Zawsze była duma, że nasz człowiek, rodak, pięknie sobie radzi za granicą. Że jego kariera rozkwita, mamy lepszą dziewiątkę niż Canarihnos, markę rozpoznawalną pod każdą szerokością geograficzną. Lewy przebił szklany sufit, utorował drogę innym, udowadniając, że terminy “polski piłkarz” i “klasa światowa” nie są pozbawione punktów stycznych.
Przyzwyczailiśmy się do wypluwanych przez trzeciorzędne klubiki Trzeciaków, Żurawiów, Matusiaków, Niedzielanów, Wichniarków, Brożków, a tu supersnajper. Król strzelców Bundesligi. Łaszą się do niego giganci, komplementują legendy. Wreszcie cztery gole wbite Realowi, czym wygrał sobie pierwsze strony sportowych gazet od Tahiti, przez Los Angeles, Kinszasę, Tiranę, Madagaskar, Radom.
Wszystko bezsprzecznie imponujące, cieszące serducho. Ale jednak nie tak, jak się tego oczekiwało.
Bo jak była szczera duma, że Lewy znowu zdjął pajęczynę, na dobre rozwiązał worek z bramkami lub zrobił idiotę z topowego obrońcy, tak Bayern, Borussia, nie grzeją mnie wcale. Tak samo żaden inny zagraniczny klub. To nie było moje wygrywanie. Stosunek porównywalny do teoretycznych 50 punktów Gortata rzuconych w siódmym meczu finału NBA – brawo Marcin, kapitalna sprawa, jesteś gość. Ale czy zrobiłeś to dla Washington Wizards, Phoenix Suns, nie ma dla mnie żadnego znaczenia.
Futbol to gra na wskroś zespołowa. Indywidualne wyskoki, popisy, nigdy nie były i nie będą jego solą. Tym są losy drużyny, której się kibicuje. To wtedy piłka nożna potrafi wytrzaskać po mordzie, ale też wprowadzić do raju.
Wielkość Roberta odczuwana głównie podczas weekendowego przeglądania livescore, była jak posiadanie najlepszej laski na świecie, wiernej i zajebistej, ale z którą masz kontakt tylko przez Skype. My chcieliśmy tej wielkości, którą tydzień w tydzień czuli kibice Borussii Dortmund, a później Bayernu. Autentycznego, dogłębnego poczucia, że mamy w swoich szeregach megagwiazdę, boiskowy czołg, anioła stróża strzegącego właściwego wyniku.
Kogoś, kto jak się wkurwi, może wygrać mecz.
Weźmie kolegów na plecy i zaniesie ich do bezpiecznego portu.
Tak jak było absolutnie niepodważalne, że mamy do czynienia z kimś w naszym futbolu wyjątkowym, tak tej wyjątkowości nie było czuć podczas meczów reprezentacji. Lewy tyrał. Lewy robił miejsce. Lewy wracał po piłkę, robił co mógł. Był jednym z najlepszych nawet wtedy, gdy grał słabo, ale nigdy nie okazywał się gościem z innej planety.
To zmieniło się podczas poprzednich eliminacji, szczególnie na ich finiszu. Moim zdaniem najfajniejsza bramka, jaką Robert Lewandowski kiedykolwiek strzelił, to wślizgostrzał wbity Szkotom z pięciu centymetrów. Zejdźcie na bok cudowne bomby, bajeczne loby, kluczowe bramki wbijane przy tysiącach kamer. Oto gol wyszarpany, popis zaangażowania, woli walki, zaciętości. Jazda na dupie dla narodowych barw w wykonaniu boiskowego artysty – co piękniejszego może być w piłce? Nie pamiętam tak wyraźnie żadnej z jego bramek dla Borussii, żadnej z Realem, żadnej z Wolfsburgiem, a tę klatka po klatce.
Wcale się sobie nie dziwię. Oto różnica, gdy ktoś strzela bramkę dla twoich barw, a nie dla kogoś tam, gdzieś tam, z kimś tam.
Wydawało mi się, że to właśnie jego reprezentacyjny szczyt – oto Lewy jakim jest w klubie, mamy go wreszcie u siebie, taki będzie. Ale tej jesieni Robert jeszcze dopakował. Zmienił się w boiskowe monstrum. Hulk z orzełkiem na piersi. Dopiero teraz czuję, z całą siłą, że mamy w swoich szeregach supergwiazdę, gościa innego formatu niż wszyscy inni. To o tyle dojmujące, że nigdy szczerze i dogłębnie nie kibicowałem zespołowi, który miałby w rękawie taką jednoosobową karetę asów.
Ta Armenia. Mówią, że ważne są trzy punkty, a nikt o tym meczu nie będzie pamiętał. Zaprzeczam, ten mecz warto pamiętać, właśnie ze względu na spektakularny występ Roberta Lewandowskiego.
Takie żenady jak wtorkowa nie są w naszym wykonaniu niczym nowym. Czasem częściej, czasem rzadziej, ale każda reprezentacja serwowała nam blamaże. Engel wygrywał eliminacje? Remisował z Ormianami, dostał w dupę od Białorusi. Za Beenhakkera wygraliśmy piekielnie mocną grupę, a i tak zebraliśmy w łeb na Kaukazie, natomiast kac po Finlandii trawił pół Polski.
Tutaj był potencjał pod – moim zdaniem – największą reprezentacyjną kompromitację XXI wieku. Podsumujmy fakty: grająca w dziesiątkę Armenia, w dodatku bez jedynego poważnego zawodnika, strzelająca sobie samobója, a mimo to mająca w ostatnich sekundach piłkę meczową na nodze. Wszystko na Narodowym. Jakby to wygrali – skandal. Reprezentacyjna Levadia, reprezentacyjny Stjarnan, Dinamo Tbilisi. Napompowany balon ćwierćfinalisty, dotleniony rekordowymi transferami, a tu takie coś – większego, głośniej pękającego balonu, nad Wisłą nie było, choć polska piłka to wyjątkowo balonowa republika.
Tymczasem Robert sprawił, że ten mecz będzie zaledwie anegdotą.
Nie wierzę, że jest ktokolwiek, kto chciałby spłycać jego występ tylko do gola z ostatnich sekund. Miałem wrażenie, że Lewych jest trzech. Nawet w najgorszych momentach, w tych nieszczęsnych minutach po stracie gola, gdy waliliśmy głową w mur, dwoił się i troił, a jego praca przekładała się na konkrety. Jego strzał głową cudem obronił bramkarz. Genialnie podał też piętą, Zieliński wyszedł sam na sam.
Zawsze najbardziej pamięta się wielkie występy w grze o wielkiej stawce, najlepiej opowie o tym Michał Pazdan. Całe lata grzęźliśmy też jednak gdzieś na kartofliskach, na mieliznach, gdzieś przed setką kibiców, z rywalem, który miał pół sensownego piłkarza. Dlatego uważam, że należy wielce docenić tę postawę, ten występ. Choć to tylko Armenia, choć Lewy rzadko gra na słabszych obrońców. Ale to też zarazem aż wyrwanie się z dobrze znanych, wielce zdradliwych ruchomych piasków.
***
Podoba mi się, że nie było też po meczu u Lewego słodkiego pieprzenia, że grająca w osłabieniu Armenia to mocny rywal, w Europie nie ma już słabych drużyn, a najważniejsze są trzy punkty. Zamiast tego walnięcie w stół. Czyli dla mnie poważne potraktowanie tematu. Koniec wożenia się na łatce ćwierćfinalisty, liczenia kasy, za którą poszli kadrowicze, głaskania się po tyłkach – zamiast tego elektrowstrząsy na skroń serwowane od kapitana.
Nie wiem jak to możliwe, że akurat prowadzenie nas usztywnia. świat światem, a futbol futbolem, gol uskrzydla. Czarny humor, celna szpila: mówić, że Armenia nie odrobiła tylko dlatego, że Lewy strzelił w ostatniej akcji meczu.
Nie radzimy sobie z łatką faworyta. Jest poważny problem mentalny. Możesz powiedzieć – tak sobie nie radzimy, że mamy siedem punktów! Owszem, ale bylibyśmy faworytem w każdym z jesiennych meczów również bez Roberta, a bez niego nie wiem, czy mielibyśmy ze dwa oczka.
Szaleństwem jest twierdzić, że Nawałka nie widzi co jest grane i jest pozbawiony pomysłów. Wiadra pomyj na niektórych zawodników też są źle zaadresowane – pudrowanie trupów to nie jest zdrowa taktyka, ale też zachowajmy umiar. Aż tak źle nie jest.
Niezaprzeczalnie jednak jesienią ten wózek ciągnie Lewandowski. I aż przykro patrzeć, jak na pace jedzie gość formatu Krychowiaka.
***
Czasami wracam myślą do tego, jak blisko byliśmy, by wielkiego Lewego w ogóle nie było, by został stłamszony u wrót. Wykopany z Legii za wielki grzech juniora – kontuzję. W Zniczu alkoholowa szatnia, nie pijesz to kapujesz.
Dawał sobie ostatnie pół roku gry, inaczej kończy z futbolem. Był na skraju wyczerpania robaczywym środowiskiem, marzenia wydawały się odległe jak inna galaktyka. Jeden element nie w tę stronę, a byłoby pozamiatane.
Ciekawe ile światowych gwiazd zarżnęliśmy na przestrzeni lat.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK