali się w szopie, która szkole jako składzik na opał. Sam stadionik jest mały, ale naprawdę urodziwy i pięknie położony. Sztuczne oświetlenie. Murawa równa jak stół, choć nie może być inaczej, skoro sponsor produkuje trawniki. Tuż obok boiska ściana lasu, która ciągnie się kilkadziesiąt kilometrów, aż pod Olsztyn. Nieopodal w lesie są specjalne siatki, by dzikiej zwierzynie nie przyszło czasem do głowy wypaść na boisko. Raz podczas meczu piłka wpadła na drzewa i ugrzęzła w gęstych gałęziach.
W drużynie GKS-u na ataku gra Remigiusz Sobociński, którego możecie pamiętać choćby z Amiki Wronki. Wydatnie pomógł awansować, ale III liga to inna sprawa – przed tym meczem Wikielec przegrał w lidze wszystkie starcia.
Od pierwszej minuty widać, że te rezultaty nie były przypadkowe. GKS ma najlepszą murawę w lidze, a wszystko gra górą. Dla odmiany Pelikan próbuje utrzymać się przy piłce, konstruować grę po ziemi. Ale Sobociński szybko udowadnia, że mimo 43 lat na karku, nie zapomniał jak się gra w piłkę: jego wolej z dystansu ląduje na poprzeczce. Wkrótce oddaje groźny strzał głową po wrzutce. Pelikan po tych dwóch sytuacjach traci rezon. Na trybunach tradycyjna na niższych ligach loża szyderców, z nieznanych mi przyczyn jeden starszy pan nieustannie nazywa gości “tatary”.
Pelikan wraca do swojej gry w drugiej połowie. Znowu jest cierpliwy, znowu próbuje raz jedną, raz drugą stroną, wreszcie wykorzystuje też efektywniej środek pola. Organizacja gry na zupełnie innym poziomie niż u gospodarzy, tak samo komunikacja. Widziałem jaki nacisk kładł na nią Marcin na odprawie. To działa – bramkarz i stoper Jagiełło nieustannie dyrygują kolegami. Co chwila pada “czas!”, “dobrze!”, “kryjemy”, “wracamy”, “brawo!” “mój”, “twój!”. Dobre rzeczy, ale budujące zespól na murawie. Różnica jest tak widoczna, że nawet kibice irytują się na swoich zawodników “co z was takie milczki!”. Sobociński odwracał z niesmakiem widząc, jak dwóch obrońców GKS-u wpada na siebie skacząc razem do główki.
W końcu pada gol dla Pelikana po strzale Przemka Belli, ale niestety show skradł tu arbiter. Sędzia był od samego początku najsłabszym elementem widowiska. W pierwszej połowie puścił korzyść po faulu na Sobocińskim, Wikielec stracił piłkę, poszła kontra, z której padł gol. W momencie oddawania bramkowego strzału arbiter zatrzymał akcję i pobiegł do Sobocińskiego. Przy bramce Malanowski wypluł piłkę przed siebie. W kotłowaninie golkiper doznał groźnie wyglądającego urazu – zdaniem piłkarzy Pelikana w zamieszaniu wpadł na bramkarza jeden z obrońców. Niestety, sędzia nie miał pojęcia co zdarzyło się w polu karnym. Golkipera zniesiono, ale co absurdalne – leżał tuż przy bramce. Po jednym ze strzałów kontuzjowany mało nie dostał piłką i dopiero wtedy sędzia kazał przenieść go gdzieś poza zasięg.
W końcówce Pelikan naciskał coraz bardziej, a GKS gasł. Fizycznie gospodarze nie dojeżdżali, to była różnica klas. Pelikan stworzył sobie w ostatnim kwadransie kilka stuprocentowych okazji, aż jedną z nich wykorzystał Robert Kowalczyk. 2:0, w pełni zasłużone trzy punkty dla gości.
Mecz oglądało się zupełnie nieźle. Spodziewałem się większej kopaniny, a zobaczyłem fajną drużyna pełna młodych, zdolnych chłopaków. Stoperzy trzymali w ryzach defensywę, a dla prawoskrzydłowego Wrzesińskiego nie było straconych piłek ani sytuacji bez wyjścia. Przede wszystkim ten zespół próbował grać coś więcej, niż lagę na bałagan.
Mini fetę, która odbyła się w szatni, słychać było w całym Wikielcu. Imprezę rozkręca Michał:
Michał komplementuje przygotowanie fizyczne zawodników. Oczywiście biegania po górach u Płuski nie ma:
Niestety, gdy jedni świętują, w tym czasie bramkarz był w karetce pogotowia.
***
“PELA, PELA! PELA PELA PELA!” niesie się co i rusz po autokarze. Niebawem przyśpiewki o Pelikanie zastępują polskie przeboje – nie ważne jakie, ważne, by były na tyle znane, by też można było je pośpiewać wspólnie. Jest “Kryzysowa narzeczona”, “Moja dumka” Marka Trandy, nie może braknąć Zenka Martyniuka.
Mam was ściemniać, że nie padło “kierowniku, stacja benzynowa po prawej”? Przecież i tak nie uwierzycie. Marcin:
– Oni są bardzo dobrze przygotowani, do pierwszych dwóch meczów też byli. Sporo też umieją. Z tym, że wcześniej nie byli na meczu razem. Mówiąc wprost, cięli się. Latem przyszło dziesięć osób. Był podział na nowych i starych. Potrzebna jest integracja. W jej ramach warto przymknąć lekko oko na pewne sprawy.
Nie będę wam wciskać kitu, że na stacji zatrzymaliśmy się zatankować. Wiadomo, że po zwycięstwie w trzeciej lidze młode chłopaki nie jadą w autokarze jak wycieczka zakonników. Ja sam też wypiłem dwa piwa. Niemniej znamienne były słowa świętujących wspólnie z piłkarzami trenerów: – Teraz myślą, że chcieliby świętować do rana, a po jednym piwie połowie autokaru uśnie. Zabronisz? To będą jechać źli aż do Łowicza, tam wysiądą, pójdą w miasto, już bez twojej kontroli.
To się potwierdza. Stan euforyczny udziela się wszystkim, ale traci na intensywności. Niebawem większość śpi, tylko mała grupka gra jeszcze w karty. My rozmawiamy: z trenerem Robertem o Liverpoolu, sytuacji między kibicami w Łodzi. Jest dużo piłki, zakulisowych historyjek.
Do Łowicza dojeżdżamy za późno, by był sens po nocy tłuc się do domu. Lepiej skorzystać z zaproszenia Marcina i przekimać u niego w Warszawie, choć to znowu ładny kawałek drogi do przejechania.
Choć jestem padnięty i powinno mnie to irytować, tak autentycznie podziwiam, że Michał o 2 w nocy jest w stanie na pełnym entuzjazmie śpiewać do radia “bamboleo”. Siedzę i śmieję się do siebie.
O 2:30 długi dzień wyjazdowy się kończy, docieramy na miejsce. Trener Robert pokazuje stojącą w szafie pokoju trenerów “probierzówkę”. Dziś może stać bezpieczna.
***
Następny dzień mają wolny, zarówno trenerzy, jak i piłkarze. Zastanawiam się czy trener Płuska będzie chciał odespać.
A skąd: o siódmej jest na nogach, od rana ponowny seans meczu Pelikana. Ja mam okazję poznać jego ojca, który ma wiedzę godną piłkarskiego historyka, a na sobie… sweter AS Roma. Opowiada o legendach Rakowa, Odry Opole, o gwieździe Jana Banasia, o niedocenianej Wiśle z Kapką, Kustą, Iwanem, o wspomnianym meczu ze Szwedami, z którego ewakuowali się kwadrans przed końcem.
Tata Marcina oczywiście oglądał GKS – Pelikan gdzieś w jakiejś regionalnej telewizji iławskiej. Śledzi wszystkie mecze, choć mówi, że nie zawsze je ogląda, bo za bardzo się denerwuje. Jak zaczyna temat Widzewa, to widać dlaczego: ŁKS dobry mecz w dziesiątkę, z Jagą w ostatnich minutach stracony gol…
Trener Płuska największego kibica ma w osobie swojego ojca.
***
Takich meczów jak GKS Wikielec – Pelikan Łowicz są każdego weekendu w Polsce dziesiątki. Mecze, które w najlepszym wypadku są suchym wynikiem, przyjmowanym przez kibica ze wzruszeniem ramion. Ja w innym wypadku poświęciłbym mu ułamek uwagi przeglądając 90minut.pl. A każdy z tych meczów to mikrokosmos. Każdy to sto historii, nadzieje, gorycz, walka z samym sobą. Jest w co się wgryźć, zapewniam.
Ale dla aktorów tej sceny to kruchy los. Trzecia liga jest balansowanie. Marzenia o grze wyżej blakną, gdy PESEL z przyjaciela zaczyna przeradzać się we wroga. Powinie ci się noga, możesz za chwilę spaść w niebyt czwartej, piątej ligi. Postawisz wszystko na piłkę, a co jeśli za parę lat okaże się, że traciłeś czas? Trwanie na tym poziomie nie kładzie fundamentów – tak czy inaczej trzeba będzie kiedyś dać sobie spokój, zacząć od nowa, tylko bez poduszki powietrznej wypchanej złotówkami.
Ale wiecie co? Niewiele jest zawodów, które nagradzają dobrze wykonaną robotę solidną dawką dumy, poczuciem wspólnoty, a także zastrzykiem niczym nie zmąconej euforii.
Każdy, kto kiedyś wygrał na podwórku trudny mecz, a potem sobie wyobrazi, że to jego fach na pełny etat, w pełni to zrozumie.
Leszek Milewski