Długo przygoda Legii z Ligą Mistrzów przypominała brawurowo poprowadzony komediodramat. Pisałem kiedyś: wypisz wymaluj “Wesele” Smarzowskiego – krezus Wiesiek Wojnar żeni córę, kupuje Audi, a kończy na bruku z odstrzelonym palcem. Wczorajszy mecz naturalnie całkowicie burzy tę interpretację. Teraz jest to historia rodem z pogodnej hollywoodzkiej papki, letniego PG-13, znacie to wszyscy: dziewczyny go nie chciały, ale wziął się za siebie, zrobił parę pompek, dał się ugryźć zmutowanemu pasikonikowi i na koniec już go chciały. Przypowieść, naturalnie, z morałem.
Większość tych filmów trzy czwarte fabuły stara się udowodnić, że masz do czynienia z fajtłapą. Sympatycznym, ale fajtłapą. Czasem jest ciężko: w której części Rocky’ego musieli zrobić ze Stallone’a namiętnego zakupoholika, absolutnie pochłoniętego przepuszczaniem pieniędzy, potrafiącym kupić szwagrowi robolokaja na urodziny.
Jeśli już nie da się zrobić z bohatera fajtłapy, to albo idzie się schematem “i Herkules dupa gdy wrogów kupa”, a potem wrzuca Johna McLane’a do Nakatomi Plaza, względnie rzuca hurtowo kłody pod nogi, zsyła depresję, alkoholizm, kłopoty gastryczne, uciążliwą jelitówkę. Jest to celowe, by późniejszy moment wielkiej próby, a wielkiego triumfu, smakował lepiej i znaczył więcej – im skuteczniej da się nabrać widza, że naprawdę, ale to naprawdę szanse na sukces są nikłe, tym większe wrażenie. Jakby protagonista od pierwszej sekundy był kozakiem, to nie ma suspensu, nie ma emocji, nie ma filmu.
Nikt dawno tak pieczołowicie jak Legia nie zabrał się za udowadnianie, że mamy do czynienia z fajtłapami. 0:6 z BVB to w tym ujęciu poziom ekspercki. A przecież boisko było tylko wierzchołkiem góry lodowej: krążący po świecie film o gazowanym stewardzie, klub w oficjalnym stanowisku piszący o różnicy między “Nutte” a “Jude”, krwawa bitwa pod Bernabeu, kolejne kary i wizerunkowe wtopy, rozłam dyrektorskiego tria wydawałoby się zgranego jak Motomyszy z Marsa, aż wreszcie apogeum. Galacticos u siebie przy pustych trybunach. Mecz, na który tak czekano, mecz-święto. Mecz, który miał nareszcie zetknąć polską piłkę klubową z tym niedostępnym, podniebnym, a ostatecznie sam zostaje niedostępny. Co za upiorna ironia.
Przygoda Legii w Lidze Mistrzów wydawała się tak pogrzebana i przegrana, jak Widzew na Łazienkowskiej w 1997. Teraz legioniści otrzymali nielichy skarb: mniej więcej wiedzą, jak wtedy czuł się każdy widzewiak. Udało się filmem jak z podręcznika: każdy, kto wierzył – jak Paweł Zarzeczny typujący 4:2 – był uznawany za wariata. Ewentualny sukces wymykał się rozsądkowi, co spotęgowało moc sukcesu. Tak liczne wcześniejsze problemy – nawet nie ich górę, co pasmo górskie – skutecznie przyćmili, i to tam, gdzie powinni, czyli na murawie.
Najbardziej w przekonaniu o pozytywnej mocy wczorajszego meczu utwierdzili mnie kibice innych drużyn. Obserwuję na Twitterze kibiców Legii, LZS Chrząstawa, Realu, Lecha, Arsenalu, Wisły, Piasta Żmigród, Flamengo. Znam jednego kibica Lecha, który wierzy we wszystkie antylegijne teorie spiskowe: generalnie gdzieś tam za kulisami wciąż stoi Jan Englert, spółdzielnia działa, Stalówka spada, sędziowie mają na prawym ramieniu znamię, które pali, gdy wzywa ich Bogusław Leśnodorski. Nawet on złożył gratulacje. Czytam raport o krakowskiej knajpie, która emocjonowała się meczem. Przyglądam się królestwu szydery z polskiej piłki, czyli polskim fanom zagranicznych drużyn. Na chwilę zostali siłą wrzuceni do tego samego pociągu, którym my, umęczeni meczami z MTK-Araz Imisli, jeździmy zawsze. Większość nie dała rady: musiała przyznać, że im się podobało, że polski klub dał fajne emocje.
Tak, piłka potrafi być dziedziną, która dzieli. Bywa, że tylko potęguje te wszystkie międzymiastowe animozje, łatwo je podsycić, na przykład gdy po meczu wygranym dzięki błędowi sędziego pisze się “jesteśmy waszą stolicą”. Ale dziś przypomnieliśmy sobie, że potrafi też łączyć. Kadra łączy – to jasne, ale klub? Jakiś czas tego nie przerabialiśmy. W obliczu remisu z Realem nawet Legia, bezsprzecznie najbardziej nielubiany klub w Polsce, mający najwięcej kibiców ale i najbardziej uwierający poza Warszawą, dał się lubić, także tym, którzy na Legię zazwyczaj reagują odrazą. I kto dał się wczoraj ponieść, dobrze na tym wyszedł, bo widzieć jak ktoś odrabia z Realem 0:2 na 3:2 to niezła sprawa, ale jeszcze opowiadać się choćby lekko za tą stroną – cymes.
Oczywiście nie generalizuję, i tak zauważalny procent miał Legię gdzieś – to też zrozumiałe i naturalne. Ale i tak obserwowaliśmy wczoraj znaczne odchylenie od normy.
***
W poprzednich meczach Legia była najlepszym przyjacielem superklubow w ich walce o Superligę. Oli Kahn pisał po 0:6 z BVB: przecież oni nie utrzymaliby się w 2.Bundeslidze. W Portugalii bramkarz Sportingu mógłby odpalić węża na telefonie, a i tak zszedłby z czystym kontem – mistrz Polski nie oddał celnego strzału. Jakkolwiek 1:5 z Realem zostało odebrane dwojako, tak bezsprzecznie “zwycięskie 1:5” pokazuje w jak różnych rzeczywistościach funkcjonują oba kluby teoretycznie grające o tą samą stawkę, o to samo trofeum.
Wczoraj Legia stała się najlepszym argumentem za tym, dlaczego Superliga powstać nie powinna. Czy naprawdę najlepsze, co daje futbol, to zderzenie gwiazdozbiorów? To Barca – Real, Bayern – Man City, Juventus – Borussia, Chelsea – Atletico i PSG – Tottenham w jednej kolejce, co weekend, tydzień w tydzień? Jakość kapitalna, bezsprzecznie, ale wielką mocą futbolu są też niespodzianki. Te chwile, kiedy mały, ktoś skazany na pożarcie, jednak wychodzi na swoje.
Można dywagować, czy futbol mocniejszy jest swoimi największymi gwiazdami, czy jednak naturalną skłonnością do kreowania niecodziennych bohaterów – na czym się bardziej wybił do dzisiejszego statusu. Tak, jest mocny Messim, Ronaldo, Barceloną i Realem, ale też Kostaryką w ćwierćfinale, Islandią bijącą Anglię, a na lokalnych podwórkach rodzimymi wariacjami przygody Błękitnych Stargard. To takie historie prędzej zadziałają na wyobraźnię laika, łapane są w lot. Od razu można się wcielić w atrakcyjną rolę kibica, czyli od razu pojawi się to, co w kibicowaniu najlepsze: emocje. Emocje, choćby i skończyło się a 0:0.
To – delikatnie mówiąc – nie jest tak oczywiste w starciu dwóch potęg. Duzi zamykając małym dostęp do siebie, sami ograbiają się z czegoś bardzo istotnego.
***
I proszę, tylko znowu bez jojczenia o lekceważeniu. Ja tu tylko przypomnę:
Najbardziej uwiera mnie jednak gadanina, że Real zlekceważył Legię. Zagrał na 5, 10, 15 procent. Za chwilę gdzieś przeczytam, że w sumie to Królewscy grali w rozwiązanych butach, na boisku tłukli w karty, a za Ronaldo zagrał jego brat bliźniak, na co dzień monter kablówki. Tak można skreślić każdy rezultat i każdy wysiłek. Wygrałeś 3:0 z kimś mocnym? E tam, zlekceważyli was, a ty się podniecasz, frajerze!
Przypomina mi to ten filozoficzny wyścig żółwia z zającem, którego zając nigdy nie może wygrać. Polski klub najwyraźniej też nie jest w stanie nigdy niczego osiągnąć, bo jak to zrobi, to zawsze rywal zlekceważył, miał słabszy dzień, okazał się jednak wyjątkowo przeciętny. Tylko jak nas ogra, wtedy jest mocny!
To skrajnie niesprawiedliwe podejście. Wyszedł Real Madryt w najmocniejszym składzie, same gwiazdy. To są fakty i z nimi można dyskutować. „Real mógł wrzucić dziesiątkę, gdyby chciał!” – znowu mówimy o kwestiach niemierzalnych. Nie wrzucił, nie ma o czym gadać, rozmawiajmy o tym, co się stało.
Jest jasne jak słońce dla każdego, kto oglądał mecz, że Zidane, ten mistrz kurtuazji, mówiąc “cieszymy się, że tu nie przegraliśmy”, tym razem w kurtuazję się nie bawił.
***
Gdyby Angel Perez Garcia zremisował z Realem, do opiewania resultados historicos brakłoby w Paincie farby. Gdyby Janusz Wójcik zremisował z Realem, napisałby z tego trzy książki, każdą o innym zakończeniu. Jacek Magiera mówi tak:
– Ja Realu nie zatrzymałem, zawodnicy to zrobili. Ja im tylko pomogłem.
– Dziś każdy z osobna – piłkarze pierwszej jedenastki, zmiennicy, ci na ławce – pokazał, jak ważna jest dla niego Legia Warszawa.
Jacek Magiera znalazł sposób, by wyróżnić za remis z Realem nawet Radosława Cierzniaka, i nie brzmieć przy tym fałszywie. Niezła sztuka.
Jest jasne, że Legia robi postępy – nawet śledzący polski futbol za pośrednictwem telegazety wskażą diametralne różnice między goszczeniem BVB, a podjęciem CR7. Dla mnie jest też jasne, że skończyła się na dobre era trenerów-cwaniaków, którzy zmotywują opowieścią o kiełbasach, otworzą w szatni piwo zębami, zaimponują opowieścią o trójkącie w toalecie baru “Amigo” pod Radzyminem, rzucą rubasznym żartem na wizji. A tacy być muszą, bo trzeba trzymać tych zbójów za mordę!
Nie, nie trzeba. Można po prostu wzbudzać szacunek.
Mam nadzieję, że gdy Legię Magiery nawiedzi kryzys – a nawiedzi, to pewne, nie ma w futbolu drużyn odpornych na kryzysy – to będą pamiętać z kim mają do czynienia. Nie będą go postrzegać tylko przez pryzmat kiksu obrońcy i pudła napastnika. Legia chce uchodzić za poważny, nowoczesny klub, a jak się dobrze przyjrzeć, żongluje trenerami niemal na poziomie szalonych czasów Jesusa Gila.
Leszek Milewski