Piłkarsko co najwyżej przeciętny, żeby nie powiedzieć surowy. Bez specjalnej techniki, zaskakującego uderzenia z dystansu, raczej też żaden typ szybkościowca, który od szesnastki do szesnastki mógłby kursować bez wytchnienia. Od zawsze grał tam, gdzie akurat zwolniło się miejsce. Trudno jednak było rolę Kevina Grosskreutza w Borussii marginalizować i spłycać sprowadzając do obowiązków zwykłej zapchajdziury, która na boisko wybiega od wielkiego dzwonu. Dziś Niemca w kadrze BVB już nie ma, ale nie oznacza to, że pamięć o nim na Signal Iduna Park wygasła. Bo tak zawziętego i oddanego dla swojego klubu zawodnika ze świecą szukać nie tylko w Dortmundzie, ale i w całym dzisiejszym futbolu.
To scenariusz stary jak świat. Młody chłopak rodzi się w dzielnicy, która żyje i oddycha lokalnym klubem. W drodze do szkoły czy na boisko mija mury pokryte napisami sławiącymi miejscowy obiekt kultu. Na stadion chodzi jego ojciec, na stadion chodził też jego dziadek. Ta historia ciągnie się już od wielu pokoleń, jest przekazywana wraz z narodzinami kolejnych członków rodziny. Tak jak w familii Grosskreutzów – od lat związanych emocjonalnie z Borussią Dortmund.
Kevin nie jest więc pod tym względem żadnym wyjątkiem. Trudno uciec od przeznaczenia, gdy rodzisz się w dzielnicy Eving, która przesiąknięta jest klimatem BVB. Ciężko podążyć w życiu inną drogą, gdy twój ojciec wypisuje lewe usprawiedliwienia w szkole, by móc zabierać cię na kibicowskie wyjazdy, a mając osiem lat oglądasz z trybun jak twój klub sięga po puchar w Lidze Mistrzów. W końcu – nie da się wygrzebać z miłości do Borussii, gdy jako już w pełni świadomy nastolatek żyjesz od weekendu do weekendu. W sobotę kupujesz wejściówkę na mecz domowy, a już w piątek bukujesz do tego bilet na pociąg, by wraz z setkami fanatyków przemierzać Niemcy za grupą swoich idoli.
Grosskreutz wraz z przyjściem na świat był więc skazany na miłość do Dortmundu, a każdy kolejny rok tylko to uczucie pielęgnował. Szybko też sam wziął się za kopanie piłki – najpierw w prowincjonalnych akademiach typu FC Merkur, a potem w nieco poważniejszym już Rot Weiss Ahlen, gdzie wówczas występował też Marco Reus.
Występy w Ahlen nie przeszkadzały mu zresztą w regularnych odwiedzinach Signal Iduna Park. Gdy tylko mecz ligowy nie kolidował z kolejnym spotkaniem Borussii – zjawiał się na słynnej Sudtribune, by zdzierać gardło za swoich idoli. Wkrótce jednak wizyty na stadionie BVB przybrały o wiele poważniejszą formę – w lipcu 2009 roku do Grosskreutza odezwał się Juergen Klopp i zaproponował mu przenosiny do swojego klubu. I trudno chyba wyobrazić sobie większą nobilitację dla gościa, który tak bardzo emocjonalnie związany był z zespołem. Nad propozycją niemieckiego szkoleniowca nie zastanawiał się ani sekundy.
– Dla Borussii mógłbym grać praktycznie za darmo. Oczywiście życie piłkarza to jest w tej chwili mój zawód dający mi pieniądze na to, by utrzymywać siebie i rodzinę, ale moja relacja z BVB ma zupełnie inny wymiar – gra tutaj będzie dla mnie największym z możliwych zaszczytów – mówił zaraz po podpisaniu kontraktu.
Kibice szybko rozpoznali w Kevinie faceta, który dopiero co tłukł się z nimi pociągami, wisiał na ogrodzeniu i wymachiwał szalikiem. Nie trzeba było długo czekać, by dorobił się łatki idola – boiskowego uosobienia tych wszystkich cech, które reprezentowali przemierzając Niemcy wzdłuż i wszerz. Grosskreutz na każdym kroku podkreślał swoje przywiązanie do barw, a boiskowym zachowaniem tylko to potwierdzał.
– Jeśli okazałoby się, że mój syn jest kibicem Schalke, oddałbym go do domu dziecka – rzucił kiedyś nierozważnie w mediach, a burza jaką wywołał, przetoczyła się przez cały kraj. Oczywiście nienawiść Dortmundu do Gelsenkirchen, intensywna zresztą z wzajemnością, jest dobrze znana, ale nikt nie porwał się jeszcze na takie wyznanie. 95 procent kraju wzięło go za półgłówka, pozostałe 5 – za bohatera. Kevin podsycał wrogość między BVB, a S04 tak w mediach, jak i na boisku. Przez to, że publicznie obnosił się z tym, jak bardzo gardzi lokalnym rywalem, przeciwnicy też go nie oszczędzali. Na jego widok piłkarze Schalke podostrzali grę, a Manuel Neuer, który w dzieciństwie przeszedł analogiczną drogą co Grosskreutz, zaczepić rywala potrafił też po końcowym gwizdku.
Przenosiny pomocnika na Signal Iduna Park zbiegły się ze złotym okresem w historii istnienia klubu. Jurgen Klopp właśnie wprowadzał Borussię na ligowy top, a sam Kevin był jednym z kluczowych elementów układanki. Raz występował na skrzydle, raz w obronie, od biedy w ataku. Pełnił funkcję „zapchajdziury”, choć niezwykle w klubie poważanej. Może i nie miał wachlarza umiejętności tak bogatego jak Goetze czy Reus, ale zawsze uzupełniał kolegów pod względem waleczności i determinacji. Grał tam, gdzie akurat była luka, a trener miał pewność, że jego podopieczny z zadań wywiąże się wzorowo. W trakcie swojej siedmioletniej przygody z BVB obskoczył wszystkie pozycje stając się przy okazji bohaterem niemieckiego internetu.
Mimo, że z dnia na dzień status jego życia się zmienił, a on na mecze podróżował już nie koleją, ale wraz z piłkarzami samolotem lub autokarem, to nie zapominał o starych kolegach. W zasadzie, poza tym, że brał czynny udział w meczu zamiast obserwować go z trybu, nie zmieniło się nic. Na ulicach Dortmundu wciąż można było go spotkać w otoczeniu kibiców, on sam regularnie podkreślał jak wielkim wyróżnieniem jest możliwość gry dla BVB.
– Choć teraz mam wpływ na wyniki osiąganie przez Borussię, to wciąż czuję to samo podniecenie, które towarzyszyło mi jako kibicowi. Wiem jakie wartości cenią ci, którzy wydają pieniądze na bilet. Jeśli będę walczył i nie odpuszczał, to fani wybaczą także porażki. Przede wszystkim trzeba walczyć – to fundament zaufania – opowiadał w jednym z wywiadów.
A że dosypywał pieprzu swojej postawie zapowiadając, że w derbach chce rywala „zgnoić i ośmieszyć”, to przez lata miał w Dortmundzie status boga. Gole strzelali inni, przepiękne akcje przeprowadzali pomocnicy, ale sercem i duszą zespołu był on. Był łącznikiem między kibicami i drużyną, a jego historia nie mogła potoczyć się lepiej. Do każdego z mistrzostw wywalczonych przez klub dokładał swoją cegiełkę.
Kolejne sukcesy Borussii wiązały się zresztą z publicznymi obietnicami, jakie składał w mediach. Najpierw wywalczoną paterę upamiętnił tatuażem panoramy miasta na łydce. Potem, identyczny sukces, zatrudniając kolegę z zespołu w roli fryzjera, który ściął go na łyso jeszcze na murawie.
Grosskreutz nigdy nie uchodził za piłkarza technicznego, to już ustaliliśmy. Kibicom nie przeszkadzało jednak również to, że daleko było mu do zdrowego stylu życia. Taki swojski chłop – po meczu można było go spotkać pod budką z kebabem, sam nie ukrywał też, że wieczorem lubi przechylić piwko. Jedno z mistrzostw Borussii świętował na ostro – wychylenia kolejki nie odmówił żadnemu z kibiców, więc jeszcze wczesnym popołudniem do toalety prowadzili go ochroniarze.
Zresztą – z kebabami również wiąże się ciekawa historia. Pewnego razu opychał się baraniną wraz z kolegą z zespołu, Julianem Schieberem, gdy podszedł do nich kibic w koszulce FC Koeln. Coś tam pokrzyczał, rzucił parę obelg, po czym… dostał mięsem po twarzy. Grosskreutz nie zniósł obelg ze strony obcego faceta i pierdyknął go kebabem prosto w nos.
– Obaj zachowaliśmy się źle. Nie znoszę, gdy ktoś mnie obraża, ale jednocześnie nie powinienem rzucać kebabem. Przepraszam.
Przygoda Kevina z Borussią pełna była skrajnych emocji i sukcesów, ale w 2015 roku musiał się z Dortmundem rozstać. Przez szatnię BVB przeszedł wiatr zmian, a Thomas Tuchel nie cenił już rzemieślniczych umiejętności pomocnika tak bardzo jak jego poprzednik. Grosskreutz skorzystał więc z oferty Galatasaray i zainstalował się w Turcji. Nie mógł sobie jednak poradzić z tęsknotą za krajem i piłkarskim domem – w Stambule nie zdołał nawet zadebiutować, ale zdążył za to zasłynąć z akcji pozaboiskowych. W wolnych chwilach często latał do Dortmundu, a jedna z takich wycieczek swój koniec miała na komisariacie, na którym wylądował po tym, jak… kopnął kobietę w brzuch.
Za długo nad Bosforem nie wytrzymał. Nie zagrał nawet jednego meczu i powrócił do swojej ukochanej Bundesligi, choć już nie do Dortmundu – teraz karierę kontynuuje z VfB Stuttgart walcząc o powrót tego zasłużonego klubu do elity. Reprezentowanie barw VfB nie przeszkadza mu jednak w czynnym wspieraniu BVB – dopiero co skrytykował klub za to, jak ten pożegnał Jakuba Błaszczykowskiego, a przecież regularnie zabiera też głos w sprawie kolejnych wyników swojego ukochanego klubu. I może pod względem umiejętności nie ustawimy go na tej samej półce, co Tottiego czy Maldiniego, ale pod kątem miłości do zespołu już na pewno. Bo w Dortmundzie Grosskreutz już na zawsze będzie kimś więcej niż tylko najemnikiem wypełniającym swoje zadania na boisku.
MARCIN BORZĘCKI
Obserwuj @m_borzecki