Seweryn Kiełpin w Ekstraklasie debiutował dawno temu. Po ligowych boiskach biegali wtedy Jacek Trzeciak i Grzegorz Podstawek, a po szatni klubu z elity pomykały koty, które pomagały piłkarzom walczyć z innymi nieproszonymi gośćmi. Oszałamiającej kariery jako młody bramkarz jednak nie zrobił, bo stanęło na 7 występach w barwach Polonii Bytom. Długo walczył o kolejną szansę, ale cierpliwość się opłaciła – dziś jest jednym z najważniejszych piłkarzy Wisły Płock, a w całym sezonie nie opuścił swojego posterunku nawet na głupie dwie minuty. Gdybyście zapytali mnie o zdanie, powiedziałbym, że widzę w Ekstraklasie kilku lepszych bramkarzy niż on. I choć sam twierdzi, że jest inaczej, to żaden z niego bufon. Po prostu widać, że cieszy się z tego, iż doszedł do takiego miejsca, choć nie zawsze wybierał drogę na skróty.
Co kupiłeś za pierwsze większe pieniądze, które odłożyłeś dzięki piłce?
Sportowe Audi TT w czasach Polonii Bytom. Półtora roku zbierałem.
I ci tę Audicę ukradli.
Zaparkowałem pod samym domem. Wstałem rano z założeniem, żeby jechać na trening, wyglądam przez okno, a tam, kurde, auta nie ma! Wybiegłem na zewnątrz tak jak stałem – w samych klapkach i z nadzieją, że jednak zostawiłem je gdzieś dalej. Ale dupa, nie było. Okazało się, że ktoś w nocy pożyczył i zapomniał oddać. Nie znalazło się, ale po uruchomieniu jakichś “podziemnych” kontaktów pojawiły się pewne propozycje odkupu. Oczywiście na niezbyt satysfakcjonujących warunkach (śmiech). Nawet nie wiem, czy doszłoby to do skutku, bo uciąłem temat. Auto na szczęście było ubezpieczone.
Same przykrości cię na tym Śląsku spotykały. W Przeglądzie Sportowym można było przeczytać, że uciekałeś stamtąd do Płocka przed biedą i kibicami Polonii, którzy grozili ci śmiercią.
Może nie szedłbym z tą interpretacją aż tak daleko, bo to lekkie nadużycie. Na anonimowych forach pojawiały się negatywne komentarze. Pytano w nich na przykład: “jakim cudem Kiełpin może bezkarnie chodzić po ulicach po czymś takim?!”
Po czymś takim?
Chora sytuacja. Graliśmy z Ruchem Radzionków, do którego wcześniej byłem wypożyczony. Nie mam żadnego problemu z tym, by przyznać się, że popełniłem błąd przy bramce. Była wtedy na mnie duża nagonka i w przerwie zostałem zmieniony. Pojawiły się insynuacje, że sprzedałem ten mecz. Wiesz, Ruch Radzionków nie miał wtedy na zakup dwóch piłek, a mógł sobie pozwolić na to, żeby spotkanie kupić!
To prawda, że trener Fornalak ściągnął cię wtedy w przerwie, bo kibice mu kazali?
To już pytanie do trenera. Wtedy w Polonii zagrałem po raz ostatni. Dla mnie to był ciężki okres, bo czułem się w klubie jak intruz.
Z czego wynikały twoje problemy?
Najprościej mówiąc z tego, że walczyłem o swoje. Jak powszechnie wiadomo, w Bytomiu były problemy z wypłatami. Poszedłem do Ekstraklasy, do tej elity polskiej piłki, a przez pierwsze pół roku musiałem pożyczać pieniądze od rodziców, by w ogóle mieć za co przeżyć. Tak to w Polonii z reguły wyglądało – przez pół roku było sucho, a później przychodziły pieniądze z Canal+, by lekko podregulować zaległości wobec piłkarzy. A następnie znowu przez kilka miesięcy nie widzieliśmy kasy. I tak w kółko.
Czyli – jakkolwiek to zabrzmi – w sumie można się było przyzwyczaić.
Nigdy nie da się przyzwyczaić do tego, że nie dostajesz pieniędzy za pracę, którą starasz się sumiennie wykonywać. Przyzwyczaić mogliśmy się jedynie do kotów w szatni, które tam non-stop buszowały.
Słynny problem z myszami? Piotrek Tomasik opowiadał mi niedawno w wywiadzie, że znajdowaliście dziury w butach, które jeszcze po zejściu z treningu były całe.
Oj, bywały różne sytuacje. Sam miałem tak, że wyciągałem przed treningiem buta z czegoś, co niektórzy ludzie mogliby nazwać szafką, a tam myszy. W Radzionkowie było podobnie, ale tam przynajmniej mieliśmy jedną szatnię, co nas scalało. W Bytomiu były dwie i młodzi zamiast utrzymywać kontakt ze starszymi, uczyć się, utrzymywali go właśnie z myszami.
Wróćmy do twoich problemów. Zdecydowałeś się rozwiązać kontrakt, tak?
Wyszedłem z założenia, że mam do tego pełne prawo. Nie wszyscy tak robili, bo wiadomo, że dla klubu jest wygodnie, gdy zawodnicy siedzą cicho i czekają. A ja zawsze starałem się walczyć o swoje. Sęk w tym, że dziś ta kwestia jest lepiej uregulowana przez PZPN, a wtedy procedura była znacznie cięższa. Zgłaszałeś sprawę do związku. PZPN wystosował pismo do klubu, a ten miał kilka tygodni na ustosunkowanie się do niego. Cała ta zabawa po zgłoszeniu trwała około 2 miesięcy, by doszło do rozwiązania umowy. Mój kontrakt rozwiązano na początku sezonu 2011/12, już po spadku z Ekstraklasy. Byłem wtedy pierwszym bramkarzem. Dostałem zapewnienie, że jeśli podpiszę nową umowę, to zaległości sięgające około 6 miesięcy zostaną uregulowane. Gdybym się nie zdecydował, to jedyną szansą na odzyskanie pieniędzy byłaby w sprawa w sądzie ciągnąca się latami. Ale po ponownym podpisaniu, delikatnie mówiąc, nie traktowano mnie tam najlepiej, bo cała sprawa miała miejsce przed meczem z Niecieczą, w którym nie mogłem zagrać. Kibice się na mnie obrazili, trenerzy też byli niezadowoleni. Poszedłem w odstawkę, a o moim ostatnim meczu wspominaliśmy. Szkoda, że w Polonii na poziomie Ekstraklasy zagrałem tylko kilka spotkań. Długo i ciężko musiałem pracować na kolejną szansę w najwyższej lidze.
Żałujesz czegoś?
Tego, że wtedy nie miałem tej głowy co teraz. Mocno popracowałem nad sferą mentalną. W Wiśle mamy tę opiekę na najwyższym poziomie, bo pracuje z nami Paweł Frelik. Teraz na pewno bym tak łatwo w niektórych kwestiach nie odpuścił. Ale czasami tak musi być. Trzeba dostać kopa w tyłek, by przemyśleć pewne sprawy.
Jesteś bardziej Kaszubem czy Ślązakiem?
Urodziłem się na Kaszubach, w Kościerzynie, tak jak moi rodzice, ale nie pomieszkałem tam zbyt długo. Tata wyjechał za pracą, a my za chwilę razem z nim. Wychowałem się na Śląsku.
I w Górniku Zabrze, z którym byłeś związany od najmłodszych lat.
Mniej więcej od 7. do 12. roku życia chciałem grać w polu. Gruby nie byłem, nikt mnie na budę nie wysyłał. Ale jednocześnie ciągle wpatrywałem się w starszego brata, który stał na bramce. Chciałem go naśladować. Pewnego razu pożyczyłem od niego rękawice i się zaczęło. Na początku śmiał się ze mnie trener i nawet tata.
Dlaczego?
Bo byłem raczej typem maminsynka. Zawsze blisko mamy. Tata myślał chyba, że jak dostanę piłką, to rozpłaczę się na boisku. Z uśmiechem mówił, że nie dam sobie rady. A ja za wszelką cenę chciałem udowodnić, że się myli. I tak już zostało.
Jednak za większy talent bramkarski ciągle uchodził twój brat.
Tak było. Przede wszystkim zawsze był twardszy, nawet jako dzieciak nie miał żadnych problemów z tym, by rzucić się komuś pod nogi i zaryzykować. Może to dlatego, że zawsze starał się naśladować Olivera Kahna. Miał talent. Szkoda, że doznał kontuzji, przez którą musiał porzucić marzenia o piłce.
Tobie Kahn nigdy nie imponował?
Oczywiście, że imponował. Może nie tym, że potrafił ugryźć rywala, ale zawsze lubiłem bramkarzy z taką ekspresją. Jak wszyscy wiedzą, moim największym idolem był i jest Iker Casillas, ale z przyjemnością ciągle patrzę również na Buffona. Gość za chwilę skończy 40 lat, a cały czas widać w jego w oczach ten głód, który napędza piłkarzy.
Ale ty w przeciwieństwie do Ikera nigdy nie byłeś święty poza boiskiem.
Od najmłodszych lat byłem na świeczniku. Gdy na obozie była jakaś afera i trener nie wiedział, kto za nią stoi, to podejrzenia zazwyczaj padały na mnie. Z reguły nieprzypadkowo (śmiech). Jednym z naszych numerów, które bardzo lubiliśmy, było rzucanie workami z wodą z autobusu w przechodniów. Braliśmy woreczki śniadaniowe, napełnialiśmy wodą i przez okno. Człowiek był młody i głupi. Nic wielkiego, ale bywało z tego powodu gorąco. Z naszej ekipy najlepiej zapowiadał się Mateusz Bukowiec. Szybko dostał szansę w pierwszej drużynie, strzelił bramkę, więc porównywany był od razu do Włodzimierza Lubańskiego. Nie wszystko potoczyło się późnej po jego myśli. Dziś gra w GKS-ie Tychy. Generalnie mieliśmy silną ekipę, do pierwszego zespołu wchodziliśmy szeroką ławą, ale prawie nikt nie zrobił kariery.
Opowiadałeś, że w pierwszej drużynie poznałeś kolejnego ze swoich idoli. Mówiliśmy, że Casillas, że Buffon, a jeszcze był Andrzej Bledzewski.
Dziś z młodymi jest już trochę inaczej, bo ten dystans jest skrócony. „Cześć, siema” i tyle. A my w tych ludzi byliśmy wtedy wpatrzeni jak w obrazek. Gdy Bledzewski przechodził obok mnie, były ciary. Jak kiedyś dostałem od niego bluzę z numerem “77”, to targałem ją chyba wszędzie przez następne 10 lat! Nawet mówili na mnie “młody Bledza”. Gdy na koniec grał w Miedzi Legnica, Daniel Tanżyna powiedział mu, że zawsze był moim idolem, a później była okazja spotkać się na kawę i powspominać. Świetna sprawa.
Nie widziałeś szansy, by przebić się w tym Górniku?
Trenowałem regularnie z pierwszym zespołem przez około trzy miesiące. Jeden menedżer namawiał mnie wtedy na wyjazd do Niemiec, ale miałem klapki na oczach, liczyłem, że zrobię karierę w ukochanym Górniku. Później trener Motyka zaprosił mnie na rozmowę i powiedział, że polecił mnie do Koszarawy Żywiec. Tę drużynę prowadził wtedy trener Marcin Brosz, który potrzebował młodzieżowca. Miałem wybór – albo bycie trzecim bramkarzem w Górniku, albo gra w IV lidze. Wybrałem drugą opcję. I fajnie trafiłem, bo nawet nie licząc trenera, w Koszarawie była mocna paczka. Krzysztof Bizacki, Rafał Jarosz, Maciej Szmatiuk, Mietek Sikora. Było się od kogo uczyć. Zapłaciłem frycowe, szczególnie Krzysiu ostro po mnie jeździł, ale podejmowałem ryzyko i z czasem przekonałem ich do siebie.
„Neuerowałeś” zanim to było modne?
Można tak powiedzieć. Nie trzymałem się linii, grałem na przedpolu i sporo nogami. Zawsze wychodziłem z założenia, że antycypując, można sporo zyskać. Tak też oceniam bramkarzy – wyżej tych, którzy starali się przewidzieć rozwój wypadków i zaradzić zagrożeniu, niż tych, którzy zostawali w bramce i później ewentualnie bronili strzał.
Jak rozumiem, chciałeś się ograć i wrócić do Górnika.
Fajnie by było. Górnik zawsze miałem, mam i będę miał w swoim sercu. Jednak wtedy zaufałem Krzyśkowi Bizackiemu. Na początku dostawałem od niego uszach, a później na tyle się do mnie przekonał, że wykupił moją kartę z Górnika. To nieczęsto spotykana sytuacja, ale chyba poczuł, że będzie można na mnie zarobić. Zaufałem mu i się nie pomyliłem. Trochę wtedy pojeździłem dzięki jego kontaktom. Przez dwa tygodnie trenowałem w Zagłębiu Sosnowiec, które grało w Ekstraklasie. Spotkałem tam trenera Kurdziela, którego podejście mi zaimponowało, ale chcieli mnie tylko do Młodej Ekstraklasy. Później Krzysiek załatwił treningi w Ruchu Chorzów, ale nie było większych nadziei na angaż. Ale koniec końców wylądowałem w ekstraklasowej Polonii Bytom.
Jak już mówiliśmy, kariery nie zrobiłeś.
W lidze dał mi zadebiutować trener Michał Probierz. Nawet zagrałem na zero z Zagłębiem i wygraliśmy po golu Jacka Trzeciaka. Fajny mecz, bo pierwszy przy nowym oświetleniu, więc przyszedł cały stadion. A później bęcki 0-5 od mocnego Groclinu po hat-tricku Adriana Sikory i poszedłem w odstawkę. Szkoda. Trener Probierz w tygodniu powiedział mi, że nie ma do mnie większych zastrzeżeń, ale po takim meczu chce dokonać zmiany w bramce. Fajne zachowanie, bo w sumie nie musiał mi się z niczego tłumaczyć. A z drugiej strony szkoda, bo gdybyśmy dostali wtedy trójkę, to pewnie wskoczyłbym na trochę dłużej.
Głośniej mówiło się o tobie dopiero w Ruchu Radzionków.
Byłem młodzieżowcem, to mi pomogło. Zadzwonił do mnie trener Górak. W Radzionkowie było duże ciśnienie na awans do I ligi. I zrobiliśmy go, a ja grałem prawie wszystko od deski do deski. Miło wspominam ten czas, bo natknąłem się na trio z Górnika, na które patrzyłem trochę jak na “Bledzę”: Piotrek Gierczak, Adaś Kompała i Jacek Wiśniewski. Z drugiej strony – Miłek Przybecki, dwa Maczki, więc młodzi, którzy stawiali pierwsze kroki. W szatni wiecznie zadymione, bo nadzorca obiektu palił w piecu, byśmy mieli ciepłą wodę.
To jest ten moment, w którym trochę odbiła ci palma?
Kształtowałem się – może tak to ujmijmy. Nie miałem dziewczyny, więc częściej zdarzały się jakieś wyjścia. Ale nic mi nie odbiło, bo wszystko działo się po meczu i w granicach zdrowego rozsądku.
Ale powiedziałeś kiedyś, że gdybyś znów miał 20 lat, to zachowywałbyś się trochę inaczej.
Chodziło mi bardziej o podejście mentalne do piłki. O reagowanie po porażkach, o docenianie samego siebie, o to, żeby nie przejmować się opiniami z zewnątrz. Bo kiedyś to odpalało się po każdym meczu 90minut.pl oraz wszystkie inne komentarze i mocno brało się to wszystko do siebie. Dziś już tego nie robię i generalnie wykonałem dużą pracę nad sobą. Największą już tu w Płocku – chodzi zarówno o siłownię czy trening mentalny, jak i dietę. Czasami chodziło o drobne sprawy, ale ważne. Zrobiłem sobie na przykład test na nietolerancję pokarmową. Okazało się, że źle reaguję na pszenicę, a uwielbiam makaron – wtedy codziennie potrafiłem jeść spaghetti. No i w końcu dowiedziałem się, dlaczego bywałem czasami zamulony w trakcie treningu. Nie mówię, że dziś nie jem makaronu, ale raczej raz w tygodniu, a nie siedem. Fajnie mieć taką świadomość. Szkoda, że nie wcześniej. Jak nam w Radzionkowie dawali bułki przed meczem, to jedliśmy bułki (śmiech).
Już kilku piłkarzy powiedziało mi, że im bardziej ktoś zapewnia, że nie czyta komentarzy na swój temat, tym większe prawdopodobieństwo, że kłamie.
Serio, nie czytam. Nawet gdy wiem, że będę pozytywne. Ale kiedyś potrafiłem sprawdzać to już w szatni zaraz po meczu. Byłem gówniarzem i bardzo źle to na mnie działało.
Mocno wkurza cię to, gdy wypomina ci się brak tych kilku centymetrów?
Przywykłem. Kiedyś przylgnęła do mnie taka łatka, jakbym miał ze 170 centymetrów jak Campos. A mam 184.
Przeczytałem gdzieś, że tak naprawdę masz 181, ale wszędzie ci zawyżają, żeby lepiej to wyglądało!
(śmiech). Nie, czasami podaje 185, ale oficjalnie jest o centymetr mniej. Nie mam z tym problemu, ale jak widać inni mają. Zakładam, że gdybym miał te 2-3 centymetry więcej, to w ogóle nie byłoby tematu, a taka różnica naprawdę nie zmienia tego, czy jesteś dobrym bramkarzem czy nie. Mam inne atuty, które wykorzystuję. Zresztą w najlepszych klubach świata bronili niżsi ode mnie. Wystarczy wspomnieć choćby o Valdesie w Barcelonie czy właśnie Casillasie w Realu.
Do Płocka trafiłeś prawie pięć lat temu, bo szukałeś stabilizacji finansowej, ale chyba nie od razu było tak kolorowo.
Na początku byłem blisko ekstraklasowej Pogoni Szczecin. Przeniósł się tam cały sztab z Radzionkowa i byłem cały czas na telefonie z Grzegorzem Żmiją, trenerem bramkarzy. Zabiegał o to, żeby mnie sprowadzić, ale w Szczecinie był Radek Janukiewicz i Dusan Pernis, więc góra nie chciała ściągać kolejnego bramkarza, który byłby trzeci kosztem jakiegoś młodego. I wtedy trener Skowronek rzucił mój temat trenerowi Kaczmarkowi, z którym dobrze się znał.
Pamiętasz, co wtedy mówiło się o Wiśle?
Że każdy dobrze zapowiadający się piłkarz, przestaje taki być, gdy trafia do tego klubu. Wydaje mi się, że z czasem sytuacja się odwróciła o 180 stopni. Za chwilę przyszedł Marcin Krzywicki czy Krzysiek Janus, czyli piłkarze, którzy byli na jakimś zakręcie i tutaj zaczęli dobrze grać.
Opowiadałeś na Weszło, że pierwszy kontakt z Kaczmarkiem był dość dziwny.
Trener od początku mówił, żebym nie doznał szoku po zobaczeniu warunków na obozie. To było tutaj niedaleko, w Gostyninie. Upały po 35 stopni, nie dało się wysiedzieć w koszulce. Jak zobaczyłem ten budynek, to pomyślałem sobie, że trafiłem z deszczu pod rynnę. Jednak trener szybko przekonał mnie do Wisły i swojej wizji. Od razu wiedziałem, że to nie jest minimalista, który zadowoli się czymś innym niż Ekstraklasa. Jeszcze zasięgnąłem trochę języka u chłopaków, okazało się, że klub jest stabilny. W II lidze mieliśmy wtedy niezłą paką – kilku zawodników grało później lub gra nadal w Ekstraklasie, a Jacek Góralski nawet w reprezentacji.
“Krzywy” mówił wtedy u nas, że nadałbyś się do “Warsaw Shore”. I że trzeba przed tobą chować żony i córki.
Cały Krzywy! Cóż, nie będę zdradzał pikantnych szczegółów, powiem tylko, że mieliśmy bardzo fajną atmosferę, potrafiliśmy cieszyć się ze zwycięstw.
Dobra, dobra, bo zaraz wyjdzie, że byłeś harcerzem.
Żon kumpli nigdy nie podrywałem, ale nie miałem dziewczyny, więc korzystałem z życia. Może w szatni byliśmy trochę głośniejsi niż inni, ale bez przesady, bo mieliśmy swoje cele, którymi były awanse. Szkoda, że do Ekstraklasy nie udało się dostać rok wcześniej. Wszystko rozstrzygnęło się wtedy trzy kolejki przed końcem, w meczu z Termaliką u siebie, w którym prowadziliśmy, ale ostatecznie przegraliśmy. Później były rewolucja w szatni.
Ciebie nie korciło, żeby odjeść do Ekstraklasy? Propozycje jakieś tam pewnie miałeś, pisało się nawet o Lechu.
Coś tam było. Trener Kaczmarek wziął na rozmowę mnie oraz Jacka Góralskiego i powiedział, że chce utrzymać jak największą część składu. Akurat “Góral” odszedł do Jagiellonii, ale ja postanowiłem jeszcze raz spróbować. Przyszli nowi ludzie, którzy dali jakość i udało się.
Wcześniej miałeś tylko pojedyncze występy w Ekstraklasie, ale teraz jak już się dorwałeś, to nie odpuszczasz nawet na chwilę. Jesteś jedynym z trzech piłkarzy – obok Celebana i Sandomierskiego – którzy w tym sezonie nie opuścili nawet minuty. Dasz zmiennikom choćby powąchać murawę?
Ale sugerujesz, że mam walnąć babola?
Jednego spektakularnego na koncie już masz. Z Górnikiem Łęczna sam wrzuciłeś sobie piłkę do bramki po dośrodkowaniu z rożnego.
Jeden na dwadzieścia sześć meczów to jest bardzo dobry wynik. Nawet ten top bramkarski miewa te trzy-cztery rażące błędy w całym sezonie. Szkoda tylko, że zawaliłem w ostatniej minucie i straciliśmy cenny punkt.
Temat wywołałem z powodu złamanego nosa. Z tego co widzę, już wygląda spoko, ale wtedy twój występ w następnym meczu był mocno zagrożony.
Cóż, czasami trzeba coś nagiąć. Klubowy lekarz powiedział, że niby nie ma przeciwwskazań, ale on by odpuścił. Mogłem zagrać na swoją odpowiedzialność. I zagrałem.
Kiedyś koledzy śmiali się z ciebie, że uchodzisz za najlepszego bramkarza w I lidze, ale tak naprawdę nie musisz się wysilać, bo oni odwalają większość roboty…
Przemek Szymiński zawsze szydził, że mam taką obronę, więc mało wpuszczam.
Tylko teraz jesteś najbardziej zapracowany w całej lidze – jako pierwszy bramkarz w tym sezonie obroniłeś sto strzałów.
Co mogę powiedzieć? Wolałbym, żeby tych straconych bramek było trochę mniej, bo przywykłem do tego w I lidze.
To prawda, że za każdym razem mówisz “dziękuję” chłopcom od podawania piłek?
Nie, masz złe informacje (śmiech). To znaczy gdy gram na czas, to rzecz jasna porozmawiam, zapytam się, czy przypadkiem nie jest im zimno. Oczywiście szanuję ich, bo sam podawałem kiedyś piłki, więc wiem, jak fajne to przeżycie, gdy taki piłkarz się do ciebie uśmiechnie. Ale to, że zawsze dziękuję, to plotka. Ostatnio w Krakowie było nawet w drugą stronę. W dwie minuty straciliśmy prowadzenie i się zagotowałem. A oni zaczęli trochę naśladować tego chłopca, który kiedyś miał spięcie z Hazardem. Wiesz – wystawia taki piłkę w twoim kierunku, ty podchodzisz, a on rzuca pod bandę. Teraz się śmieję, ale wtedy zbyt miły nie byłem.
To teraz już informacja na bank prawdziwa – masz fioła na punkcie swojego psa.
Jestem z tym moim psiakiem bardzo zżyty. To też taka rasa, która w stu procentach jest oddana swojemu panu. Akita inu, nie wiem czy słyszałeś. Jeśli oglądałeś film pt. „Mój przyjaciel Hachiko”, to jego bohaterem jest właśnie przedstawiciel tej rasy.
Słyszałem, ale nie pamiętam, o co dokładnie w nim chodziło.
Pies znaleziony kiedyś na stacji kolejowej później zawsze czekał tam na powrót swojego pana z pracy. Nawet po jego śmierci przychodził tam codziennie przez 10 lat i czekał. To jest właśnie taka rasa. W Japonii są nawet takie breloczki z Hachiko, które daje się przyjacielowi jako symbol waszej relacji.
Kto jest teraz najlepszym bramkarzem w Ekstraklasie?
Kiełpin!
Kolejne pytanie miało brzmieć, czy widzisz siebie w piątce.
Sam przytoczyłeś statystyki (śmiech). Gdybym miał wskazywać kogoś poza sobą, to chyba Matus Putnocky. Kuciak też zawsze gwarantuje jakość. Poza tym jeszcze Arek Malarz, który w Lidze Mistrzów pokazał klasę. Ale za długo i za ciężko pracowałem na tę Ekstraklasę, by teraz mieć jakiekolwiek kompleksy.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. 400mm.pl, FotoPyK