Ćwierćfinał mistrzostw świata. 120 minuta. Na tablicy świetlnej 1:1, wszyscy w głowie mają już tylko doprowadzenie za wszelką cenę do rzutów karnych. Rzut rożny dla Ghany. Zamieszanie. Najpierw piłkę z linii bramkowej wybija obrońca. Ta trafia do Adiyiaha, który główkuje. „Tak, mamy to” – taka myśl musiała zakiełkować w jego głowie. W końcu futbolówka leciała wprost do bramki. Zatrzymać ją mógł tylko jakiś cud.
No i ten się wydarzył. Luis Suarez zdecydował się na dramatyczną interwencję ręką. Położył na szali swój udział w półfinale, czerwoną kartkę, ewentualną dyskwalifikację i morze hejtów z całego świata – wszystko i tak było bardziej do zniesienia niż pewne odpadnięcie. Gdyby wtedy padł gol – Urugwaj byłby praktycznie bez szans na odrobienie. Ale ten nie padł, choć przecież powinien. Ghana może narzekać na nieuczciwe zagranie, lecz przecież jedenastkę w ostatniej minucie dogrywki trzeba traktować jako prezent.
I ona z tego prezentu nie skorzystała. Gyan trafił prosto w poprzeczkę.
Jak oceniać Suareza? Jako bohatera? W końcu uratował swoją drużynę przed odpadnięciem. A może jako oszusta? Ujmijmy to tak: nie było to najbardziej fair zachowanie na świecie. Z drugiej strony – reguły są jasne i przecież każdy może w dowolnym momencie celowo zagrać piłkę ręką i liczyć się nie tylko z wyrzuceniem z boiska, ale też z dłuższą dyskwalifikacją. Urugwaj poniósł konsekwencje. W sumie trudno się dziwić, że w ojczyźnie Suarez został uznany po tym fakcie królem. Dla nich wszystko jedno, czy objechałby wszystkich na boisku i władował do pustaka, czy zablokowałby ręką lecący strzał. Liczy się efekt.
Sześć lat temu „ręka Boga” nabrała nowego znaczenia. Od tego momentu nie należy już tylko do Diego Maradony.