Trzysta milionów euro za Cristiano Ronaldo, do tego sto baniek rocznie dla samego CR7. Jedyne, co może równać się zasobności chińskich klubów, to ich ambicje. Oferta, którą potwierdził Jorge Mendes, nie wejdzie w życie, ale i tak jest demonstracją siły, która może wywołać efekt domina, wpływający na wszystkich, od Barcelony, przez Legię, po Koronę Kielce.
Wszystkie dotychczasowe ruchy Chińczyków jakoś dało się bagatelizować. Czasem było o to łatwiej, czasem trudniej, ale udawało się. Podstarzały Tevez najlepiej zarabiającym piłkarzem świata? Tak, a zarazem najbardziej przepłacony m sportowcem w historii. Oscar, zawodnik w kwiecie wieku, wyjęty z Chelsea? Przecież to przeciętniak, The Blues zrobili interes życia. Hulk, bywający kapitanem Canarinhos, lecący do Szanghaju? I tak grał w Zenicie, czyli jednak na europejskich peryferiach. Graziano Pelle po udanym Euro zostawiający Premier League? Facet ma swoje lata, to była jego ostatnia szansa na kontrakt życia.
Ale oferta za Ronaldo to inna historia. Oto jeden z chińskich klubów oferuje – za Mendesem – deal, który łącznie opiewa na grubo ponad czterysta milionów. Ot tak, lekką ręką, jeden z chińskich ligowców trzykrotnie przebija transferowy rekord świata, ustanowiony latem przez Man Utd i Pogbę. Trzykrotnie! Ronaldo zarabiałby dwa miliony tygodniowo, czyli blisko trzy razy więcej niż Tevez. Gdyby ten transfer doszedł do skutku, byłby trzęsieniem ziemi. Wydarzeniem, być może, zamykającym pewną epokę, a otwierającym nową. Nawet jednak teraz jest prężeniem muskułów, a potem pokazem sztuk walki, jakiego nie powstydziłby się Bruce Lee.
Przekaz idzie czytelny: Chińczycy nie zadowolą się emerytami z nazwiskiem, nie zadowolą się piłkarzami drugiej kategorii, nie zadowolą się ściąganiem rezerwowych wielkich klubów. Mają ochotę na największe gwiazdy globu, a funkcjonują poza racjonalną ekonomią. To mieszanka wybuchowa, konsekwencje eksplozji poważnie rozważają najwięksi w Europie, bo umówmy się: kto tu byłby w stanie zaoferować trzysta milionów za piłkarza, nawet, jeśli teoretycznie do wyjęcia byłby Messi?
Wymowne jest, że nawet nie wiemy o który klub chodzi. W lidze działającej w normalny sposób można by się zwyczajnie domyślić. W Chinach? Przecież tam każdy ma tak nabitą kieszeń, że mu forsa rękawami wychodzi.
Czy Chińczycy mogą się jeszcze wycofać, czy po latach będziemy wspominać ich ofensywę jako efemerydę, taką nieco lepiej zorganizowaną i rozleglejszą Anży Machaczkałę? To zawsze możliwe, bo mówimy o futbolu, który nie ma ukorzenienia w wielkich tradycjach, historii, nie jest tam powszechnością pasja do barw klubowych. przekazywana z pokolenia na pokolenie. Coś mi mówi, że gdyby Shanghai SIPSG jakimś cudem zbankrutował, nie miałby na czwartej lidze kilkudziesięciotysięcznej frekwencji jak Glasgow Rangers. Ale nie można bagatelizować faktu, że mówimy tutaj o czymś więcej, niż tylko zachciance bogaczy jak w Arabii Saudyjskiej czy innych Emiratach. W Chinach futbol został zaprzęgnięty w politykę. Pieniądze mogą się pojawić i zniknąć, ale jeśli pod piłkarską ofensywę podpada kwestia tak podstawowa, jak reforma systemu edukacji, to już trudniej mówić, że to zagadka, chwilowa zachcianka. Szczególnie, gdy dodatkowo otwierają tysiące szkółek piłkarskich.
Gdzieś przeczytałem, że Chiny zwyczajnie wpienia, że wysyłają ludzi w kosmos, a w piłkę nie potrafią ograć Tajlandii. Śmieszne z takiej przyczyny ładować setki milionów, a nawet modyfikować system kształcenia? Może tak, może nie. Piłka nożna przecież dzisiaj jest czymś więcej niż sport. Może być doskonałym narzędziem politycznym, narzędziem PR-owym, narzędziem wpływu, budowania tożsamości narodu, jego dumy. W tym szaleństwie jest metoda.
Chinese Super League najbardziej rozwinęłaby skrzydła, gdyby zniesiono limity dla obcokrajowców, do czego jednak uważam, że nigdy nie dojdzie. Może zostaną poluzowane, ale całkiem zniesione nie zostaną, bo kadra jest kluczowa – pamiętajcie, chiński prezydent chce mistrzostwa świata.
Niemniej nawet teraz należy rozważyć efekt domina. Właśnie każdy europejski klub zauważył, że nie może się równać finansowo z jakąś chińską ekipą. Czy to jest kojąca myśl? Raczej nie. Raczej ta z gatunku – musimy coś zrobić, żeby nas nie przebili. To jest jeszcze moment, kiedy można działać, można się bronić. W jaki sposób? Oczywiście radykalnie zwiększając zyski, czyli sięgając po Superligę. Nie uważam, żeby przypadkiem dyskusja wobec niej tak w ostatnim czasie nabrała na intensywności – zwyczajnie potęgi europejskie widzą, że rośnie im na wschodzie nie partner, a rywal. Bogaci potrzebują wydajniejszego modelu finansowego, by w porównaniu do Chin… pozostać bogatymi. By móc wciąż do Chińczyków podchodzić z pozycji siły, co właśnie zostało zakwestionowane.
Całe środowisko to naczynia powiązane, jeden organizm, dlatego nie dziwi również wzmożenie dyskusji na temat ligi bałkańskiej, ligi atlantyckiej, a nawet kontynentalnej drugiej ligi, o której mówił Mioduski w Dubaju na Globe Soccer Awards. Akcja rodzi reakcję, wszystko jest sprzężone, dlatego uważam, że trzystumilionowa oferta za Ronaldo zwiększa prawdopodobieństwo Superligi, a także Legii w jednych ligowych rozgrywkach z Ajaksem, Celtikiem, Anderlechtem. Tak naprawdę kto wie, czy najwięcej w temacie drastycznych reform rozgrywek europejskich nie będzie zależeć właśnie od Chińczyków. Oczywiście nie wprost, bo nie usiądą do stolika w siedzibie UEFA i nie każą rozwiązać Champions League, ale ich kolejne ruchy mogą zmusić europejską piłkę do ostatecznego przyznania, że tak jak kiedyś piłka była ze skóry, tak teraz jest z wysokich nominałów.
Tak naprawdę to, że dziś funkcjonują jakiekolwiek tylne drzwi do elity dla lig z drugiego szeregu – więcej w tym romantyzmu niż biznesowego rozsądku. Chińczycy mogą jednak postawić Europę pod ścianą, a wtedy ona powie: dobra, sentymenty na bok. Musimy za wszelką cenę finansowo wycisnąć piłkę jak cytrynę – nawet nie z czystej chciwości, ale by bronić swojej pozycji.
Leszek Milewski