Gdy po raz pierwszy przeczytaliśmy komunikat Górnika Łęczna o tym, że zwolnione przez Andrzeja Rybarskiego siodło zajmie Franciszek Smuda, pomyśleliśmy: oho, będzie się działo. No bo wiadomo jak to z Franzem jest – czasem lepiej, czasem gorzej, ale na nudę i sztampę nikt narzekać nie może. Nie myliliśmy się. Choć o Górniku nie powiemy w jednoznaczy sposób, że to drużyna albo wspaniale grająca z kontry, albo słynąca z niezwykle umiejętnie budowanych ataków pozycyjnych, to nie możemy jej odmówić brawurowo wprowadzanego elementu zaskoczenia.
Szczerze współczujemy tym wszystkim szkoleniowcom, którzy mają jeszcze w tym sezonie do rozegrania mecz z ekipą z Lubelszczyzny. No bo jak tu się do takiego spotkania przygotować, jak poinstruować swoich piłkarzy i jakie zadania im wyznaczyć, skoro wyjściowa jedenastka przeciwnika potrafi nieść ze sobą tak wiele niespodzianek. Czy Nenad Bjelica nawet pod wpływem całej masy środków odurzających przewidziałby, że jego napastnicy w szesnastce szarpać się będą… również z napastnikiem? Czy komukolwiek przyszłoby do głowy, że grający przez całe życie na szpicy facet zatrzyma na wyjeździe tak rozpędzoną maszynę jak “Kolejorz”? Rozglądamy się po tłumie i nie widzimy podniesionych rąk.
W tej Łęcznej to wszystko jest na opak. Trener plecie jakieś niedorzeczne głupoty opowiadając o tym, że drużyna “walczy o spadek”, więc – co logiczne – drużyna zgodnie ze wskazówkami najbliższy mecz wygrywa. Szkoleniowiec na starcie rundy wiosennej twierdzi, że “trzeba podjąć harakiri”, więc zespół harakiri podejmuje – w kolejnych 10 spotkaniach inkasuje 15 punktów i znacząco poprawia swoją sytuację. Do tego wspomniany Pitry na stoperze grający jak gdyby od małego ustawiany był tuż przed bramkarzem, a i gdy jego brakuje to jak z automatu wskakujący Sasin – kolejny, który gry na tej pozycji doświadczył jedynie wtedy, gdy pykając w FIFĘ wyprowadzał piłkę Ramosem – i oczywiście daje radę. No i nie zapominajmy o takich rodzynkach tego smudowego ciasta jak Grzesiu Bonin, który czasem odstawia na boisku takie cuda, że gdyby na przeciwległej flance biegał Leo Messi, to mógłby stwierdzić, że to jakiś jego zagubiony kuzyn spod Kwidzynia.
Wszystko dzieje się więc w oparach absurdu, bo przecież jeszcze przed rundą wiosenną drapaliśmy się po czole kontemplując ruchy transferowe klubu. Doliczaliśmy się liczby obcokrajowców w składzie Górnika, dodawaliśmy pod kreskę, wyciągaliśmy przed nawias, wyliczaliśmy deltę i… I za każdym razem to samo. Nadmiar obcokrajowców aż raził w oczy, a fakt że Smuda ściągał kolejnych – wprawiał w zakłopotanie tym mocniej. Co jednak z tego, skoro Smuda tak umiejętnie żongluje nazwiskami, że choć koniec końców zakotwiczył w grupie spadkowej to nie miał problemów z tym, by w ostatnich tygodniach orżnąć Wisłę Kraków, zlać na wyjeździe Arkę, czy odprawić Śląsk we Wrocławiu (no dobra, to akurat żadna sztuka…).
Jesteśmy więc piekielni ciekawi, co jeszcze może wydarzyć się w obozie zespołu rozgrywającego swoje mecze w Lublinie. I nie wiemy, czy cokolwiek jest nas w stanie jeszcze zaskoczyć. Franz może i nie wniósł do Ekstraklasy jakiejś wybitnej myśli taktycznej, rewolucyjnych schematów czy innowacyjnych treningów, ale mamy też pewność, że na przymusowych wakacjach nie tracił czasu. Wziął kilka lekcji u znajomego magika, opanował parę sztuczek i dziś czaruje nimi rywali. I trudno tego nie doceniać.
fot. FotoPyk