Dwanaście kolejek ligi to już w miarę reprezentatywna dawka, bo mamy za sobą praktycznie 1/3 całego sezonu. Można pokusić się już o pierwsze wnioski. Albo raczej można by było, gdyby nasza liga nie była tak niesamowicie spłaszczona. Pierwszą w tabeli Lechię i ostatnią Wisłę dzieli zaledwie 14 punktów, a to przecież przewaga, którą na tak wczesnym etapie rozgrywek wciąż można jeszcze odrobić. Dość napisać, że w analogicznym momencie zeszłego sezonu strata czerwonej latarni ligi do lidera wynosiła aż 22 punkty.
Zanim jednak pochylimy się nad ligową tabelą, przypomnijmy obecny stan rzeczy (za 90minut.pl):
Ekstraklasa gra już czwarty sezon w systemie z podziałem punktów i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by po dwunastu kolejkach ostatnia drużyna traciła do ósmego miejsca tak mało punktów. Dziś Wisła z Krakowa ma od swojej imienniczki z Płocka ledwie cztery punkty mniej, więc tak naprawdę kilka dni ligi i dwie serie gier mogą diametralnie odmienić sytuację obu drużyn. W poprzednich sezonach strata ostatniej drużyny do czołowej ósemki wynosiła na tym etapie odpowiednio 10, 10 i 7 punktów, więc outsiderowi znacznie trudniej było o optymizm. Wymowna jest też inna sytuacja – już w sobotę trzynasta Legia podejmie u siebie siódmego Lecha. I każde zwycięstwo gospodarzy będzie oznaczać wyprzedzenie rywala w ligowej tabeli.
Walka o czołową ósemkę zapowiada się w tym sezonie nadzwyczaj ostro. Dotychczas nie zdarzyło się jeszcze, by drużyna mająca po dwunastu kolejkach minimum 20 punktów ostatecznie nie znalazła się w grupie mistrzowskiej. Jeżeli taka tendencja miałaby się utrzymać, oznaczałoby to, że w miarę bezpiecznie czuć mogą się dziś Lechia, Jagiellonia, Bruk-Bet i Zagłębie. I jest to względnie przyjemna wizja zwłaszcza dla fanów ekip z Niecieczy i Białegostoku, dla których rywalizacja w grupie spadkowej to wciąż całkiem wyraźne wspomnienie.
Przed rokiem do awansu do grupy mistrzowskiej wystarczyło jedynie 38 punktów, a ekipy Probierza i Michniewicza dziś mają już na koncie po 24. Do podziału punktów pozostało jeszcze osiemnaście spotkań, spośród których wystarczyłoby więc wygrać cztery oraz dwa zremisować. Przy dobrych wiatrach nawet tak żenująca gra dawałby pewne utrzymanie w lidze. Nieobecność Jagiellonii lub Termaliki w pierwszej ósemce byłaby więc niespotykaną sensacją, bo przy okazji oznaczałaby, że któraś z tych drużyn nagle zaczęłaby punktować gorzej, niż obecnie robią to najgorsze drużyny ligi. Dziś oba zespoły cieszą się bardzo solidną średnią dwóch punktów na mecz, a kataklizm, o którym mowa wyżej, szedłby w parze z przynajmniej trzykrotną obniżką tej średniej. A to naprawdę mało prawdopodobne.
Sensacyjny początek ligi w wykonaniu Niecieczy może więc błyskawicznie przynieść drużynie osiągnięcie przedsezonowego celu, czyli utrzymania. Największą przestrogą dla podopiecznych Czesława Michniewicza może być jednak przypadek GKS-u Bełchatów sprzed dwóch lat, który po równej połowie sezonu zasadniczego zajmował miejsce na pudle z dorobkiem 25 punktów. A później do końca rozgrywek zespół potrafił wygrać ledwie dwa mecze, a przegrał aż szesnaście i z hukiem wyleciał z ligi.
Takiego obrotu spraw po naprawdę dobrze grającej Niecieczy spodziewać się jednak nie należy. Natomiast typowania na tym etapie rozgrywek drużyn, które nie wejdą do grupy mistrzowskiej po prostu nikt nie ma prawa się podjąć. Skoro ostatnia Wisła ma tylko cztery punkty straty do ósmego miejsca, a w dodatku w ostatnich czterech kolejkach zdobyła osiem punktów, to również spokojnie może jeszcze uratować ten sezon. Tym bardziej, jeżeli w Krakowie przypomną sobie zeszłoroczny przypadek Lecha. Poznaniacy po dwunastu kolejkach mieli na koncie ledwie sześć punktów, a i tak potrafili dostać się do grupy mistrzowskiej. Jakkolwiek spojrzeć, druga część sezonu zasadniczego zapowiada się naprawdę emocjonująco, bo jeszcze żadna z drużyn specjalnie nie ograniczyła swoich szans na finał w czołowej ósemce.
Fot. FotoPyK