90 lat ekstraklasy. Ładny jubileusz. Sporo wspominek, zestawień, okolicznościowych grafik, fajnie zmontowanych klipów. 23 z tych 90 lat na moich oczach. Postanowiłem więc stworzyć prywatne podsumowanie, zapraszam was do tego samego.
Pierwszy mecz na trybunach: Ostatnie spotkanie sezonu 1993/94, Legia Warszawa – Górnik Zabrze. Tata był kierownikiem zaopatrzenia w centralnej kolumnie transportu sanitarnego, kolega z pracy załatwił dla nas bilety. Ależ byłem przejęty. Wziąłem jedną z białych koszulek i postanowiłem przygotować ją na tę wyprawę. Z okolicznych murów wiedziałem, że trzeba narysować (L) w kółeczku i najlepiej w koronie. Niestety, pomieszałem barwy i na dole dałem czerwony, a na górze zielony. – Kolory odwrotnie – powiedział mi na stadionie jeden starszy pan. O tyle było to bez znaczenia, że wzór stworzony dzięki trzem flamastrom nie miał szans przetrwać pierwszego prania.
Tamtego dnia siedziałem w domu, a tata pojechał do pracy. W telewizji WOT – lokalny oddział TVP – pokazano trening z dnia poprzedniego (ale ja sądziłem, że to przekaz na żywo), na trybunach całkiem sporo osób. Przerażony chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do taty: – Musimy już jechać, na stadionie są ludzie!
Była jedenasta rano.
Tata też do końca nie wiedział, ile czasu przed meczem trzeba się zjawić, ale słysząc mnie rozpaczającego, że się nie zmieścimy, zapowiedział, że przyjedzie z pracy wcześniej. W efekcie jak dojechaliśmy na stadion byliśmy albo pierwsi, albo prawie pierwsi na trybunach. Czekało nas kilka godzin czekania.
A potem największy ścisk, jakiego na Łazienkowskiej byłem świadkiem. Bilety podrabiane na potęgę, więc zapomnijmy o jakimkolwiek limicie, pojemność stadionu stała się tylko ciekawostką. Ludzie wiszący na jupiterach i na drzewach. Zajęte wszystkie przejścia ewakuacyjne, ludzie siedzący sobie na kolanach. Stawka nie byle jaka – po 23 latach Legia mogła zostać mistrzem kraju, już tak nieodwołalnie (rok wcześniej tytuł zabrano, pytałem taty, kim jest Kulesza, o której tyle się śpiewa). Do mistrzostwa wystarczył remis. Mniej więcej na dziesięć minut przed końcem Adam Fedoruk trafił na 1:1.
Ze trzy dni później na Łazienkowskiej w finale Pucharu Polski Legia grała z ŁKS-em. Spytałem taty, czy uda mu się ponownie załatwić bilety. I tak to się zaczęło.
Najgorszy mecz: No dobra, nie wiem, czy najgorszy, ale taki, po którym najbardziej się smuciłem, albo raczej – beczałem! Siłą rzeczy musiał być z wczesnego okresu, gdy jeszcze za bardzo tej piłki nie kumałem i niewiele w niej widziałem. W maju 1995 roku na Legię przyjechał Lech Poznań.
Samego spotkania dobrze nie pamiętam. Na pewno (na pewno?) Zbigniew Mandziejewicz w pierwszej połowie huknął w poprzeczkę, a w drugiej połowie – na tę samą bramkę, od strony Torwaru – gola strzelił Jacek Dembiński. 0:1. W samochodzie się popłakałem i tata powiedział: „Nie płacz, jeszcze nie jeden mecz przegrają”, co dzisiaj wydaje mi się najgorszym tekstem pocieszenia w historii ludzkości, ale wtedy zadziałało kojąco. W każdym razie byłem wstrząśnięty – porażka nie miała wielkiego znaczenia, bo Legia pozostawała liderem z czterema punktami przewagi, ale to był pierwszy przegrany mecz, na jakim byłem. Akurat w tamtym okresie legioniści bili rekord meczów bez porażki na własnym obiekcie – było ich chyba 48 i dopiero po latach Wisła Kraków ten wynik (znacząco) poprawiła. Wejście do kibicowskiego życia miałem więc takie, że meczów u siebie po prostu się nie przegrywa. Nie i już. Nigdy.
Najlepszy mecz: I pusto. Nie wiem. Wszystko się zlewa. Może Legia – Widzew 2:3? Z jednej strony sensacyjnie dążąca do mistrzostwa Legia, z drugiej szalenie mocny Widzew rzucony na kolana? I Widzew, który z tych kolan w nieprawdopodobnym stylu wstaje. Pięć minut, które decyduje o losach sezonu, z przerwą na nieuznanego gola dla gospodarzy na 3:2, co jeszcze bardziej podkręciło emocje.
Pamiętam z tamtego spotkania kilkanaście tysięcy foliowych flag na kijkach, rozdanych przez dobrodziejów z Daewoo, co w tamtych czasach – tak mi się przynajmniej zdawało – było ewenementem.
Najbardziej nielubiany piłkarz: Marek Koniarek. Nie wynikało to z faktu, że strzelił 29 goli w sezonie dla Widzewa Łódź, chociaż oczywiście ta jego regularność momentami doprowadzała do szewskiej pasji. Bardziej irytowało mnie w nim to, że tak na pierwszy i drugi rzut oka… nie umiał grać w piłkę. To znaczy teraz – z perspektywy lat – oczywiście rozumiem, że umiał i to bardzo dobrze, to znaczy miał jakieś cechy, które go odróżniały od innych, ale wówczas był w moich oczach drewniakiem, któremu piłka spadała po nogi, a on – w niezbyt ładnym stylu, trochę jak łamaga – pakował je do siatki.
„Nie ma pieczarek, zajebał wszystkie Koniarek” – śpiewano wówczas, co – przyznajmy – jest kompletnie bez sensu, ale taki był klimat trybun i wszyscy się dobrze bawili. Zresztą okrzyki wymierzone w konkretnych piłkarzy to chyba coś, co zanikło, a kiedyś było w cenie. „Jojko, Jojko bramkę strzel” – i tak dalej. Pamiętam jak Tomasz Sokołowski ufarbował się na blond, a kibice Widzewa skandowali: „Hej blondyna, kto cię dyma?”. Krótkie, zwięzłe, celne, dokuczliwie, uderzające w czuły punkt. Wspaniałe!
Najbardziej lubiany piłkarz: Leszek Pisz. To znaczy najpierw Wojciech Kowalczyk, ale co ja tam go w polskiej lidze widziałem? Lubiłem go, wręcz był idolem, bo jak poszliśmy na ten pierwszy mecz – z Górnikiem – to półtorej godziny przed pierwszym gwizdkiem piłkarze, jeszcze w dżinsach i koszulach, wyszli na boisko, a kilkadziesiąt tysięcy gardeł wrzeszczało: „Wojtek Kowalczyk, Wojtek Kowalczyk”. Pomyślałem sobie wtedy: rany, to jest ktoś!
Ale Pisz to był maestro. On, Maciej Żurawski i Tomasz Frankowski to chyba trzej najlepsi zawodnicy ekstraklasy, jacy za moich czasów w lidze występowali w lidze. Pewnie zależnie od sympatii każdy ułoży sobie ich w innej kolejności, ale gracja, zmysł, inteligencja i charyzma Pisza były niebywałe.
No i te rzuty wolne. Na stadionie ŁKS-u rzucili w niego racą. Piłka była jakoś blisko linii autowej. Pisz odrzucił racę w trybuny (!), a potem strzelił z 30 metrów w samo okienko.
– Mama mnie uczyła, że jak ktoś coś zgubi, to się to oddaje – powiedział dziennikarzom, gdy go pytano, dlaczego rzucił racą w kibiców.
Największa niespodzianka: Ruch Radzionków w pierwszym meczu po awansie do ekstraklasy pokonujący mistrza kraju, Widzew Łódź 5:0. A w Widzewie Łapiński, Siadaczka, Michalski, Gęsior, Szarpak, Wichniarek… No i cała ta ekipa dostała baty od Mariana Janoszki i Józefa Żymańczyka.
Teraz mogę coś popierniczyć, bo jadę z pamięci, ale zdaje się, że kariera Żymańczyka była jakaś całkowicie nietypowa. W najlepszym wieku dla piłkarza wyjechał do Kanady pracować fizycznie, jak wrócił do grał w futsal i to chyba z powodzeniem. W „Przeglądzie Sportowym” był człowiek od grafik/łamania gazety, Piotruś Przychodzeń, który też w ten futsal grał i chyba obaj byli nawet na mistrzostwach świata w Hongkongu. Aż tu nagle Żymańczyk grubo po trzydziestce zadebiutował w ekstraklasie i w pierwszym meczu strzelił gola Widzewowi.
Najgorsza frekwencja: pamiętam mecz z ostatniej kolejki sezonu 1995/96. Na Legię przyjechał Lech Poznań w mocnym składzie (Kryger, Wojtala, Majewski, Reiss, Piskuła, Trzeciak, Dembiński) i dostał 5:1, trzy gole strzelił Jerzy Podbrożny, który w ten sposób żegnał się z Warszawą (w zasadzie większość legionistów się żegnała). Na trybunach tylko 3000 osób, chyba był jakiś protest z powodu cen biletów i kojarzę, że jak wchodziłem na stadion to jacyś ludzie mieli o to pretensje. Śpiewano: „Droższe bilety, my chcemy droższe bilety”.
W każdym razie kibice Lecha w czasie meczu zaśpiewali: „Co was tak mało, hej kurwy co was tak mało”?
I wtedy riposta tych trzech tysięcy osób: „Ilu was było, na Siarce ilu was było”. I po chwili: – Sto pięćdziesiąt! Sto pięćdziesiąt!
Bo to takie czasy były. Kilka tygodni wcześniej na mecz Lech – Siarka faktycznie przyszło 150 osób. Pewnie też istniały jakieś pozasportowe powody.
Największa sportowa różnica między ligą 20 lat temu i dzisiaj: Być może to idealizowanie przeszłości, nie przeczę. Ale do rzeczy – o ile dzisiaj tempo jest większe, taktyka na wyższym poziomie, to jednak kiedyś było bardzo wielu piłkarzy, którzy po prostu potrafili przylutować z dystansu. Zazwyczaj byli niscy i grali na środku pomocy.
Wiadomo – Leszek Pisz, Adam Kucz, Adam Zejer, Andrij Michalczuk, Ryszard Wieczorek, Paweł Miąszkiewicz, Krzysztof Bukalski, Sławomir Wojciechowski, Ryszard Czerwiec, Radosław Kałużny. I tak dalej. Całkiem spora grupa zawodników, którzy jeśli mieli piłkę na 25 metrze, to istniała spora szansa, że trafią w bramkę, a nawet szansa, że trafią do bramki. I to naprawdę była reguła. Wchodziły do ligi GKS Bełchatów oraz Raków Częstochowa i człowiek się zastanawiał: kto tam u nich ładuje z dystansu? Mijało kilka kolejek i było wiadomo: Jacek Berensztajn (Bełchatów) oraz Jan Spychalski (Raków).
Największa niesportowa różnica między ligą 20 lat temu i dzisiaj: Bezpieczeństwo. Kiedyś lano się non-stop, każdy z każdym, jak nie było kibiców gości – to z policją, a jak nie było policji, to rwano krzesełka. Na stacjach benzynowych urządzano tzw. „promocje”, na dworcach kolejowych łapanki. Z sektora gości na Widzewie obserwowało się głównie latające kamienie zamiast meczu (cud, że tam nikt nie zginął), w Poznaniu atak mógł przyjść drogą lądową bądź powietrzną, z każdej strony, także z boiska, na Legii notorycznie toczono bitwy na płycie boiska, bo same trybuny były trochę do tego niewygodne. W 1995 po finale Pucharu Polski policja pałowała wszystkie osoby w szalikach w promieniu kilku kilometrów, dzięki czemu w szkole mogłem pochwalić się fantastycznym, fioletowym siniakiem na pół nogi. Oczywiście rzucano czym popadnie w autobusy (moja siostra niegdyś tak niefortunnie siedziała oknie, że cała zbita szyba poleciała na nią), kradziono szalik, zatrzymywano samochody na trasach dojazdowych. Generalnie – koszmar.
Pamiętam mecz Polonia – Legia na Konwiktorskiej, gdy podpalono budynki gospodarcze. To oczywiście było niebezpiecznie, ale nie aż tak bardzo jak interwencja policji. Ta postanowiła „sprasować” kibiców z obu stron i po prostu krok po kroku ściskała ludzi na jak najmniejszej powierzchni. W efekcie po jakimś czasie prawie nie dało się oddychać, o poruszeniu ręką nie wspominając.
Przyśpiewka, która zapadła w pamięć: „Stalówce Mielec wsadzimy w dupę widelec”, „W Łodzi jest draka, Citko pierdoli Szarpaka”, „Przyjechali, nie wyjadą!”.
Piłkarze, którzy kojarzą mi się z konkretnymi drużynami: Wybieram tylko po dwóch dla każdego klubu, który przez ostatnie 23 lata grał w ekstraklasie.
Ruch Chorzów – Mariusz Śrutwa, Krzysztof Bizacki.
Widzew Łódź – Ryszard Czerwiec, Tomasz Łapiński.
Polonia Warszawa – Igor Gołaszewski, Arkadiusz Kaliszan.
Warta Poznań – Piotr Prabucki, Czesław Jakołcewicz.
Lech Poznań – Piotr Reiss, Jacek Dembiński.
Petrochemia Płock – Rafał Siadaczka, Dariusz Romuzga.
Stal Stalowa Wola – Mieczysław Ożóg, Jaromir Wieprzęć.
Pogoń Szczecin – Robert Dymkowski, Olgierd Moskalewicz.
Wisła Kraków – Maciej Żurawski, Tomasz Frankowski.
GKS Katowice – Krzysztof Maciejewski, Janusz Jojko.
Zagłębie Lubin – Zbigniew Czajkowski, Andrzej Szczypkowski.
Stomil Olsztyn – Paweł Holc, Sylwester Czereszewski.
Hutnik Kraków – Krzysztof Bukalski, Waldemar Adamczyk.
Górnik Zabrze – Marek Szemoński, Mieczysław Agafon.
GKS Bełchatów – Jacek Berensztajn, Radosław Matusiak.
ŁKS Łódź – Tomasz Wieszczycki, Grzegorz Krysiak.
Stal Mielec – Bogusław Cygan, Janusz Kaczówka.
Olimpia Poznań – Grzegorz Mielcarski, Mirosław Szymkowiak.
Raków Częstochowa – Jan Spychalski, Jacek Magiera.
Śląsk Wrocław – Sebastian Mila, Piotr Celeban.
Lechia/Olimpia Gdańsk – Emmanuel Tetteh, Tomasz Unton.
Siarka Tarnobrzeg – Cezary Kucharski, Mariusz Kukiełka.
Sokół Tychy – Bohdan Prusek, Jerzy Dudek.
Amica Wronki – Paweł Kryszałowicz, Tomasz Dawidowski.
Odra Wodzisław – Piotr Rocki, Ryszard Wieczorek.
KSZO Ostrowiec Świętokrzyski – Dariusz Pietrasiak, Rafał Lasocki.
Groclin Grodzisk Wielkopolski – Andrzej Niedzielan, Grzegorz Rasiak.
Ruch Radzionków – Józef Żymańczyk, Marian Janoszka.
RKS Radomsko – Igor Sypniewski, Adam Matysek.
Szczakowianka Jaworzno – Dariusz Kozubek, Marek Kubisz.
Świt Nowy Dwór Mazowiecki – Sergiusz Wiechowski, Łukasz Mierzejewski.
Cracovia – Piotr Giza, Marcin Cabaj.
Arka Gdynia – Krzysztof Sobieraj, Bartosz Ława.
Korona Kielce – Grzegorz Piechna, Paweł Golański.
Legia Warszawa – Jacek Zieliński, Leszek Pisz.
Górnik Łęczna – Paweł Bugała, Sławomir Nazaruk.
Polonia Bytom – Jacek Trzeciak, Grzegorz Podstawek.
Jagiellonia Białystok – Tomasz Frankowski, Rafał Grzyb.
Lechia Gdańsk – Paweł Buzała, Sebastian Mila.
Bruk-Bet Nieciecza – Artem Putiwcew, Bartłomiej Babiarz.
Piast Gliwice – Radosław Murawski, Jakub Szmatuła.
Podbeskidzie Bielsko-Biała – Damian Chmiel, Robert Demjan.
Zawisza Bydgoszcz – Jakub Wójcicki, Kamil Drygas.
Najbardziej irytujący sędzia: Było ich wielu, większości z czasem skrócono nazwiska, co oznacza, że być może wcale nie byli tacy słabi, tylko po prostu ich cel różnił się od celu kibiców. Z tych wszystkich patafianów, którzy oszukiwali przez lata, najbardziej jednak utkwił mi w pamięci Krzysztof Słupik, który ani nie potrafił sędziować (nawet jeśli drukował, to też nie potrafił), ani nawet nie potrafi biegać (pieprzona czapla), a i z oczu mu źle patrzyło, i – za przeproszeniem – z mordy. Absolutny wzór arbitra, którego nie da się lubić.
Najbardziej charakterystyczny trener: lata wcześniejsze to Franciszek Smuda, który zjawił się znikąd i tak śmiesznie wciągał ślinę podczas udzielania wywiadów (potem się tego oduczył). Pamiętam wywiad chyba ze stadionu w Mielcu, gdzie ktoś mu z trybun dogadywał, a „Franz” nagle przerwał rozmowę, odwrócił się i krzyknął coś w stylu: „Ty tu chamie możesz truskawki sadzić!”. Może ktoś znajdzie to na Youtube?
Później fantastyczny popis dali Bogusław Baniak i Albin Mikulski, gdy do kamery krzyczeli: „To jest, kurwa, polska liga!” i jeden przez drugiego się bardziej popisywali. Może ktoś znajdzie to na Youtube?
A ostatnie lata to już dominacja Michała Probierza, o którym można wszystko powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest nijaki.
Największy przekręt: mecz GKS Katowice – Górnik Zabrze w 1994. Wprawdzie to tuż przed moją pierwszą wizytą na stadionie, ale sporo się o tym mówiło w kolejnych miesiącach. Przypomnijmy – Górnik wygrywał na stadionie „Gieksy” 1:0 w 72 minucie. Wtedy zgasło bądź zostało zgaszone oświetlenie. PZPN nakazał… powtórzyć mecz od początku (!) i zakończył się on wynikiem 1:1. Mówiono, że światło kazał zgasić Marian Dziurowicz.
Nieistotne zdarzenie, które pamiętam po latach: Maciej Szczęsny uderzający z główki kibica Stali Stalowa Wola. Sędzia doliczający osiem minut w meczu Polonia Warszawa – Wisła Kraków. Piotr Rocki i jego cieszynka: zawodnik idący na czele niby orkiestry dętej.
Moja jedenastka 23 lat: Szczęsny – Łapiński, Zieliński, Kiełbowicz – Radović, Pisz, Gęsior, Czerwiec, Kosowski – Żurawski, Frankowski. Nie przywiązujcie się do niej, bo specjalnie bazowałem na pierwszych skojarzeniach. Gdybym zastanawiał się dłużej, pewnie stworzyłbym jeszcze 10-20 różnych wersji i wciąż nie byłbym pewny, pod którą mogę z czystym sumieniem się podpisać.
KRZYSZTOF STANOWSKI