Jakub Meresiński, Marek Citko, Janusz Paterman, nieco wcześniej Robert Sadowski, zaraz prawdopodobnie ktoś w Koronie Kielce, może jeszcze jakaś kolejna zmiana w Wiśle. Zazwyczaj najszybciej kręciła się w polskiej piłce karuzela z trenerami – przy każdym obrocie, po niemal każdej kolejce ktoś z niej wypadał, ktoś inny zaś starał się znów w pełnym biegu na nią wskoczyć. Gdzieś obok – giełda transferowa. Co pół roku rewolucja w co trzecim, potężna zmiana w co drugim klubie. Teraz polski futbol robi kolejny krok. Na chybotliwej kolejce górskiej znaleźli się właściciele klubów i ludzie piastujący funkcję prezesów czy dyrektorów.
Oczywiście jeszcze nie jesteśmy w momencie, w którym prezes oddaje się do dyspozycji zarządu (niezmiennie śmieszy nas ten zwrot) po każdej porażce swojego klubu, a wysadzeni z siodła dyrektorzy jeżdżą po stadionach czyhając, aż zwolni się posada do zajęcia.
Ale jednak, zmiany są zauważalne. Przy czym nie są to roszady sprzed paru, czy nawet parunastu lat, gdy zasiedziałych dziadków w nieśmiertelnych brązowych marynarkach zastępowali nowocześni menedżerowie z laptopami przyklejonymi do ręki. To już trzecie okrążenie i biznesmena Smagarowicza zastępuje biznesmen Paterman.
Najważniejsze pytanie – jaki ma to wpływ na naszą piłkę? Najprostsza odpowiedź: ciężko powiedzieć. Przekonują mnie argumenty m.in. Krzysztofa Stanowskiego, który pisał wczoraj, że od wielkiej fortuny – na przykład tej Bogusława Cupiała albo ITI – ważniejsza jest głowa – na przykład ta Leśnodorskiego albo Mioduskiego. Tylko znów – jakie właściwie zadania ma dziś prezes? Jakie właściciel? Kto buduje długofalową wizję klubu, jeśli w cztery lata przez Wisłę Kraków przewinęli się odchodzący w marcu 2012 Bogdan Basałaj oraz Ryszard Pilch, Jacek Bednarz, Ludwik Miętta-Mikołajewicz, Robert Gaszyński i Piotr Dunin-Suligostowski? No dobra, załóżmy, że za ciągłość i wizję odpowiada “nadprezes”, czyli Bogusław Cupiał. Ale jaki w takim razie jest zakres obowiązków prezesa? Co do niego należy? Za co go oceniać?
W Legii widać wyraźnie kto jest odpowiedzialny za sukces medialny klubu, za to, że Legia nie schodzi z czołówek i cały czas utrzymuje się blisko swoich kibiców. Widać też kto jest spokojniejszą, bardziej biznesową częścią zespołu. Kto stanowi reklamowe serce, a kto rozum. W Lechu często szyderczo narzekają – mamy jako włodarzy gang księgowych, których bardziej niż zdobyty gol rajcuje zarobiona złotówka. Ale zbyt długo żyję i obserwuję piłkę w Łodzi by nie doceniać takiej pracy. Oczywiście poznaniacy już dość dawno się pogubili, czego efektem opuszczenie klubu przez dziewięciu trenerów młodzieżowych, szefa akademii, kierownika drużyny i słynną sprzątaczkę przywoływaną w każdym tekście dotyczącym zatracania tożsamości przez ten klub.
Jednak nie wolno zapomnieć – to oni to wszystko wcześniej zbudowali. I niewykluczone, że znów odbudują, kiedy przejdzie w końcu zachłyśnięcie się sukcesami. Tak, sukcesami, bo wbrew pozorom więcej złego w klubie wyrządziła chyba nie pewność siebie po mistrzostwie, ale pewność, że Akademia Lecha to samograj, a struktury klubu to jakiś kompletnie nieistotny detal. A to właśnie tam “Kolejorz” wygrywał i robił różnicę w poprzednich latach. Wracając jednak do zarządzania – nawet jeśli jest złe, nawet jeśli cofa klub, widać kto za to odpowiada, w jaki sposób i czy ma szansę cofnąć się ze złej drogi.
Jest też i drugi model, może i jeszcze efektywniejszy. Spójrzmy na Zagłębie, gdzie zarząd nie jest stały, gdzie zmiany prezesów to nie jest coś wyjątkowego. Tam jednak gwarantem stabilizacji już od dłuższego czasu jest Piotr Burlikowski, dyrektor sportowy w dużej mierze odpowiedzialny za kształt obecnego Zagłębia.
To jednak wyjątki. Kilka w całej Polsce. W pozostałych klubach na gorącym krześle siedzi i prezes, i dyrektor sportowy, jeśli takowy w ogóle funkcjonuje. Ich świadomość, że przyszli do klubu na chwilę przekłada się z kolei na trenerów i piłkarzy. W efekcie prezes, który powinien powiedzieć dyrektorowi sportowemu: wystarczy transferów, bo znów trzeba będzie podwyższyć ceny biletów stwierdza, że nie warto się kłócić, bo pojutrze już go tu nie będzie. Dyrektor sportowy, który powinien powiedzieć Leszkowi Ojrzyńskiemu, że skoro ściągnął już do siebie Korzyma, to raczej niepotrzebny mu do tego Janota, musi drżeć, czy zanim komunikat dotrze do trenera nie skończy się jego praca w klubie. Albo nawet praca ich obu.
Jak chyba każdy w Polsce patrzę z niepokojem na Kraków, gdzie po dziewiętnastu latach spokoju finansowego przychodzi czas wielkich wyzwań. Ale marzę o jednym – by ci, którzy teraz przejmują stery, dostali szansę. By dostali czas na poukładanie wszystkiego według własnej koncepcji. By dyrektora sportowego, którego najważniejszą wizytówką powinny być transfery, oceniano nie po czterech miesiącach, ale chociaż dwóch okienkach. Podobnie w Koronie Kielce, w Ruchu, w każdym innym klubie.
Wystarczy tymczasowości na boiskach, przeniesienie jej również do gabinetów nie brzmi jak sposób na rozwinięcie skrzydeł.
***
Tydzień temu porównywałem nieśmiało polskich i serbskich zawodników pod kątem cen na rynku transferowym. Po odpadnięciu Partizana, wczoraj Crvena Zvezda przegrała z Łudogorcem i została zepchnięta do Ligi Europy (do której musi jeszcze się dostać). Jeszcze wcześniej do zaszczytnego grona klubów, które przygodę z Europą skończyły zanim ta bardziej profesjonalna część kontynentu wybiegła na murawy wszedł Cukaricki FK. Z pucharowiczów została Serbom jeszcze Vojvodina, ale możliwe, że tylko do jutra – bo jedzie na wyjazd do Mińska, a u siebie zremisowała z Dynamem 1:1.
I fajnie byłoby, gdyby można napisać – taki sezon. Ale nie, mistrz Serbii rok temu odpadł z gry po bojach z BATE Borysów, Zvezda zaś już w pierwszej rundzie, z Kajratem Ałmaty. Dwa lata temu? Partizan z Łudogorcem, Zvezda z przepisami licencyjnymi (mistrz został ukarany przez UEFA zakazem gry w pucharach), a pozostali – Cukaricki, Vojvodina i Jagodina – z Grodig, Cluj i Trenczynem.
I można tak się cofać naprawdę długo. A potem wejść na transfermarkt, zobaczyć, że Zvezda tylko w sezonie 2015/16 zarobiła na transferach blisko 20 milionów euro i gorzko zapłakać.