Jest jeden temat, który powraca non-stop. A w zasadzie to dwa tematy. Pierwszy: dlaczego Stanowski udaje, że nie kibicuje Legii, podczas gdy przecież każdy wie, ze kibicuje. I drugi: jak można kibicować Barcelonie, co to w ogóle za farmazon. Uznałem, że czas się z tym tutaj rozprawić. A nie zrobię tego lepiej, niż zamieszczając jeden z rozdziałów książki „Stan Futbolu”, wydanej rok temu. Rozdział pod tytułem: „Dlaczego nie warto być dziennikarzem sportowym?”. Będzie tu i o Legii, i o Barcelonie. Jeśli ktoś faktycznie szuka odpowiedzi i poświęci kilka chwil na refleksję, może zrozumie mój punkt widzenia. Zapraszam do lektury.
* * *
Na pozór jest to jeden z najlepszych zawodów świata. Nie przemęczasz się, zależnie od talentu zarabiasz nieźle, dobrze, albo bardzo dobrze. Zwiedzasz świat, przy czym nie jest to zwiedzanie na zasadzie „ciekawe, jak się mają nasi żołnierze w Afganistanie i czy nikomu nie urwało nogi”, tylko lecisz na mecz piłki nożnej do Japonii, gdzie nikt do ciebie nie strzela, za to możesz się spokojnie napić, zjeść hot-doga i pospać do jedenastej. Rzecz jasna mam na myśli tych najlepszych dziennikarzy, a nie mrówki, które dzień w dzień tłumaczą zagraniczne depesze i palą fajki przed budynkiem redakcji, lecz trzeba mierzyć wysoko. Ale i te mrówki nie ryzykują życia gdzieś na Bliskim Wschodzie, tylko w najgorszym razie biorą raz miesiącu delegację na mecz koszykówki w Inowrocławiu i wcinają darmowe kanapki.
Jakiś czas temu prowadziłem krótkie wykłady na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu – miałem opowiadać o dziennikarstwie sportowym, w szczególności internetowym. Sala pękała w szwach, chociaż uczciwie przyznam, że nie trzeba było jej wiele, by pęknąć. Rok w rok setki albo i tysiące osób marzą o tym, by zostać dziennikarzami sportowymi. Na dzień dobry powiedziałem wszystkim, że wybrali raczej niewłaściwy kierunek – i nie tylko dlatego, że dziennikarstwa trudno się nauczyć, a już zwłaszcza na wyższej uczelni… Że trzeba mieć wrodzonego bigla, wypracowaną przez długie lata – niektórzy twierdzą, że wrodzoną – lekkość pisania i konstruowania myśli. Przede wszystkim wybrali niewłaściwy kierunek, ponieważ z dziennikarstwa sportowego naprawdę godnie żyje może trzydzieści, a może pięćdziesiąt osób w Polsce, co oznacza, że wszystkie te osoby zmieściłyby się do jednego autokaru. Patrząc w ten sposób, czysto statystycznie, a nie pod względem wysiłku, znacznie łatwiej jest zostać piłkarzem na poziomie ekstraklasy niż poważnym dziennikarzem sportowym. Rynek jest tak mizerny (a wciąż się kurczy!), że mówimy prawdopodobnie o jednym z najbardziej zamkniętych zawodów w kraju.
Ale nie, nie dlatego nie warto zostać dziennikarzem sportowym. Przy wszystkich niewątpliwych zaletach, jakie ma ta profesja – a jest ich naprawdę sporo, jeśli wykonujesz go dobrze – jest jedna, nieprzeliczalna na jakiekolwiek pieniądze negatywna kwestia: zamiana pasji w zawód. Zamiana, a nie połączenie jednego z drugim, przynajmniej nie na zawsze. Bardzo często ludzie twierdzą – rób to co kochasz, a jeśli ci za to płacą, to wspaniale! Tak, na pozór trudno polemizować z takim stwierdzeniem. Jednak sam po sobie wiem, że wielokrotnie zazdrościłem ludziom, którzy nie podeszli do futbolu na tak niebezpiecznie bliską odległość. Pracują od poniedziałku do piątku, na przykład w banku, jest to – nie ukrywajmy – dość nudne, za to weekendy… Weekendy mają dla siebie i dla piłki. Wciąż naprawdę się przejmują, czy Legia, Wisła, Widzew, Lech albo Górnik strzelą gola. Wciąż się smucą gdy Lechia, Cracovia, Arka czy Pogoń stracą bramkę. Kupują gazety i rwą sobie włosy z głowy, gdy czytają, że ulubiony piłkarz ma odejść albo akurat odniósł kontuzję. Umawiają się ze znajomymi, aby wspólnie przeżywać mecze wyjazdowe lub nawet na nie jadą, gdzieś do innego miasta, gdzie miejscowi wykrzykują złowrogie hasła. I nawet jeśli od poniedziałku do piątku siedzą za biurkiem i przerzucają papiery z lewej strony na prawą, to jednak mają ten swój świat, bardzo kolorowy, bardzo intensywny. Przed meczami latają im motyle w brzuchu, jak u zakochanej po raz pierwszy nastolatki.
Też taki byłem. Ale ten kolorowy, intensywny świat odszedł w niepamięć. Motyle zdechły.
Kiedy zapewniam, że nikomu nie kibicuję, ludzie mi nie wierzą. Rozumiem ich. Każdy ma manierę, by oceniać innych po sobie, a to przecież w głowie się nie mieści, aby ktoś, kto niegdyś przejeżdżał za drużyną Polskę wzdłuż i wszerz, ktoś kto miał cały pokój w piłkarskich plakatach i kto podczas obozów harcerskich wymykał się z radiem gdzieś w las, aby posłuchać studia S-13… No, po prostu niemożliwe, by taki osobnik nagle po latach powiedział: wszystko mi jedno, kto będzie mistrzem Polski. No, powiedzieć to jeszcze może, ale wykluczone, aby mówił szczerze. Kłamie, żeby udawać obiektywnego.
Bardzo chciałbym przejmować się tym, kto będzie mistrzem, naprawdę. Uważam nawet, że znacznie łatwiej by mi się pracowało, gdybym mógł z czystym sumieniem powiedzieć „kibicuję Legii”. Przecież kiedy mówię, że już nie kibicuję, to fani Legii odbierają to niemal jak zdradę, a pozostali i tak mi nie wierzą. Jaki więc sens miałoby udawanie? Ale prawda jest taka, że gdybym powiedział, że kibicuję, to skłamałbym, a tego nie lubię. Po prostu czułbym się podle. Moja największa młodzieńcza pasja dawno wygasła i gdy dziś Legia strzela gola, nawet nie podnoszę się z kanapy, nie mówiąc o jakimkolwiek świętowaniu. Takie gole interesują mnie zupełnie tak samo jak trafienia Piasta Gliwice czy Podbeskidzia. Owszem, o Legii często piszę, bo to wielki klub z miasta, w którym mieszkam, co jakiś czas ten czy inny piłkarz jest moim sąsiadem (Rzeźniczak, Broź, Vrdoljak), ale… to już nie to. Z przykrością stwierdzam, że Legia nie wywołuje u mnie emocji i czy zajmie pierwsze miejsce, czy ósme, mój nastrój będzie identyczny. Mało tego, ewentualne jej porażki często wydają mi się z zawodowego punktu interesujące, więc z łatwością dostrzegam w nich plusy.
A wszystko przez to pieprzone dziennikarstwo.
Są dziennikarze, którzy kibicują przez długie, długie lata. Jakimś cudem – nie wyrastają z tego. Niektórzy nawet potrafią przy tym pozostać profesjonalistami (chociaż większość nie potrafi) i patrzą na „swoje” kluby z odpowiedniej perspektywy. Czasami zastanawiam się, co było u mnie punktem przełomowym. Mam przed oczami mecz w Olsztynie, w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, Stomil – Legia. Gdy warszawski zespół strzelił gola, wydarłem się na środku trybuny honorowej na cały głos, a fotoreporter „Przeglądu Sportowego” Włodek Sierakowski mówił mi: – Na przyszłość się opanuj, bo to wstyd dla gazety… Czerwieniłem się, bo miał rację. Kiedy dzisiaj widzę dziennikarzy szalejących po golach, z niedowierzaniem i zażenowaniem kręcę głową.
Teraz – przesada w drugą stronę. Muszę się aż przyznać, że… często oszukuję, gram. Oto idę na mecz na Legię – a chodzę głównie dla towarzystwa, zazwyczaj do loży wynajmowanej przez kolegę – i kiedy pada gol to dopada mnie myśl: „chociaż wstań i bij brawo, bo inaczej będzie to głupio wyglądało”. Więc gdy pada gol i wszyscy wokół skaczą jak poparzeni to wstaję i niespiesznie biję brawo, dla zachowania pozorów, by nie wyjść na gbura i dziwaka. Ale prawda jest taka, że to tylko na pokaz. Że tak naprawdę mnie to w ogóle nie obchodzi. Albo inaczej: obchodzi mnie, bo obchodzi mnie liga, cały ten biznes, ludzie, ale nie ma dla mnie znaczenia, jakie drużyny grają i która akurat wygrywa. Te same emocje towarzyszyłyby mi podczas starcia Górnika z Ruchem.
Jak to się stało? Myślę, że mój kręgosłup legionisty pękał, kruszył się, aż w końcu całkiem się złamał na skutek zbyt dobrego poznania zbyt wielu ludzi. Macie już za sobą rozdział o Kucharskim, więc mechanizm rozumiecie – podchodzicie tak blisko, że nagle się okazuje, iż ten niesympatyczny, tamten kłamie, ten spoko, ale śmierdzi mu z ust, a jeszcze inny nałogowo zdradza całkiem sympatyczną żonę. Jednocześnie jeździcie po Polsce i rozmawiacie z ludźmi z „wrogich” klubów, z piłkarzami, których jeszcze dwa lata wcześniej jako kibice nienawidziliście. I okazuje się, że to sympatyczni ludzie. Że ten obrońca Widzewa jest w sumie bardziej w porządku niż ten z Legii. Tak po ludzku. W tym momencie w kręgosłupie wypada pierwszy dysk…
I wreszcie moment krytyczny. Pierwszym piłkarzem Legii, z którym robiłem wywiad był Grzegorz Szamotulski. Krnąbrny, z niewyparzoną mordą, na przemian albo on z nikim nie chciał gadać, albo nikt z nim. Do redaktora Leszka Świdra z „Życia Warszawy” – starszego, siwego pana – potrafił powiedzieć: „może mi jeszcze, kurwa, ten dyktafon do gęby wsadzisz, baranie”? A to tylko dlatego, że red. Świder zbliżył się pięć centymetrów za blisko.
Ale trybuny Grześka kochały, pewnie to było powodem jego ówczesnej „sodówki”. Kiedy poszedłem z nim porozmawiać dla „Przeglądu Sportowego”, z duszą na ramieniu, skorzystałem z pomocy Wojtka Hadaja – miał nas umówić. „Szamo” wyszedł z szatni, spojrzał, zrobił zdziwioną minę, a potem wypalił: – Kurwa, wiedziałem, że masz być młody. Ale ty jesteś…. Kurwa, ty jesteś młodszy niż ja!
Miałem 14 lat.
A potem pogadaliśmy. Raz, drugi. Za bluzgającym na lewo i prawo skurwielem krył się facet o gołębim sercu. Zaprzyjaźniliśmy się, minęły lata, w końcu zostałem ojcem chrzestnym jego dziecka, a on świadkiem na moim ślubie.
I teraz postawcie się w mojej sytuacji. Jest mecz Legia – Amica. W Legii kilka osób cię coraz bardziej wkurza, irytują cię zwłaszcza działacze, bo widzisz, że mogą kręcić lody. Ogólnie z bliska klub nie wygląda wcale tak fajnie jak z daleka, a piłkarze nie prezentują się jak na plakatach. Nie są żadnymi herosami. W drugim zespole gra Szamotulski, który w zasadzie jest już dla ciebie jak rodzina. Możesz kibicować napastnikowi, którego prywatnie wcale nie lubisz, żeby strzelił gola bramkarzowi, którego bardzo lubisz. Dla wielu byłoby to normalne (bo Legia!), a dla wielu nienormalne. Dla mnie nienormalne. Myślę, że ten mecz, kiedy po raz pierwszy cieszyłem się, że Legia przegrała (bo przegrała 1:2) był przełomem. W kręgosłupie chrupnęło na poważnie.
Zmierzam do tego, że jeśli zbliżysz się dostatecznie blisko, kluby piłkarskie przestają być dumnie brzmiącymi nazwami, a zaczynają stanowić zlepek nazwisk. Zaczynasz kibicować ludziom, śledzić ich losy, historie. Dzisiaj bardzo często kibicuję, ale nie klubom, tylko właśnie ludziom – a to znajomym, a to osobom, których jeszcze nie znam lub znam słabo, ale o których mam dobre zdanie i którym życzę powodzenia, bo mam wrażenie, że na to zasługują. To jest przejście na drugą stronę lustra, doznanie, którego kibice nie doświadczają, dlatego go nie rozumieją. Dla nich sprawą nadrzędną są barwy – zazdroszczę, to wspaniałe, chciałbym się cofnąć do tych lat, lecz już nie mogę.
Przypomniał mi się inny mecz na stadionie Legii. Ostatnia kolejka sezonu 2006/07. Zagłębie Lubin musi wygrać na Łazienkowskiej, żeby być mistrzem kraju. Trenerem tej drużyny jest mój serdeczny przyjaciel, Czesław Michniewicz. Poznałem go, zanim został trenerem i zanim w ogóle pomyślał, że poprowadzi klub w ekstraklasie. Znam jego, jego żonę Grażynę, synów Mateusza i Kubę. Jest gorący, majowy dzień. Bardzo chcę, żeby Michniewicz osiągnął ten wymarzony sukces. Obok mnie siedzi moja ówczesna narzeczona, a dziś żona – Marta – która jest świetnym dietetykiem i która dla piłkarzy Zagłębia układała wtedy diety indywidualne. Z drugiej strony – Michał Chałbiński, napastnik lubinian, akurat kontuzjowany. Ciągle dopytuje mnie, jaki wynik jest w równolegle rozgrywanym spotkaniu Pogoń – GKS Bełchatów i gdy mówię mu, że wygrywają goście to strasznie się martwi i mamrocze, że „już po mistrzostwie” – kompletnie nie rozumie, że przecież jeśli Zagłębie wygra (a wygrywało), to wynik tamtego spotkania nie będzie miał znaczenia.
Siedzimy tak sobie i w duchu kibicujemy Zagłębiu, a Marta nawet odmawia zdrowaśki. To są takie momenty, które na zawsze niszczą twoją duszę kibica, a raczej depczą jej nikłe resztki. Nie można być trochę w ciąży, a trochę nie. I nie można kibicować klubowi w jednym miesiącu, a w następnym już innemu, zależnie od sytuacji w tabeli. Albo kibicujesz zawsze, albo nigdy. I ja niestety już od wielu, wielu lat nigdy. Boleję nad tym. Tęsknię. Czasami myślę, że chciałbym mieć normalną pracę, ale to dawne nienormalne hobby. Cóż jednak poradzę, czasu nie cofnę. Dziennikarstwo sportowe to pakt z diabłem. Coś dostajesz i coś tracisz.
Moi dawni koledzy z trybun to rozumieją. Koledzy kolegów – już nie wszyscy. Dla niektórych pewnie jestem kimś kto się wyrzekł klubu lub też potraktował go jako prywatną trampolinę (chociaż jeśli takie opinie do mnie docierają, to tylko okrężną drogą, na żywo spotykam się wyłącznie z sympatią kibiców). Nie mogę mieć pretensji o takie stwierdzenia – ich autorzy po prostu nie mieli żadnych szans znaleźć się w mojej sytuacji, przeżyć tego, co ja przeżyłem, wsiąknąć w środowiska, jak ja wsiąkłem. Wierzcie mi, to nieodwracalnie zmienia optykę.
I dlatego właśnie przestrzegam przed dziennikarstwem – skradnie wam to, co w piłce najpiękniejsze. Amok po golach, ręce wyrzucone w górę w geście triumfu, łzy wzruszenia.
Poniekąd wszystko co napisałem powyżej jest odpowiedzią na pytanie, dlaczego książkę „Stan Futbolu” napisałem w Barcelonie. Dlaczego w ostatnich latach przylatuję do tego miasta raz na dwa miesiące, albo w ogóle w nim pomieszkuję. Tak, jest to prawdopodobnie najprzyjemniejsze miejsce do życia w Europie. Spokojne, ciepłe, przyjazne, nie za duże i nie za małe, takie akuratne pod każdym względem. Piękne, nadmorskie, słoneczne, niezakorkowane, z fantastycznym transportem miejskim, szerokimi deptakami, gwarnymi kafejkami… Tak, to wszystko też ma znaczenie. Jednak pewnego dnia uświadomiłem sobie, czego ja tutaj tak naprawdę szukam, a z czego być może przez jakiś czas nawet nie zdawałem sobie sprawy – otóż szukam tej młodzieńczej pasji, dzieciństwa. Przyjeżdżam przede wszystkim do piłkarskiego miasta, gdzie nie tylko mogę oglądać na żywo najlepszych piłkarzy świata, ale przede wszystkim gdzie znów mogę być zwykłym kibicem. Musiałem jechać tak daleko, by znów to poczuć. Znowu – jak na początku lat dziewięćdziesiątych w Warszawie – widzę postaci z plakatów, ludzi z pierwszych stron gazet. Niedostępnych bohaterów. Mogę ich sobie idealizować, jak kiedyś idealizowałem Leszka Pisza, Wojciecha Kowalczyka, Adama Fedoruka… I znowu kusi, by podejść bliżej, by znowu przeniknąć w ten świat, ale drugi raz tego samego błędu nie popełnię. Kusi i nęci, ale potem sobie mówię: „Stano, nie rób tego, przecież już znasz zakończenie”.
Co tydzień – albo i dwa razy w tygodniu – kupowałem bilety na mecze, drogie jak jasna cholera. Mógłbym wystąpić o akredytację prasową i bym ją dostał, wszedłbym za darmo, może poszedł do strefy mieszanej, do zawodników… Kiedyś mój kumpel, instruktor z siłowni, poprosił mnie o załatwienie biletu na Barcelonę. Było to dawno, ponad dziesięć lat temu. Powiedziałem mu szczerze: – Jak ja ci mam niby załatwić bilet na Barcelonę, skoro mieszkam na Ursynowie? Ale w końcu wpadłem na pomysł, że z redakcji „PS” wyślę faks: pan Marcin Zakępski jest naszym dziennikarzem i prosimy o akredytację na mecz – to tak w skrócie.
– I co, wszedłeś? – zapytałem go potem.
– Nie dość, że wszedłem, to jeszcze zrobiłem sobie zdjęcie z Ronaldinho! – odparł uradowany.
Nie byłby to więc problem, by znowu rozpocząć tę samą drogę, którą rozpocząłem w Warszawie. Krok po kroku zbliżać się do klubu, do drużyny, wiadomo, że już nie na tak bliski dystans, bo to inne realia, ale dałoby się wetchnąć stopę między drzwi a framugę. Ale za nic w świecie nie chcę tego zrobić. Bo co mogłoby mnie czekać po tej drugiej stronie? Znowu to samo. Po co mam wiedzieć, że ten piłkarz jest opryskliwy, tamten chamski, jeszcze inny po prostu irytujący? Na co mi ta wiedza? Wolę, by pozostali ludźmi z innego świata. Postaciami z komiksu. W jakim celu miałbym się przekonywać, że ci piłkarze są zwykłymi ludźmi – którymi przecież niewątpliwie są? Kazik Staszewski opowiadał mi kiedyś: „Poszedłem pod szatnię Legii, czekałem na mrozie. Wreszcie wyszedł – mój idol. Kazimierz Deyna. I wiesz co? Nie dał mi autografu, zachował się opryskliwe. Pomyślałem sobie wtedy: o ty chuju, to ja tu marznę… Nie brałem pod uwagę, że mógł mieć po prostu koszmarny dzień”. Między innymi dlatego wolę oglądać Lionela Messiego z daleka, rozkoszować się jego piłkarskim geniuszem. Żeby kiedyś nie znaleźć się w złym czasie i w złym miejscu i nie pomyśleć: o ty chuju…
Barcelona ma tę wielką zaletę, że nie grał w niej żaden Polak. Pod tym względem nie została rozdziewiczona. Jezu, jak ja bardzo chciałbym, żeby tak pozostało. Gdyby tylko trafił tu Polak, to zaraz miałbym wysyp tekstów na ten temat, chcąc nie chcąc posiadłbym wiedzę zakulisową, jak w przypadku Manchesteru United po transferze Kuszczaka. Środowisko piłkarskie jest małe. Powiesz jednej osobie, zaraz wie sto. Więc zaraz bym wiedział, który piłkarz przyjeżdża do klubu śmierdzący, bo się nie myje przed treningami, kto i kiedy dał w palnik, a kto ma cztery kochanki. Nie, do niczego nie jest mi to potrzebne. Ja potrzebuję jedynie dawnej Legii – potrzebuję stadionu, na którym jest zwykłym kibicem i gdzie mogę się cieszyć albo smucić, tak po prostu, nie dźwigając bagażu niepotrzebnej wiedzy. Potrzebuję piłkarzy, których lubię za to, jak grają, a nie jak się zachowują po meczach. Potrzebuję goli, które mnie cieszą, a nie takich, które stanowią statystyczną ciekawostkę. Po prostu tutaj odnalazłem ten piłkarski raj utracony.
Odzyskałem to, co zabrało mi dziennikarstwo sportowe.
Wiele osób twierdzi, że „Barcelonie kibicuje się łatwo”. To ciekawe zagadnienie, które przy okazji można poruszyć. Wiadomym jest, że kibicuje się jej przyjemniej niż Stomilowi Olsztyn albo Radomiakowi Radom, chociażby z tego powodu, że w Radomiu nie ma ani morza, ani Messiego. Z jakichś jednak przyczyn wiele osób w Polsce utożsamia prawdziwe kibicowanie z cierpieniem. Że prawdziwym kibicem jest ten, który ogląda tych wszystkich szkaradnych piłkarzy, nie potrafiących podać na 20 metrów, świetnie jeśli jeszcze pada deszcz, jeszcze lepiej jeśli ten deszcz po chwili zamarza, a najlepiej, jeśli krzesełko jest całe wymazane błotem, ewentualnie krowim gównem. Wtedy – jeśli jesteś w stanie zaakceptować te niedogodności – jesteś prawdziwym kibicem. Są jednak kraje, w których oglądanie futbolu w pierwszej kolejności ma być przyjemnością, a nie udręką – i do takich krajów należy Hiszpania.
Barcelonie kibicuje się łatwiej, ale… tylko trochę łatwiej. Troszeczkę. Ciupeńkę. „Przecież ona ciągle wygrywa!” – mówią ludzie. To prawda, aktualnie zazwyczaj wygrywa. Dopiero jednak tutaj, będąc kibicem Barcelony (uważam się za niego, skoro w ostatnich dwóch sezonach na żywo obejrzałem jakieś 30 meczów, a łącznie to już znacznie więcej i nie mam zamiaru na tym poprzestać) zauważyłem prawdziwą specyfikę futbolu, wspólną dla wszystkich klubów, od najgorszych do najlepszych. Otóż futbol na każdym poziomie to ciągła, nieprzerwana frustracja, udręka, lęk i strach. Paskudny nałóg, który cię zżera, a chwile radości są tak krótkie, że niemal bez znaczenia. Byłem w Berlinie na finale Ligi Mistrzów i cieszyłem się, gdy Barcelona pokonała Juventus 3:1. Wielka sprawa, prawda? Ale ile ta radość trwała? Dwa dni? Potem przemieniła się w satysfakcję, nieprzerwaną aż do startu nowego sezonu. A później? Ruszają mecze na nowo i na nowo się stresujesz. Berlin to prehistoria, teraz ważniejsze jest Levante, Rayo, Celta albo Ajax. Kiedy oglądasz mecz z przykładowym Levante, nie rozmyślasz o finale LM, tylko o tym konkretnym spotkaniu.
Tak, i te mecze Barcelona zazwyczaj wygrywa, wysoko. Jednak słowo „zazwyczaj” w przypadku ligi hiszpańskiej ma olbrzymie znaczenie. To nie Anglia, gdzie raz wygrasz, raz przegrasz i dalej liczysz się w walce o tytuł. Tutaj wymogi są inne. Po pierwsze – musisz bezsprzecznie wygrać, bo jeśli chociażby zremisujesz to może być to remis na wagę utraty mistrzostwa. Denerwujesz się więc nawet jakimś w teorii byle jakim meczem, w którym twoja drużyna przez 70 minut nie potrafi strzelić gola i z przerażeniem obserwujesz, jak niewiele czasu zostało do końca. Jeśli nawet uda się wcisnąć na 1:0, to później oglądasz mecz Realu Madryt i czekasz czy straci punkty. Ale on punktów nie traci, więc twoje zwycięstwo nie miało żadnego znaczenia. Nie cieszysz się z niego jakoś specjalnie, bo i z czego? W tabeli bez zmian. Za tydzień znowu powtórzysz cały ceremoniał: będziesz denerwował się „swoim” meczem i denerwował meczem rywala. I tak 38 razy w sezonie. Nerwy, ciągłe nerwy. Znacznie więcej nerwów ci uśmiechu.
Bez względu na to, komu kibicujesz – będziesz się denerwował jak jasna cholera. I bez względu na to, komu kibicujesz – prędzej czy później dopadnie cię pieprzona porażka, jakiś blamaż, totalna klęska. Pod tym względem wszyscy kibice są sobie równi.
Stres jest permanentny. O wynik, nawet jeśli później okaże się, że nie trzeba było się stresować, ale też o zdrowie piłkarzy – co jest trochę czymś innym niż w Polsce. Kibice nad Wisłą nie są specjalnie rozpieszczani i piłkarze, których oglądają, to głównie ci, którzy okazali się zbyt słabi, żeby wyjechać do poważniejszej ligi. Prawdziwi idole wymarli, od dawna brak indywidualności, od których coś naprawdę by zależało. Kiedy więc na murawę w polskiej ekstraklasie pada piłkarz i wbiegają noszowi, nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Nawet jeśli okaże się, że to poważny uraz, to cóż z tego? Po prostu na boisku przez jakiś czas będzie pojawiał się inny zawodnik, który też nie potrafi grać.
W Barcelonie trzy razy byłem na meczach, w których kontuzję odnosił Lionel Messi. Szczególnie pamiętam jedno z tych spotkań: z Benfiką Lizbona. Ostatnia kolejka fazy grupowej Ligi Mistrzów, Barca w rezerwowym składzie. Jest tak zimno, że kostnieją palce u rąk i nóg, trudno zapanować nawet nad szczęką. W drugiej połowie na boisko wchodzi Argentyńczyk i wkrótce potem wikła się w starcie, po którym upada na ziemię. Siedzący obok mnie Czesław Michniewicz mówi: – Widziałeś, co się stało z jego nogą? Zerwane więzadła. Sto procent.
Messiego z boiska zabiera karetka, a stadion cichnie na długie, długie minuty. Po końcowym gwizdku niemy tłum powoli człapie w stronę metra. Jest cisza jak makiem zasiał. W metrze byłoby słychać latającą muchę. Wszyscy rozmyślają: czy naprawdę zerwał więzadła? Co dalej? Pół roku przerwy? Czy wróci równie dobry? Czy w ogóle wróci?
Docieramy do mieszkania. Włączamy telewizor. Do trzeciej nad ranem reporterzy prowadzą relację sprzed szpitala, aż w końcu koło trzeciej mówią: nic mu nie jest, kontuzja niegroźna.
Zmierzam do tego, że to jeszcze jeden, może nie najważniejszy, ale jednak dodatkowy czynnik stresogenny. Im lepszej drużynie kibicujesz, im lepszych ma ona piłkarzy, tym więcej masz do stracenia. Zamierasz, gdy ktoś przewraca się i długo nie wstaje, podczas gdy w polskiej lidze wykorzystujesz tę przerwę na łyk wody.
W Barcelonie mecze ogląda się inaczej niż w Polsce. Nie sądzę, by jedna wizyta wystarczyła, by to w pełni poczuć. Sporo osób – zwłaszcza te znające Camp Nou z telewizji – mówi, że atmosfera jest kiepska, piknikowa. A moim zdaniem atmosfera zawsze musi być dopasowana do miejsca – i ta taka jest. Skrojona na miarę. Osobiście bardzo lubię ten klimat – nazywam go wimbledońskim. Na trybunach otaczających kort, podczas meczu Djokovicia z Federerem, nikt nie krzyczy „zaserwuj kurwie asa”, nikt nie skanduje w stronę przeciwnika „chuj ci na imię”. Umówmy się – byłoby to skandaliczne, komentowane na cały świat pogwałcenie tenisowej etykiety. Nawet najbardziej zagorzali kibice piłkarscy wiedzieliby, że gdy zawodnik przygotowuje się do serwisu, należy zachować ciszę, a nie odpalać petardę hukową. To się po prostu czuje.
Camp Nou też ma swój klimat. Wimbledoński nie dlatego, że jest cicho (bywa cicho, ale czasami jest bardzo głośno), lecz dlatego, że publika jest niezwykle wyedukowana. To żaden prztyczek w kierunku polskich kibiców, absolutnie. Po prostu każde miejsce ma swoją specyfikę, historię… W Barcelonie na trybunach zasiada niezwykle dużo starszych osób, mających od lat te same miejsca. Przychodzą w ostatniej chwili, witają się z sąsiadami z sektora, z którymi poznali się dziesięć czy dwadzieścia, często i trzydzieści lat wcześniej. Później z wielkim znawstwem oglądają mecz. Nauczyli się futbolu przez te lata, bo mieli najlepszych profesorów – naprawdę można przyzwyczaić się do wlepiania wzroku w boisko, jeśli widziałeś na nim Cruyffa, Maradonę, Romario, Stoiczkowa, Rivaldo, Ronaldinho, Messiego… Wszyscy najwięksi grali na twoich oczach i edukowali cię z zakresu podań, strzałów, dryblingów, tempa, taktyki. A i u przeciwników w tym czasie nie grał Berensztajn czy Holc. Z pewnością ci ludzie też mogliby machać szalikami, skakać, nakrywać się wielkimi flagami, ale jest jeden problem: wtedy gorzej widać. Nawet nieprzerwane darcie japy po prostu przeszkadza w oglądaniu meczu.
Polski kibic nie ma tego problemu – śpiewa, skacze, macha. Brawo, jest to efektowne, ale moim zdaniem wynika w pierwszym rzędzie z niskiego poziomu sportowego. Z tego, że nie oglądają zdobywców Złotej Piłki, tylko podrzędnych, europejskich piłkarzy drugiego czy trzeciego sortu. Nie ma więc fanów lepszych i gorszych – są inni, tak jak inne są warunki, w których dorastali i inne mecze, które przychodzi im oglądać. Dla mnie spotkanie na Camp Nou to wielka partia szachów. Kibice wbijają wzrok w murawę, analizują przesuwanie się formacji, szukają luk. Podpowiadają, w stylu: zaatakuj gońcem, rusz koniem, hetmanem w środek, piony do przodu. Piłka krąży, kilkadziesiąt tysięcy ludzi zastanawia się, co dalej i próbuje podsuwać rozwiązania. To naprawdę nie jest moment, aby krzyknąć „strzelcie kurwom gola” albo zasnuć boisko dymem z rac. Koncentracja jest zbyt wielka, by zawracać sobie głowę duperelami.
Więc jeśli zdarłeś gardło na meczu polskiej ligi – cóż, masz prawo czuć satysfakcję, współtworzyłeś widowisko. Ale miej świadomość, że i z Camp Nou wiele osób wraca zachrypniętych. Nie dlatego, że śpiewali w rytm zapodany przez zapiewajłę, ale dlatego, że wrzeszczeli: wycofaj, podaj, na lewo, uważaj.
I uwierz mi na słowo – byłbyś dokładnie taki sam, gdyby przyszło ci oglądać dokładnie takich samych piłkarze i takie same drużyny.