Przed wieczorną konfrontacją Wisły z Lechią mieliśmy dziwne wrażenie, że ten mecz zapowiada się aż nazbyt dobrze. Ostatnie cztery spotkania Białej Gwiazdy? 23 gole. Do tego przy Reymonta zawitał dziś lider z Gdańska. Podskórnie wyczuwaliśmy, że po prostu musi tkwić w tym jakiś haczyk. Że – znając realia polskiej ekstraklasy – w tego typu potyczce coś ostatecznie musi nie zagrać. Zbyt dużo już widzieliśmy, by tak po prostu przejść obok tego wszystkiego bez większych podejrzeń. Cóż – nie będziemy ukrywać – myliliśmy się. Wisła po raz kolejny udowodniła bowiem, że ostatnią rzeczą, którą można o niej powiedzieć w ostatnich tygodniach, jest to, że nie dostarcza mocnych wrażeń.
Wisła była dziś jak wściekły, wygłodniały bulterier, który jest w stanie zagryźć kogokolwiek, kto tylko ośmieli się do niego zbliżyć na niebezpieczną odległość. Biała Gwiazda – podobnie jak przed tygodniem w meczu z Arką Gdynia – w niczym nie przypominała tego wieczoru zagubionego, desperacko poszukującego tożsamości i pogrążonego w marazmie zespołu z początku sezonu.
Ich sprinty w ofensywie, walkę o każdy centymetr boiska, niezłomność w defensywie i – najprościej rzecz ujmując –determinację oglądało się z wielką przyjemnością. Przy tym wszystkim do jazdy na dupie dochodziły widoczne gołym okiem piłkarskie umiejętności. Przede wszystkim wiślacy umieli jednak w kluczowych momentach cierpieć i zaciekle zabiegać o swoje. Bo nawet jeśli wygrali 3:0, wbrew pozorom wcale nie był to to dla nich aż tak beztroski spacerek, jak mogłoby się wydawać.
Wszystkie trzy bramki dla Wisły stanowiły bowiem jedynie nagrodę za włożony w całe spotkanie wysiłek. Pierwszy gol? Głowacki po rzucie rożnym poszedł w pole karne tak, jakby od tego, czy uda mu się wygrać pojedynek główkowy zależało jego życie. Bramka na 2:0? Świetna akcja Brożka, Mączyńskiego i wykończenie z minięciem na pełnym spokoju bramkarza przez Boguskiego, które jednak poprzedzało kilkanaście minut absolutnej przewagi Lechii. Trafienie na 3:0 Zachary – podobnie – to Lechia wcześniej była bliżej bramki kontaktowej, niż Wisła podwyższenia prowadzenia.
Nie można powiedzieć, ze Lechia nie starała się grać w piłkę. Owszem, biało-zieloni długimi chwilami niesamowicie cisnęli. Wymieniali w swoim stylu kolejne dziesiątki podań, często podchodzili pod bramkę Wisły i na przestrzeni całego spotkania z pozoru prezentowali większą kulturę gry. Przed długi czas rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że gdańszczanie prędzej czy później muszą coś w końcu wsadzić. Podopieczni Piotra Nowaka – szczególnie po przerwie – borykali się jednak z tym samym problemem, co zazwyczaj, czyli typowym przerostem formy nad treścią. Apogeum nieudolności – zmarnowany przez Marco Paixao rzut karny po tym, jak Kuświk bardzo sprytnie poszukał w szesnastce nogi Alana Urygi. Zamiast kontaktu, śmiertelny cios wyprowadził jednak Zachara.
Jak już wspomnieliśmy, to zdecydowanie nie było 3:0 z serii tych, w których jedna drużyna bezproblemowo przejeżdża się po drugiej i jedynie wypunktowuje słabości rywala. Jasne, Wisła wygrała w pełni zasłużenie, ale musiała to okupić hektolitrami potu i toną walki. Zwycięstwa osiągane w ten sposób przez teoretycznie słabszy piłkarsko zespół ogląda się jednak z naprawdę niebywałą frajdą.
Fot. FotoPyK