Dlaczego Skandynawia jest najlepszym kierunkiem dla wszystkich, którym się przegrzewają styki? Czy tacy ludzie są tam paradoksalnie bardziej cenieni? Czemu do załatwienia czegoś w norweskich urzędach potrzeba znacznie więcej cierpliwości niż w polskich? O tym wszystkim dowiecie się po lekturze rozmowa z jednym z najbardziej niedocenianych polskich piłkarzy. Wicemistrz Norwegii, najlepszy bramkarz tamtejszej ligi – Piotr Leciejewski.
Najpierw rzućcie okiem na krótki filmik…
To nagranie na YouTube dało ci więcej popularności w Polsce niż jakikolwiek mecz?
To był moment, jak wchodziłem do drużyny, przeżywałem każdy trening, każde ćwiczenie (śmiech). Nawet nie byłem świadomy że ktoś to wrzucił. Byłem wtedy na obozie w Turcji i to zostało zabrane chyba z naszej strony internetowej. Akurat wyrzucałem z siebie emocje, kamera to złapała. Ale to też pokazało, jakie miałem zaangażowanie. Było trochę szydery w Polsce, chłopaki to podłapali, dzwonili. Jeden mówi: “no, dobrze przedstawiłeś nas jako Polaków!”.
Po co piłkarz nie mający większych sukcesów w Polsce wyjeżdża do Norwegii?
Bo musi.
Musi?
Nie miałem wyboru. Nie ma co używać pięknych słów, że pojechałem się rozwijać, że siadłem i powiedziałem sobie: jadę zagranicę, a kierunkiem, który by mnie interesował, jest Norwegia. Sytuacja w Górniku Łęczna spowodowała, że nie miałem zbyt dużego pola manewru. Spadliśmy do drugiej ligi, ja wniosłem o rozwiązanie kontraktu. Nastawiłem się, że będę wolnym zawodnikiem, ale Górnik się odwołał, PZPN na to odwołanie przystał. Zostałem zesłany do drugiej drużyny, okienko już zdążyło wygasnąć… Otwarte było tylko w Skandynawii. Wybór był więc taki: druga drużyna Górnika Łęczna czy szukamy czegoś na północy?
Wolałeś poszukać.
Najpierw była panika. Dziś już mój przyjaciel Marcin Hakman znalazł mi dobry układ w Norwegii, włożył mnie do drużyny. Pojechałem na trzy dni, zobaczyłem, podpisałem. Początkowo byłem przerażony, ale inne jest przerażenie, gdy nie masz wyboru, a inne, gdy możesz zrezygnować. Początkowe ustalenia były takie: gram tam trzy miesiące, a potem wracam i szukamy czegoś w Polsce. Po paru tygodniach przedłużyłem jednak kontrakt na trzy lata. Kompletnie nic nie wiedziałem o norweskiej piłce. Przyjechałem… Można wyliczać: super boisko, super sztuczne boisko, super kryta pełnowymiarowa hala ze sztuczną murawą. Wszystko jest naprawdę fajnie zrobione, w takim nowoczesnym stylu. Idziesz do szatni i zaraz wychodzisz na boisko, nigdzie nie musisz dojeżdżać. Dla mnie to był szok. W ŁKS-ie jechało się na trening całą drużyną 40 minut, tutaj wszystko na miejscu. Inny przykład – raz do roku każdy klub z Tippeligaen i drugiej ligi musi pojechać za darmo do Hiszpanii na tydzień obozu. Funduje to federacja. Kto chce – zostaje na kolejny tydzień, ale już za swoje. Dbają o to, żeby mimo warunków pogodowych wszystko było na wysokim poziomie.
Uciekałeś z Polski, ale w sumie wyszła ci ucieczka do przodu.
Tak to chyba można ująć. No i najważniejsza różnica – nie czekasz na kasę.
W ogóle?
W ogóle. Raz czekałem. Jeden dzień.
Jeden dzień obsuwy przez osiem lat?
Tak. Tylko dlatego, że klub zmieniał system bankowy. Pani prezes przyszła osobiście i nas o tym poinformowała. “Przepraszam wszystkich, wypłata nie będzie 25-go, ale 26-go”. To chyba dość spora różnica, co?
W Polsce pewnie zdarzało się, że czekałeś czasem troszeczkę dłużej.
Zdarzało się, ale młody chłopak byłem, nie podchodziłem do tego ze szczególnym przejęciem.
Mam wrażenie, że ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jaką ty w ogóle masz pozycję w Norwegii. Zostałeś wicemistrzem w lidze, która wcale gorsza niż polska nie jest. Żeby nie było mało – wybrali cię tam najlepszym bramkarzem. Gdybyś teraz miał wracać do Polski, to nie mówilibyśmy o klubach pokroju Miedzi Legnica, a o klubach w stylu Lecha Poznań.
Praktycznie co sezon byłem w czołówce bramkarzy. Kiedyś była nominowana piątka najlepszych – byłem zawsze. Potem okroili do trójki – także się załapywałem. Najbardziej cieszę się z tego – nie odbieraj tego jako jakiejś bufonady – że na tę nagrodę składały się głosy trzech środowisk. Po pierwsze – jury, czyli eksperci, dziennikarze. Po drugie – kapitanowie. Po trzecie – kibice. Każdy osobny organ miał 1/3 głosów. To jest dla mnie największa satysfakcja. W Norwegii nie ma nagrody, która byłaby bardziej prestiżowa, przyznaje ją norweski związek piłki nożnej. Bywałem w jedenastkach sezonu w gazetach, ale brakowało mi kropki nad “i”. Udało się.
Czujesz się w Polsce niedoceniony?
Już teraz nie, przeszło mi. Ale kiedyś – rzeczywiście. Nie ma co ukrywać, brakowało mi uwagi z polskiej strony. Byłbym teraz hipokrytą, gdybym mówił, że miałem wywalone. Ty jako dziennikarz też chcesz być doceniony. Każdy chce. Teraz mam większy luz. Może dlatego, że jestem starszy, lepiej poznałem życie. Już wiem, że nie zawsze się dostaje to, czego się chce w danym momencie. Zdaję sobie sprawę ze słabości tej ligi. Ale czasem siedziałem i się zastanawiałem. “Nikt nie dzwoni, nikt nie pyta? Co jest? Przecież powodzi mi się tu całkiem nieźle”.
Swego czasu domagałeś się nawet powołania do reprezentacji.
Ja znam swój poziom i nie mówię, że jestem lepszy niż Boruc czy Fabiański. Ale patrzyłem czasem na te powołania i się dziwiłem, że nikt na mnie nie zwróci uwagi. Były takie zgrupowania ligowców…
Daj spokój, takie zgrupowanie, że jakbym się uparł to też bym się załapał.
Przyrowski tam pojechał, Gliwa.
Fatalni bramkarze.
Nie wiem, czy fatalni.
Tobie głupio oceniać, ale ja mogę – fatalni. Oczywiście jak na poziom reprezentacji.
Wtedy też zawsze byłem w czołówce bramkarzy w Norwegii, może nie miałem tej nagrody, co teraz, ale trafiałem do jedenastek sezonu… Marzenia. Nigdy nie dostałem sygnału, że ktoś z kadry się mną interesuje, teraz będzie o to ciężko.
Trzy poprzednie sezony to dla ciebie kompletny roller-coaster. Przeżyłeś spadek, awans, wicemistrzostwo.
W sezonie 2013 zarząd był bardzo niezadowolony po tym jak zajęliśmy siódme miejsce. Miał być medal, zresztą jak co roku, ale życie weryfikowało. Zwolnili trenera, przyszedł nowy. To było dość głośne nazwisko na szwedzkim rynku, mówiliśmy “przyjdzie, zbawi”. Jednak drużyna za nim nie poszła, nie mówiliśmy wspólnym językiem, ja sam miałem z nim trochę spięć. W 2015 schował mnie do szafy. Pierwsza rozmowa w roku, powiedział wprost:
– Nie będziesz grał. Ściągnąłem bramkarza i możesz robić co chcesz.
Siedziałem w tej szafie, bo co miałem robić? Taka jest piłka. Wiek spowodował, że mi się głowa nie zagrzała. Spokojnie czekałem.
Wcześniej by się zagrzała?
Biegałbym po klubie jak wariat (śmiech). Następny trener na wejściu powiedział jednak, że jestem jego numerem jeden. Opłacało się czekać. Jeszcze w tym samym sezonie awansowaliśmy, potem poszliśmy siłą rozpędu na wicemistrzostwo. Trochę podobny scenariusz, co w Zagłębiu Lubin.
Miałeś sytuacje, że głowa grzała się aż za bardzo?
Miałem, ale trenerzy byli wyrozumiali. Na treningu nieraz się grzeje.
No to dawaj, kiedy ostatnio przesadziłeś?
Nie, to za dużo by było, zostawię dla siebie. Za słabo szukałeś!
Spokojnie, to już wyciągam.
(śmiech)
Raz widziałem filmik jak prawie pobiłeś się z kolegą na treningu o jakąś błahostkę, musieli cię odciągać.
A widzisz, to mój dobry kolega. Fajnie jest sprowokować kogoś, by były jakieś emocje. Ja jestem taki, że potrzebuję impulsu. Wtedy potrzebowałem, podniosłem ciśnienie, graliśmy dalej. Później normalnie razem funkcjonowaliśmy. Staram się oddzielać pracę od treningu. Jak się z kimś pokłócę na zajęciach, to nie chcę, by to nie wpływało na relacje poza boiskiem.
Inna akcja – doskoczyłeś do sędziego i złapałeś go za szyję.
No było tak, podyktował nieuczciwego karnego. Potem dostałem chyba cztery mecze zawieszenia. Głupota. Byłem pierwszy, dotknąłem pierwszy piłkę, powtórki też pokazały, że nie było karnego. Nieraz nie jesteś w stanie się opanować. Albo gol fair-play, widziałeś? Oddaliśmy im piłkę, a ich bramkarz puścił strasznego klopsa. Potem wszyscy od nas chcieli oddać im bramkę, ale ja się z tym nie zgadzałem. Nasz piłkarz oddał piłkę, a że ich bramkarz odwalił głupotę – przecież to nie nasza wina. Dla mnie to było uczciwe. Sprzeciwiłem się całej drużynie, wszyscy puścili gościa na sam na sam, a ja broniłem. Mecz, emocje, każdy interpretuje po swojemu.
Hejtowali cię po tym?
Trochę się śmiali, trochę hejtowali, u niektórych zyskałem, u niektórych straciłem. Wiesz jak jest. W klubie wiedzą, jaki jestem, akceptują to.
Wtedy, gdy kibiców Sogndal, swojego byłego klubu, potraktowałeś fuckiem też nie mogłeś się opanować?
Zrobiłem dużo dla tego klubu, a oni mieli mi za złe, że odszedłem i mnie baaaardzo wyzywali. Dwa mecze z nimi graliśmy – jechali ze mną cały czas. Spiker ogłosił MVP spotkania, zostałem nim ja, tamci się jeszcze bardziej zagrzali… Czy żałuję? Pewnie tak, kibic płaci za bilet i ma prawo nas oceniać. Często wysłuchuję epitetów pod swoim adresem. Ale ja się z tego cieszę, bo to oznacza, że jesteś coś wart. Jak byłbyś panem X, nikt nawet nie pomyślałby, by cię wyprowadzać z równowagi. Bo oni – podejrzewam – robią to po to, by mi się głowa zagrzała. Ale już jestem spokojniejszy. Często generalnie wywołuję kontrowersję. Zawsze coś pokażę do kibiców, zaśmieję się. Lubię grać wtedy, gdy mam za sobą kibiców przeciwnej drużyny. Nakręca mnie to. Nawet ostatnio w telewizji powiedzieli, że jak usłyszeli jak kibice reagują na każdy mój kontakt z piłką, to wiedzieli, że zagram dobry mecz.
Paradoksalnie gorąca głowa może być w skandynawskiej szatni twoim dużym atutem. Wiadomo, jacy są Skandynawowie. Ludzi, którzy mogą pobudzić, dać impuls, ceni się tam bardziej niż w Polsce.
Trochę chyba tak jest, że mnie cenią za to, że wychodzę spoza szablonu. Chociaż tam też są charakterni ludzie, nie ma co generalizować.
Ale jest inaczej, nie zaprzeczysz.
No inaczej, nie ma takiej szydery, tego chyba brakuje najbardziej. W Polsce jest śmieszniej.
Marcina Burkhardta w Norwegii dobijało na przykład to, że po wygranym meczu i po przegranym atmosfera w drużynie była taka sama. Po wygranym – śmiali się i grali w karty. Po przegranym – śmiali się i grali w karty.
Potwierdzam, jest tak. Ale wiesz co… Chyba mi to pomogło. Bardzo przeżywałem każdy mecz, każdą porażkę. Dwa-trzy dni odczuwałem, że daliśmy ciała. Życie toczy się dalej, to tylko mecz. Po co tak się zamartwiać? Lepsze jest skandynawskie podejście niż takie, jakie miałem ja. Nie możesz przerzucać tego na rodzinę. A były takie momenty, że przekładałem swoje frustracje właśnie na nią.
Podobno po jakimś babolu nie odzywałeś się tydzień do żony.
Tak było. Babol to może nie był, ale nie pomogłem w ważnym meczu. Zamknąłem się w pokoju, byłem mega wkurwiony na siebie. Tylko córka do mnie przychodziła i z nią utrzymywałem jakiś kontakt. 3,5 latka, “tatusiu, tatusiu”, potrafiła zmiękczyć. Musiałem parę dni odczekać – dopiero potem mogłem się odezwać. Mogłem nie podejmować żadnego ryzyka i kapcie byłyby czyste, ale zawsze biorę odpowiedzialność, nie asekuruję się. To też pokazało mi, jak mi zależy jeszcze po tylu latach, że jeszcze nie jestem wypalony. Później wybroniłem nam dwa mecze.
Co ty miałeś wtedy w głowie jak się zamykałeś w pokoju?
Nie chciałbyś wiedzieć. Każdy ma swoje demony. Podejście Norwegów nauczyło mnie patrzeć szerzej. To tylko piłka, przecież nikt nie umiera, w następnym spotkaniu naprawię błąd. Oddzielmy oczywiście od siebie ignorancję i olewanie z podejściem “mecz się skończył, patrzmy do przodu”. Po meczu są emocje, to też nie jest tak, że każdy ma gdzieś. Po prostu szybko im one przechodzą. Gdy siedzimy w autobusie, większość ma już czystą głowę. Nie chciałbym tak często odczuwać tego, co wtedy, gdy się zamknąłem w pokoju. W Norwegii po porażce nikt do nikogo nie strzela, ogólnie tam nie ma takiego hejtu, każdy podchodzi do tego spokojnie. Wiesz, co się dzieje w Polsce, jak ktoś zrobi klopsa. Milion komentarzy na “ch”, “k”. W Norwegii kibice podchodzą i mówią:
– Następnym razem się postaraj, nie przekreślamy cię.
Czy to dobre? Nie wiem. Mnie to pomogło.
Chyba dlatego, że spotkały się ze sobą dwie skrajności. Grzanie się aż za bardzo z aż nazbyt spokojnym podchodzeniem do porażek.
Potrzebowałem złapania równowagi, przewartościowania pewnych rzeczy. Kiedyś trzymałem w sobie tę złość. A mogłeś tak, a tu tak, a tu trzeba było inaczej… Po co? Ani się potem na treningu nie możesz skupić, ani ty się dobrze nie czujesz. Norwegię generalnie polecam wszystkim, którzy potrzebują spokoju, stabilizacji. Mowa o stabilizacji w każdej gałęzi. W pracy, w kontaktach z ludźmi, z pieniędzmi. Tam nikt nie musi martwić się o przyszłość, każdego stać na wszystko. Wakacje – dla nich to chleb powszedni. Wielu Norwegów na przykład nie ma żadnych oszczędności. Stracisz pracę? To pójdziesz do innej, jaki to problem. Tam jest luz.
Czytałem, że Norwegowie nie są w stanie pojąć polskich problemów. Strachu o pracę, kredytów na mieszkanie, bezrobocia.
Oni też mają kredyty, wszyscy.
Ale nie podporządkowują im życia, wiedzą, że spłacą.
Gdybyś miał na co dzień większy spokój – też do takich rzeczy jak kredyt podchodziłbyś z większym spokojem. My ciągle biegamy. Temat zawsze jest na wczoraj. A oni pokazują, że świat się nie kończy i jak będzie na jutro – nic się nie stanie. Też żebyś sobie nie pomyślał, że oni są jakimiś ignorantami, po prostu jest zachowany ten balans. Chociaż czasem – przyznaję – ta ich flegmatyczność potrafi irytować. Tam ciągle jest meeting, meeting, meeting, kawka, pogaduchy. Musisz mieć dużo cierpliwości, żeby coś załatwić. Nie potrafiłem tego na początku zrozumieć, ale teraz biorę już na każdą sprawę dwa dni.
– Spokojnie… No i po co się stresujesz? Nie załatwimy teraz, załatwimy jutro.
Mają wysłać mejla – wysyłają pół dnia. U nas w Polsce jest szybko, szybko, szybko. Nie jest tak? U was w redakcji jest inaczej?
No nie.
Czy to jest dobre czy złe – każdy sam sobie musi odpowiedzieć.
O Norwegii mówi się też, że to kraj depresji i samobójstw.
Głównie przez pogodę, która potrafi dobić. U mnie w Bergen pada okropnie. Norwegowie próbują sobie załatwić ten temat częstymi wyjazdami. We wtorek na przykład lecę do Las Vegas. Posiedzieć, zobaczyć, potem do Kanady, za parę dni wracamy. Połączenia są tak korzystne, że dolecisz wszędzie, a do Hiszpanii to już w ogóle. Większość emerytów żyje sobie trochę w Norwegii, a trochę w Hiszpanii, bo loty są tak tanie. Kraj zadbał o to, by flota latała wszędzie i nie były to loty z przesiadkami, a bezpośrednie. Jak mieszkasz więcej niż połowę roku w Hiszpanii – możesz tam płacić podatek, a to o tyle korzystne, że jest dużo niższy. Emeryci kupują tam domy, chłoną to słońce. Jest dużo wolnych dni, świąt. Na przykład w maju ludzie częściej mają wolne niż pracują i wtedy wszyscy gdzieś jadą, miasto jest puste. Starają sobie zrekompensować w ten sposób deszcz.
Ty nigdy nie miałeś symptomów deprechy?
Gorsze dni, znużenie – często. Zwłaszcza wtedy, jak są święta i to miasto pustoszeje. Patrzysz na nich z zazdrością: kurde, znowu jadą do Hiszpanii, a ty musisz siedzieć w tym deszczu. Taki jest zawód, nie mam prawa narzekać.
Jak sobie z tym radziłeś?
Wychodząc do ludzi. Łupie deszczem i łupie. Ciężko jest.
A generalnie to jest problem w norweskiej piłce?
Ja się nie spotykałem z żadnymi skrajnymi przypadkami. Ostatnio mieliśmy gościa, który jest Duńczykiem. Wzięli go z Brunszwiku, ale jakoś nie mógł się odnaleźć w Bergen. Staraliśmy się mu pomóc, ale nie potrafił wejść w drużynę. Ta cała aura była dla niego szokiem. Klub w końcu kupił mu bilet i powiedział:
– Jedź do domu na parę dni i wróć, kiedy będziesz czuł się lepiej.
Oni sami zdają sobie sprawę z tego, że Norwegia jest specyficznym krajem i sami starają się pomóc.
Zdziwiła mnie też twoja wypowiedź w norweskich mediach, że nigdy nie zakumplujesz się z Hakonem Odpalą, z którym walczyłeś o miejsce w składzie.
No come on, to jest hipokryzja. Jak mógłbym być przyjacielem z kimś, z kim rywalizuję o skład?
Mówiłeś, że potrafisz oddzielić życie prywatne od zawodowego.
Ale to jest zupełnie inna sytuacja. O czym mielibyśmy rozmawiać? O meczach? O tym, że ja bronię? Miałbym kogoś pocieszać, że jego sytuacja się odmieni albo na odwrót?
O twoich babolach!
Albo o jego… Staram się w życiu unikać zakłamania. Zawsze podchodzę profesjonalnie i z szacunkiem, podajemy sobie ręce, ale kumplowanie się… Nie wyobrażam sobie tego. Żyjesz z nieszczęścia drugiego bramkarza, miejmy odwagę i to powiedzmy. To jest ciągła walka. Zobacz, teraz mam kontuzję palca, złamałem go i dodatkowo zerwałem więzadła. Po tygodniu grałem już mecze. Mówię: wejdzie ktoś inny, zagra dwa-trzy razy dobrze, nie będzie przeproś.
Przecież to musiał być masakryczny ból.
Z bólem dawałem sobie radę, bardziej bałem się, że zawalę, że jak dostanę strzał na lewą stronę to samoistnie ucieknie mi ręka. Ale wybroniłem sytuację meczową na lewą rękę, więc przełamałem demona, dograłem sezon do końca.
Nigdy nie zakumplujesz się z innym bramkarzem, z którym będziesz dzielił szatnię?
Myślę, że byłoby ciężko, do tej pory przynajmniej mi się to nie zdarzyło. Kiedy jestem pierwszym bramkarzem i mam pewną pozycję, to w sumie nie miałbym problemu (śmiech). Nie chcę sobie zamknąć żadnej furtki, może kiedyś spotkam jakiegoś super gościa i od razu złapiemy wspólny język. Na pewno nigdy w życiu nie kopnę komuś źle piłki, nie wykopię pod kimś dołka. To cios poniżej pasa. On mi też mógłby źle kopnąć – tak byśmy sobie ćwiczyli do dupy. Ale przyjacielem… Nie. No nie. Nie wyobrażam sobie tego.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK