Godzina uprawiania kompletnej partaniny, kibice oczami wyobraźni widzący kolejny już frajersko uciekający mistrzowski tytuł, dziennikarze układający pierwsze linijki artykułów o wszechobecnym kryzysie, graficy wyszukujący ujęć w najlepszy sposób oddających beznadzieję sytuacji. Następnie zaś kapitalna pogoń, podniesienie się z 0:2 i zakończona sukcesem walka o zwycięstwo. Remontada z serii tych, dzięki którym Real Madryt na przestrzeni dziesięcioleci zyskiwał sobie miliony fanów nawet w najdalszych zakątkach świata.
Prawdopodobnie tak w idealnym świecie brzmiałaby narracja wczorajszej wygranej Królewskich w wyjazdowym spotkaniu z Villarrealem. W idealnym świecie, czyli takim, w którym jedni drugim potrafią podziękować po ostatnim gwizdku za świetny mecz, w geście szacunku podać sobie dłonie, a na koniec rozejść się każdy w swoją stronę. Tak, to była konfrontacja, która na pierwszy rzut oka spełniała wszelkie kryteria, by wytworzyć wokół siebie magiczną aurę. Mimo całej dramaturgii starcia na Estadio de la Cerámica znów jednak otrzymaliśmy nie więcej niż tylko kolejny dowód na to, że wiara w idealny świat – przynajmniej w piłce – to nic innego jak zwykła naiwność. Zamiast ducha sportowej walki, wzajemne oskarżenia. Zamiast aury futbolowej magii, aura skandalu.
Potyczka Villarrealu z Realem doczekała się bowiem solidnej dogrywki. Dogrywki rozgrywanej jednak nie na boisku, lecz gdzieś pośrodku bagna. W ogniu krytyki – jakżeby inaczej – sędzia Gil Manzano. Tym razem jednak pal już licho katalońską prasę, która zwycięstwo podopiecznych Zinédine’a Zidane’a określa mianem “Remontady ze skandalem” czy “Remontadą z kradzieżą w tle”. Pal też licho Gerarda Piqué publikującego wczoraj na Twitterze wpis o treści “osiem punktów, te same drużyny”, do którego załącza wycinki z madryckiej prasy przypominające o wałkach na korzyść Realu i niekorzyść Barcelony z meczów przeciwko Máladze i Villarrealowi.
Prawdziwą burzę wywołał bowiem swoimi słowami prezes Żółtej Łodzi Podwodnej, Fernando Roig, który półsłówkami zarzucił Manzano stronniczość, by nie powiedzieć łapówkarstwo. – Sędziowie wychodzili ze stadionu z siatkami z herbem Realu. Wydaje mi się, że to chyba nie jest w porządku – powiedział po zakończeniu spotkania. Sternika Villarrealu rozsierdziła naturalnie wątpliwa jedenastka, po której na 2:2 trafił Cristiano Ronaldo. W Hiszpanii momentalnie wybuchła więc “afera torebkowa”, a Komitet Sędziów od razu postanowił zgłosić sprawę Komitetowi Rozgrywek, zarzucając Roigowi zamach na godność i uczciwość Manzano. Sam arbiter po meczu znalazł zaś za wycieraczką swojego samochodu kartkę z napisem o treści “złodzieje”, czego też nie omieszkał następnie zawarzeć w aneksie do raportu.
Jaka miała być więc zawartość wspomnianej siatki? Odpowiedź Członków Komitetu Sędziów była banalna – breloczki, piny i długopisy. Dokładniej: sześć lub siedem breloczków, trzy lub cztery długopisy i 15 lub 20 pinów. Podarunki o znikomej wartości, które zresztą arbitrom czy też zawodnikom drużyny przeciwnej zwyczajowo wręcza się po meczach nie tylko w Madrycie. Dowód? Zdjęcie ze strefy mieszanej po spotkaniu Realu z Espanyolem, gdzie w dłoni siatkę z herbem Realu trzyma Jurado.
Niektórych tłumaczenie to nie było jednak w stanie do końca przekonać – pomocnik Espanyolu jest bowiem wychowankiem Królewskich. Dziennikarze telewizji La Sexta poszli więc krok dalej i wyszperali z najgłębszych zakamarków ujęcie z… asystentem sędziego wychodzącym w sezonie 2011/12 ze stadionu Villarrealu z torbą z herbem Żółtej Łodzi Podwodnej. Niewątpliwego uroku całej sytuacji dodaje fakt, że do zdarzenia doszło po potyczce – tak, zgadliście – z Realem Madryt. Afera, pod jakimkolwiek kątem spojrzeć, po prostu absurdalna.
Żeby jednak było jeszcze zabawniej, hiszpański Pan Sławek, czyli analizujący sędziowskie kontrowersje dla Marki, były arbiter Rafa Guerrero, uważa, że jeśli ktoś miał prawo czuć się bardziej pokrzywdzony, to… Real Madryt. Bo o ile w kwestii karnego zamienionego na wyrównującego gola przez Cristiano w zagraniu Bruno nie dostrzega celowości, o tyle jego zdaniem oba trafienia Villarrealu zostały uznane niesłusznie – przy pierwszej bramce nim piłka znalazła się pod nogami Triguerosa Castillejo przyjmował ją ręką, przy drugiej zaś Bakambú znajdował się na spalonym.
W Realu koniec końców również stracili więc cierpliwość. W hiszpańskich mediach możemy dziś bowiem przeczytać, że Królewscy mają już serdecznie dość ciągłych oskarżeń i przedstawiania ich zewsząd jako zespołu faworyzowanego przez sędziów. Spotkanie z Villarrealem stanowiło zaś kroplę, która przelała czarę goryczy. Włodarze “Los Blancos” mają wkrótce wysłać oficjalną skargę na szefostwo La Liga (w rozumieniu reszty stawki sprzyjające Realowi!) w sprawie nierzetelnego przekazu podczas transmisji telewizyjnych spotkań.
Ich zdaniem sporne sytuacje, w których zespół Zinédine’a Zidane’a miał być krzywdzony – w przeciwieństwie do rywali – nie przykuwały należytej uwagi operatorów. Co ciekawe, w Madrycie doszli do wniosku, że najlepiej w tym przypadku będzie upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – oprócz niedzielnej potyczki z Villarrealem w skardze znaleźć mają się również materiały wskazujące na telewizyjną “dyskryminację” w grudniowym Klasyku na Camp Nou. Jednym słowem – cyrk na kółkach.
Choć wiarę w idealny świat mimo wciąż młodego wieku straciłem już jakiś czas temu, to jednak wciąż gdzieś w głębi duszy wciąż tli się nadzieja, że kiedyś jeszcze przyjdzie mi obejrzeć w lidze hiszpańskiej spotkanie o podobnym przebiegu bez późniejszego wyciągania brudów i przeciągającego się poczucia niesmaku. Nieważne, czy chodzić będzie o Real, Barcelonę czy Atlético. Pewnie, kontrowersje w futbolu spełniają swoją funkcję, dodają mu pikanterii i budzą żywe emocje. Bez nich piłka z pewnością nie byłaby taka sama. Szkoda tylko, gdy niemal za każdym razem potrafią zepsuć coś, co samo w sobie doskonale broniłoby się także i bez nich.
Barcelona zrywająca stosunki z szefostwem ligi, prezes Villarrealu sugerujący między wierszami łapówkarstwo, Gil Manzano znajdujący za wycieraczkami wiadomości od kibiców, Real wysyłający skargi przeciwko rzekomo faworyzującemu go związkowi… Cóż, choć dzięki temu wszystkiemu wciąż niewątpliwie cały czas coś się dzieje, to jednak – jakkolwiek spojrzeć – chyba nie do końca o to w tym wszystkim chodzi.
Ban