Reklama

W BETONOWYM KRĘGU: odcinek czwarty

redakcja

Autor:redakcja

27 listopada 2009, 03:56 • 7 min czytania 0 komentarzy

Czas na czwarty odcinek piłkarskiej powieści “W betonowym kręgu”, oczywiście całkowicie oderwanej od rzeczywistości, nie mającej zupełnie nic wspólnego z prawdziwymi zdarzeniami, osobami, instytuacjami itd. Wszystkie skojarzenia, jakie mieć będziecie czytając ten grafomański bełkot, są niewłaściwe. Na wszelki wypadek, dla rozwiania wątpliwości, dodajmy, że rzecz nie dzieje się w Polsce, tylko w zupełnie innym kraju, na planecie Melmak, w galaktyce XYZ. Dziś postanowiliśmy wprowadzić do fabuły pierwszego piłkarza. Przecież sport do zdrowie.

W BETONOWYM KRĘGU: odcinek czwarty

ODCINKI 1-3 SÄ„ DO PRZECZYTANIA TUTAJ (KLIKNIJ)

* * *

Do budynku przy ulicy Świętokrzyskiej w Warszawie żwawym krokiem wszedł mężczyzna w sile wieku. Minął kiosk po lewej stronie i zdecydowanie ruszył przed siebie, przeciskając się przez kolejkę emerytek, wystających całymi dniami w celach kompletnie niezrozumiałych dla ludzi U-60.

Pani z okienka, pracująca na poczcie już od 36 lat, skądś go znała, ale w tej właśnie chwili nie potrafiła przyporządkować nazwiska do twarzy. Uważnie patrzyła jak całkiem siwy człowiek podchodzi po niebieskie znaczki z napisem “priorytet”, a następnie wrzuca list do skrzynki. Jeszcze pewnie minuta czy dwie i wreszcie skojarzyłaby, kto to taki, ale tej minuty nie dostała. Mężczyzna zniknął tak niespodziewanie, jak się pojawił.

Reklama

* * *

Od rana we wszystkich redakcjach trwało poruszenie. Członek zarządu piłkarskiego związku zastrzelony. Motyw – nieznany. Sprawca – tym bardziej. Śladów – brak. To w zasadzie była dobra wiadomość dla dziennikarzy, ponieważ nie musieli ograniczać się żadnymi zbędnymi wskazówkami, kto zabił i dlaczego. “Super Express” postawił na ruską mafię, “Gazeta Wyborcza” na kiboli, “Dziennik” podszedł do sprawy socjologicznie (“Zróbmy debatę – czy w naszym kraju jest bezpiecznie”), a “Przegląd Sportowy” rozpisał wszystkie transfery poczynione przez denata w ciągu ostatnich 10 lat, ale zabrakło informacji – po co. Do tego pięćdziesiąt nekrologów, po 200 złotych sztuka. Idzie przeżyć, że tak to trochę przewrotnie określimy.

Tylko “Fakt” zdecydował się wyprzedzić bieg wydarzeń – zamieścił zbiorowe zdjęcie członków zarządu PZPN i zadał pytanie: “Komu teraz odstrzelą łeb?”. Waldek był z tego powodu nieswój – on jako jedyny naprawdę wiedział, że będą kolejne ofiary. Zarazem bał się o tym głośno powiedzieć, bo jak później wytłumaczy, że milczał, gdy po raz pierwszy otrzymał telefon z zapowiedzią zabójstwa? Co powie – że rozwiązał zagadkę pierwszego mordu w środku nocy, ale uznał, że nie będzie budził policji? To wszystko źle się potoczyło. Bardzo źle. – Kurwa! Kurwa! Kurwa! – krzyknął głośno w czasie zebrania, a koledzy pomyśleli, że po raz kolejny nie udało mu się ułożyć pasjansa.
– Waldek? Przestań grać i włącz się do dyskusji! Próbujemy przewidzieć, kogo teraz zabiją! – wzburzył się szef.
– Jak to próbujecie przewidzieć? A niby kurwa jak? – Waldkowi puszczały nerwy.
– No, musimy przeanalizować…
– Przecież nawet nie wiecie, czy to morderstwo ma związek z piłką nożną i czy będą następne. Nie wiedząc, kto zabił i dlaczego, chcecie zgadnąć, kto będzie następny? Czyście kurwa wszyscy ocipieli? A może będą kolejno zabijać każdego z wąsami i teraz czas na Wałęsę, co? To też napiszecie?
– Moim zdaniem teraz będzie prezes! – wyrwał się jeden z młodszych dziennikarzy.
– Stul pysk – burknął zirytowany Waldemar.
– Twoim zdaniem już nikt ze związku nie zginie? – spytał szef, próbując łagodzić sytuację.

Waldek wziął głęboki oddech, spojrzał tępo przed siebie i cicho odparł: – Zginie… Wieczorem powiem wam, kto… A następnie wstał i wyszedł. Kolegów z pracy pozostawił tak zdumionych, że przez dobre trzy minuty nikt się nie odezwał. Aż w końcu jeden z grafików głośno westchnął: – To pojeb! I wszyscy wrócili do swoich zajęć, czyli facebooków, naszych-klas i innych zabierających czas gówien.

* * *

– Ja… Ja… Ja… Jak to zamordowany? – wydukał Antoni.
– Zamordowany. Zastrzelony – prezes był bardzo stanowczy.
– Ale… Ale… Ale jak?!
– Zabito go rano.
– Ale…
– Kurwa, normalnie! Rozumiesz!? Normalnie! Zajebali go! Zajebali! – prezes w końcu eksplodował.

Reklama

Antoni, na co dzień hardy i pewny siebie mężczyzna, nagle zaczął wyglądać jak Howard Marshall po seksie z Anną Nicole Smith, czyli jak zramolały, pomarszczony, stojący (leżący) nad grobem rozdygotany starzec, którego serce zaczęło żyć własnym życiem. Z tą różnicą, że Marshall miał – zgodnie z planem – zostać zajechany w łóżku na śmierć przez blond sylikony, a Antek – tak sobie teraz szybko przeanalizował sytuację – mógł być, używając prezesowskiej terminologii, zajebany przez śmierdzących oprychów.

Ta sama myśl przeszła przez głowę każdego prominentnego działacza, znajdującego się wówczas w pokoju. Nawet Jerzy nic nie mówił. Jako że był zawodową szują, najpierw wydedukował, że gdyby tak wybito wszystkich członków zarządu (a on do tego grona się nie zaliczał), to wówczas miałby otwartą drogę do fotela prezesa, ale szybko sobie uświadomił, iż nikt nie da gwarancji, iż następny pocisk nie został przeznaczony właśnie dla niego. W końcu od dawna polska piłka miała jego okrąglutką twarz. Nikt też nie wydał komunikatu o treści: “Zastrzeleni zostaną tylko członkowie zarządu”. Przypływ dobrego samopoczucia był więc bardzo chwilowy.

Milczenie przerwał prezes: – Powiem wam szczerze… Powiem wam szczerze, że nie wiadomo, dlaczego Zdzisława zamordowano i nie chciałbym, aby ktoś sądził, że to ma coś wspólnego z piłką. Może po prostu znalazł się przypadkiem w złym miejscu. Proponuję stosować moją metodę – nie komentować! No i najważniejsze – nie wpadajcie w panikę.
– A ty co będziesz robił? – zapytał Rudolf.
– Wyjeżdżam.
– Gdzie?!
– Nie powiem. Gdzieś, gdzie przez jakiś czas nikt mnie nie znajdzie. Poczekam, aż się wszystko uspokoi.
– Jedziesz w delegację? – nagle ocknął się Antoni.
– Ja też wyjeżdżam – wyrwał się kolejny działacz.
– I ja!
– Ja też.

* * *

W sobotę minuty ciszy nie uszanowano na większości stadionów. To bestialskie, ale gdy piłkarze w milczeniu stali na środku boiska i udawali zasępionych, z trybun niosło się “PZPN, PZPN, jebać, jebać PZPN”. Jednym z zawodników, który oczekiwał aż ta niby-minuta niby-ciszy się skończy, był Michał – jak to go określały media, solidny napastnik. Słowo “solidny” jest dość znaczące w polskiej lidze. Zawodnicy dzielili się na “wybitnych” (na wyrost), “nietuzinkowych”, “solidnych” i “słabych”.

Wybitny – wiadomo, pretendent do grzania ławy w lidze co najmniej francuskiej. Nietuzinkowy to taki, który umie z piłką zrobić dużo, ale nie ma to żadnego przełożenia na wynik. Minie dwóch rywali, trzeci zabierze mu piłkę, wyprowadzi kontrę i strzeli gola dla przeciwników. Nietuzinkowość made in Poland: wpisana w nią jest chimeryczność (to z kolei określenie tych, którzy zaliczają jeden dobry mecz na sześć fatalnych), tendencja do komplikowania najprostszych akcji, notoryczne straty, ogólnie – ładna dla oka bezużyteczność, często na dokładkę także podatność na kontuzje. Co innego solidność – solidny piłkarz to zdrowy cham, który nie zna żadnego dryblingu, w związku z czym przez całą karierę nie minie kogokolwiek, do tego nie strzeli z dystansu, nie zagra w uliczkę. Ale solidność to też dobra praca łokciami, niezły wyskok, sporo biegania i z 7-8 goli na sezon (w przypadku napastnika), wbitych z kilku metrów w jakimś zamieszaniu. Michał był solidny. To pozwoliło mu nawet otrzeć się o reprezentację Polski, choć sam do końca nie pojmował jakim cudem.

Co więcej o Michale? Uchodził za twardego gościa, z charakterem. Jak handlował, to nie za często i nie za byle co. Kiedyś, lat temu pewnie z piętnaście, jeden z czołowych polskich klubów pojechał do Konina, a tam w hotelu już czekali piłkarze miejscowej drużyny. I błagali: – Dajcie nam coś, cokolwiek! I tak wygracie, a te skurwysyny od pół roku nie płacą! Wszystkim dajecie, a nam nie dacie?! Takie macie kontrakty, miliardy!

Michał tak by nie żebrał. Nigdy sam nie wychodził z inicjatywą. Nie uważał się za świętego, ale jakichś tam zasad przestrzegał. Chcesz mnie kupić? Będzie drogo.

Z jednej strony przyzwyczaił się do tych sprzedanych meczów, z drugiej – w czasie gry czuł się nieswojo. Najgorszy był cudzoziemiec w środku pola, kolega z drużyny, którego nikt nigdy nie wtajemniczał. Zdarzało mu się w związku z tym posłać podanie na nos i wówczas to Michał musiał wychodzić na durnia. Na szczęście etykietka zawodnika słabo wyszkolonego technicznie (solidnego, znaczy się) trochę pomagała zatuszować te nieporadne przyjęcia, nieudane dryblingi, niecelne odegrania. Publika się nie czepiała. Na wszelki wypadek Michał czasami pomagał sobie gestykulacją – machał rękoma w kierunku kolegi z pomocy i krzyczał: – Jak mi kurwa grasz? Jak grasz?! Ł»e niby piłka za plecy była, albo coś takiego… Najbardziej łykała to prasa. “Dobry duch drużyny”, “Ma pozytywny wpływ”, “Stale mobilizuje kolegów”, “Nienawidzi przegrywać”.

Z czasem zresztą znalazł sposób na tego pieprzonego cudzoziemca. Wychodził na pozycję i kiedy już partner z zespołu zrobił zamach, by posłać piłkę w jego kierunku, on nagle ścinał do środka i zaczynał sprint. I piłka lądowała 20 metrów od niego. Wówczas to nawet trener nie wytrzymywał: – Jak mu kurwa grasz?! Jak mu grasz? Nie widzisz, że szedł środkiem?!

Ale dodajmy, że tych ustawionych meczów nie było dużo. Michał od kilku sezonów trzymał się zasady: nie więcej niż sześć razy w sezonie. Dziś właśnie było jedno z tych sześciu spotkań. Sędzia zagwizdał po raz pierwszy…

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...