Piłkarz stawiający pieniądze na pierwszym miejscu i decydujący się w tym celu na wojaże w najbardziej egzotyczne zakamarki świata? A tam, nuda. Przykłady można przecież mnożyć, zaczynając od Chin, przechodząc przez Uzbekistan, aż po Zatokę Perską. Rzadko się jednak zdarza, by piłkarz zadziałał w kompletnie odwrotną stronę. A to właśnie zrobił Joan Capdevila.
Hiszpański mistrz świata i Europy postanowił wznowić karierę po roku przerwy, ale bynajmniej nie po to, by gdzieś na Bliskim lub Dalekim Wschodzie dorobić do emerytury, a by raz jeszcze mieć choćby iluzoryczną szansę usłyszeć hymn Ligi Mistrzów. By wreszcie dać sobie szansę na mistrzostwo kraju, którego w swoim całkiem bogatym CV wciąż nie posiada. Capdevila został więc zawodnikiem… FC Santa Coloma. Mistrza Andory.
Hiszpan wnosi więc tym samym piłkarskie hipsterstwo na jakiś zupełnie nowy, dotąd wydawało się nieosiągalny poziom. Trafia bowiem do tego kraju na dłuuuuugo przed tym, zanim to stanie się modne.
Jeśli w ogóle.
Co go tutaj czeka? Już na sam początek – ogromne wyzwanie. Walka w pierwszej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów, w której Santa Coloma powalczy o poprawienie wyniku sprzed roku. Po heroicznej walce okazało się wtedy, że mistrz Gibraltaru Lincoln FC to za wysokie progi. Capdevila ma przede wszystkim do spółki z takimi sławami jak Ildefons Lima czy Andreu Ramos (w sumie… nazwisko się zgadza) zadbać o to, by nie powtórzył się ubiegłoroczny koszmar, gdy defensywę Colomy rozerwał niemal w pojedynkę autor gola i asysty Lee Casciaro. Ten sam, który strzelił też pierwszą bramkę w historii Gibraltaru w meczu o punkty.
A na deser? Morderczy, dwudziestomeczowy bój o czwarte z rzędu mistrzostwo Primera Divisió. Tej bez „n”.
Czyli – jakby nie było – o pierwszy krajowy tytuł Capdevili w jego trwającej już osiemnaście lat seniorskiej karierze.