Reklama

Legia – wróg publiczny numer 1. Wiedzieliśmy komu pomóc zdobyć mistrza

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

05 maja 2016, 06:18 • 17 min czytania 0 komentarzy

Wojna Łodzi z Warszawą to przede wszystkim lata 80. Czasy, kiedy Legia odgrywała się za sprawę Jerzego Wijasa, który jej odmówił, a Widzew celowo podkładał się, by tytuł mistrzowski nie trafił do stolicy. To wtedy skonfliktowany z łódzką szatnią Dariusz Dziekanowski jeździł pooddychać warszawskim powietrzem, sędzia Kostrzewski nie dostrzegał spalonych, Romana Zuba łapała kontrola dopingowa, a Janusz Wójcik dopytywał w windzie we Frankfurcie o wrażenia z legendarnego 0:9. Tamte historie – ale i wiele innych, bo jedynie o starciach Łódź-Warszawa pogadać z tym człowiekiem po prostu nie wypadało – wspomina Mirosław Myśliński.

Legia – wróg publiczny numer 1. Wiedzieliśmy komu pomóc zdobyć mistrza

Kibice Widzewa wpadają jeszcze do pańskiego lokalu?

Dzisiejsza młodzież mnie już nie pamięta. Ale kiedy zaczynaliśmy – ja jeszcze przyjmowałem zamówienia – klienci dziwnie spoglądali. Pytali: „To pan?”. Odpowiadałem, że ten piłkarz to mój brat. Ale początkowo to był pub. Pubik. Grałem wtedy w Ekstraklasie w Radomsku i ukrywałem to w tajemnicy przed Tadkiem Dąbrowskim. Nie mógł się dowiedzieć, że po treningu siedzę z opojami do 3 rano, a na 9 jadę nieprzytomny ze zmęczenia na trening.

Jak pan przejmował interes, lampka wisiała na sznurku od sufitu. To raczej nie był pubik, tylko pijalka.

A właściwie to mordownia dla okolicznych żulików, którzy chcieli się nachlać, a nie chcieli płacić. Niektórzy, jak mnie widzą, przechodzą na drugą stronę ulicy. Są winni setki, tysiące złotych. Więcej mnie kosztowało utrzymanie załogi. Przebranżowiliśmy się, serwujemy jedzenie, ja też siedzę w kuchni.

Reklama

Nie jest problemem dla piłkarza zejść ze sceny, na której go rozpoznają, klepią po plecach i podrzucają w górę?

Zależy od charakteru człowieka. Ja nigdy nie żyłem przeszłością, przez wiele lat nie chodziłem na Widzew i szczególnie mi tego nie brakowało. Był czas, gdy na stulecie klub próbował nawiązać współpracę, ale to było w stylu, byśmy polatali w kapeluszach po mieście i poszukali sponsorów. Mam paru kolegów z parciem na szkło i przy pierwszej okazji wystawiają gęby. „Ekspert” albo „były wielki piłkarz” – nie kręci mnie to. Mam swoje zajęcie i dziś bardziej zależy mi na opinii obecnej niż tej, którą miałem kiedyś. A myślę, że nie miałem najgorszej. Czasem siedzę z kimś trzy godziny w knajpie, dowiaduje się, że jestem Myśliński i siedzi jak zaczarowany. Miło jest jak człowieka pamiętają, ale dla mnie to przeszłość. Tak naprawdę, czy ja coś osiągnąłem? Nic wielkiego. Mistrzostwa Polski nie zrobiłem, jedynie Puchar Polski.

A Europa?

No, pograłem trochę w europejskich pucharach.

Wielu chciałoby takie „trochę”.

Tak, to mi zostało. Tamte mecze Pucharu Europy, z Liverpoolem czy Juventusem, to była Liga Mistrzów. Leciał ostatnio film o dawnym, wielkim Widzewie. Czasy, kiedy na ŁKS-ie kibice siedzieli na bieżni, bo stadion był pełen, a przy Piłsudskiego murawa była tak nierówna, że w pierwszej kolejności skupialiśmy się, by w piłkę w ogóle trafić. Nie grałem w ataku, najczęściej na prawej obronie, a wbiłem ponad 20 bramek.

Reklama


13:43 – Bramka Mirosława Myślińskiego z Borussią Moenchengladbach

Przychodził pan jako napastnik.

Grywałem już wtedy jako prawy pomocnik, ale Władek Żmuda zrobił ze mnie prawego obrońcę, potem również lewego. Dzięki tej uniwersalności właściwie nigdy trenerzy nie sadzali mnie na ławce. Ludwik Sobolewski zawsze dawał mi zrozumienia, że jestem potrzebny. Ilekroć prosiłem i błagałem, by mnie w końcu puścił za granicę – puszczał wszystkich, tylko nie mnie. A jak byliśmy w Anglii czy Niemczech, od razu namawiali, bym został i podpisał umowę. Kiedyś znaleźli mnie na wczasach we Włoszech i chcieli zabrać do Austrii. Powiedziałem, że najpierw muszę odwieźć żonę do domu, i co się okazało? Jechał już ktoś za mnie – Koniarek. Pół roku później spotkałem go na Piotrkowskiej, byłem wściekły.

„Koniar” mówi: – Chłopie, co byś tam zarobił. Ja dostałem sto tysięcy.

– O ty, szmato – nie wytrzymałem.

Bo takich pieniędzy to ja nie widziałem przez całą karierę. Wkurzył mnie strasznie, miałem ochotę go pobić. No a prezes Sobolewski co pół roku powtarzał: „Za pół roku wyjedziesz”. Skończyłem z ręką w nocniku, w końcu mnie odstrzelili.

Odstrzelił Władysław Stachurski, warszawiak.

Ktoś po meczu z Polonią Warszawa narobił mu we łbie sieczki, bo wchodząc do szatni miał zarzuty wobec nas czterech – mnie, Wojdygi, Godlewskiego i Ciska. Cisek zerwał dwójkę i zszedł, „Godleś” chyba też zszedł, Piotrek stał w bramce, ale ciężko było mu coś zarzucić. Ja byłem kapitanem.

Podejrzewał, że puściliście mecz?

Nie wiem, co podejrzewał. Prowadziliśmy 2:0 do przerwy, skończyło się 2:2. Wszedł do szatni i powiedział: „Nie będziecie ze mną w chuja grali”. Zarządził za karę poranny trening, ale treningiem było wejście na górę, po kolei. Stachurski siedział z rozłożoną gazetką, a Grajewski mówił: „Nic do ciebie nie mam, ale zdaj sprzęt”. I tyle. A wcześniej Stachurski, wchodząc do szatni, prosił, byśmy ratowali jego skórę i reputację.

Warszawa często przewijała się w waszych życiorysach.

Począwszy od tego, że powinienem tam pójść do wojska. I żałuję, że tego nie zrobiłem. Posłuchałem wszystkich podpowiadaczy, że Widzew nie da mi zrobić krzywdy. A potem się na mnie wypieli, zostawili na lodzie, wysłali samego do WKU. Wszedłem i byłem zjedzony – albo pójdziesz do wojska, albo do więzienia. Bilet był do twierdzy Modlin, oficerowie przerobili go tylko na 1479. Nie wiedziałem, co to. Okazało się, że wylądowałem w Gdyni, zobaczyłem marynarzy, mam spędzić trzy lata w kompanii reprezentacyjnej marynarki wojennej. Dowódca jednostki mnie zawołał: „Jak tobie się coś stanie, to ja mam łeb ucięty”. Nie pozwolili mi nic zrobić. Po czternastu miesiącach pojechałem na urlop do Łodzi i przy okazji meczu Widzewa ze Śląskiem podszedłem do Heńka Apostela. Nie pamiętał w ogóle, że jestem w wojsku. W końcu zapewnił, że wyciągnie mnie do Wrocławia.

Niejeden młody będzie teraz zdziwiony, że człowiek z Wielkiego Widzewa żałuje, że nie trafił do Legii.

Bo nie straciłbym półtora roku, kiedy nie grałem w piłkę.

To oczywiste.

Jak przyjechałem do Śląska, gdzie wcześniej o mnie zabiegali, z biletem z przeniesienia, zapytali, czy chcę zostać, czy wracać do Widzewa. Powiedziałem, że wracam.

Legia w pańskim kierunku wielokrotnie się przymilała.

Na każde zgrupowanie kadry przyjeżdżał ktoś z Legii i pytał: „Mógłbyś przyjść czy sami mamy cię wziąć?”. Choć miałem w Legii kolegów, mówiłem, że sam nie przyjdę. A to był dla mnie dobry czas – prasa mnie ceniła, pisano w podsumowaniach, że świetnie się rozwijam. Pobyt w wojsku, gdy miałem 22 lata, mocno mnie jednak wyhamował. Człowiek chodził głodny, przytyłem sześć kilo, dopiero w Śląsku się odbudowywałem. I to też nie były leszcze: w środku pomocy Tarasiewicz z Prusikiem, na lewej stronie Andrzej Rudy, z tyłu Mandziejewicz, z przodu błąkający się pijany Darek Marciniak.

Legia się przymilała, ale najciekawiej łaskotał Lech – podesłał w samochodzie dziewczyny.

(śmiech) Jeszcze na zgrupowaniu młodzieżówki wysłałem i do Widzewa, i do Lecha pismo, że zgłaszam chęć gry. Jak wróciliśmy z mistrzostw, w porcie w Gdyni czekały dwa samochody – jeden z Łodzi i jeden z Poznania.

Ten z Poznania ładniej opakowany.

Z Łodzi przyjechała wołga, w której siedziało pięciu prezesów, a Wragę, który szedł do Widzewa, wpychali jako szóstego. Do Poznania pojechaliśmy merolem, gdzie argumenty dla młodego chłopaka mieli trudne do odrzucenia. Na miejscu okazało się jednak, że Widzew ma już moją kartę. Straszono mnie, że zostanę zawieszony, ale wylądowałem w Łodzi. I po wejściu do szatni prawie zemdlałem.

Dlaczego?

Jaka to szatnia była! Połowa trzeciej drużyny świata siedziała obok. Konkurencja ogromna, z przodu Smolarek, Tłokiński, szybko wkomponował się Wraga i zaraz doszedł Dziekanowski. Uznali, że będę bocznym obrońcą – wydolnościowiec od zadań specjalnych, jako plaster na najlepszych rywali.

Szatnia w dawnym Widzewie była śmieszna, tylko potrzeba było silnego charakteru – by nie dać się zniewolić i sprowadzić do parteru. Jak się odwróciłeś czy schyliłeś zawiązać buta, to dostawałeś strzała. Bo „nie odwracaj się do starego dupą”. Na plecach zostawała odciśnięta, wielka piątka od Krzyśka Surlita. Do Kamińskiego, szczupłego chłopaka, Surlit mówił: „Dziesięć wózków za karę”. Podchodził do niego, obejmował, rzucał na trawę i się z nim rolował.

Pan przeciwko Legii ma piętnaście występów. W barwach Widzewa więcej uzbierał jedynie Tomasz Łapiński.

Z wyjazdów na Legię mam takie wspomnienie, że zazwyczaj przegrywaliśmy…

… a u siebie wygrywaliście. Widać zależność.

Był w Warszawie mecz, w którym straciliśmy bramkę z pięciometrowego spalonego, a przy kontroli antydopingowej wybuchła słynna sprawa Zuba. Zresztą, zagotował się też wtedy Władek Żmuda i pokłócił na konferencji prasowej z Wójcikiem. Trener Legii opowiadał, że darłem się w tunelu do chłopaków, że trzeba zajebać Legię. Ja takiej sytuacji nie pamiętałem.

To był spalony widziany przez sędziego?

Widział, ale nie chciał widzieć. Przeważaliśmy, tylko że tamtego meczu nie można było wygrać.

I potem poszliście na kontrolę?

Piłkarz Legii, Roman Zub, był na dopingu, co pokazały badania, a dwóch pozostałych – moim zdaniem, również. Widziałem, jak w przerwie meczu, przy linii bocznej, się porzygali. No, chyba że akurat tak zabalowali… Innym razem, graliśmy w Warszawie w śnieżycy. Straszny śnieg, ja walnąłem piłkę z woleja, Kazimierski jakimś cudem – do dziś tego nie rozumiem – sparował na poprzeczkę.

W śnieżycy trochę trudniej.

Tłukliśmy, dopóki było widać linie. Wie pan, który mecz najbardziej utkwił mi w pamięci? Ten po klęsce z Eintrachtem.

0:9. W głowach dzwoniły wam koguty.

Nowy kierunkowy do Łodzi… Taksówkarze w Warszawie nas wyzywali i mówili, że przynieśliśmy Polsce wstyd. We Frankfurcie był też Janusz Wójcik, spotkaliśmy się w windzie. Spojrzał na mnie i zapytał: „Co, Myślina? Był wpierdol od Niemców?”.

– No, był. Ale za trzy dni się odkujemy.

Wójcik przed meczem z Widzewem powiedział prasie, że może nie zdoła wygrać 9:0, ale – teraz już dokładnie nie pamiętam – 6:0 powinien wlepić. Zagotował nas strasznie. Wychodząc na Widzewie, nikt nie pamiętał o żadnej klęsce, żadnym Frankfurcie. Legia nie istniała, sprzątnęliśmy ich 2:0. To był ten widzewski charakter. Ja rozegrałem wtedy świetny mecz, w ogóle te z Legią chyba najlepiej mi wychodziły.

Przy takiej motywacji od Wójcika…

No tak. Ale na takie spotkania nikogo nie trzeba było motywować. Wystarczyło, że w szatni padło hasło „Legia” i od razu był alarm. Zdarzało się jednak, że chłopaki się przyjaźnili, np. Włodek Smolarek ze Stefanem Majewskim. Kiedy pojawiły się pierwsze magnetowidy, w Łodzi jeszcze nie było kaset, ale w Warszawie – już tak. Stefan załatwiał więc kasety, Włodek do niego jeździł i na zgrupowaniach mogliśmy oglądać filmy. Co prawda były to albo zombie, albo pornole, no ale były.

Takich przyjaźni generalnie nie było.

Unikaliśmy bliższych relacji. Przyszedł do nas za duże pieniądze z Gwardii Warszawa Darek Dziekanowski, ale na dzień dobry zaczął opowiadać głupoty i musiał pakować manatki. Szybko wrócił do Warszawy. Niedługo potem graliśmy z Legią, ja w roli jego plastra. Darek podszedł przed meczem: „Myślina, daj mi pograć. Przyjechali ze Szkocji i mnie obserwują”.

– Ta, mnie też – odrzuciłem. Sztycha nie dałem mu zrobić, zmasakrowałem go. Zresztą, na „Dziekana” miałem patent.

Patent?

„Dziekan” nie lubił agresji. A ja potrafiłem być na boisku agresywny, z tego słynąłem. Darek ma chyba nawet bliznę po mnie – jak spotkaliśmy się na treningu, to skończył z dziurą w kostce. To był efekt naszych słynnych środowych gierek, na których o rzucone dziesięć złotych walczyło się bardziej niż o trzy tysiące w lidze.

Wy mieliście Dziekanowskiego za zmanierowanego warszawiaka.

Od początku zaczął źle. Miał charakter dominujący, tylko kogo on chciał zdominować? Smolarka, Młynarczyka, Dziubę? W tej szatni Daruś nie był największą gwiazdą. Miał 21 lat, zapłacili po milionie za każdy jego rok. Mógł mieć w Łodzi przyjaciół, ale nie szukał naszego towarzystwa. Dostał fajne mieszkanie, oddalone od większości z nas, i jeździł do Warszawy, żeby otworzyć szybę i pooddychać warszawskim powietrzem. Udzielił niefajnych wywiadów, pokłócił się z Piotrkiem Romke, stroił fochy… Był taki mecz w Katowicach, w którym „Dziekan” grał słabiutko, od początku nadawał się do zejścia. Ale bali się go zmienić. Tadziu Gapiński, kierownik, wziął jego numerek i pokazał zmianę. „Dziekan” stwierdził, że nie schodzi. Włączył się Smolarek, zarządził zmianę – poskutkowało. Tylko, że jedną ze stojących piłek Dziekanowski kopnął z całej siły w kierunku ławki rezerwowych – w trenera Żmudę, chociaż chciał, nie trafił. Był już wtedy skończony.

160302PYK0038

To były czasy, kiedy Widzew i Legia jako kluby nie żyły zbyt dobrze.

A czy kiedykolwiek było, że żyły dobrze? Legia brała, kogo i kiedy chciała, a jak komuś nie pasowało – kasowali do wojska. Rozbijali kluby i wielu się to nie podobało. Dopiero we Wrocławiu zobaczyłem jednak, jakie są animozje między wojskowymi klubami. Mecz Śląsk-Legia był bitwą oficerów, generałów. Wchodzili do szatni i mówili: „Ma być wygrana, macie pokazać Warszawie”. Gorsza atmosfera niż na Widzewie, bo tutaj każdy wiedział dobrze, jaka jest stawka. A tam przekaz był w stylu: jeśli przegracie, pójdziecie w kamasze i na pierwszą linię frontu. Były przypadki, że chłopaków wywalali za karę do pracy przy torach.

Po Legii?

Podobno, ja tego nie przeżyłem. W Śląsku przeciwko Legii zagrałem raz i… prawie pobiłem Prusika. W przerwie doskoczyłem do niego w szatni – że zapieprzam za niego, że jemu się nie chce. Przegrywaliśmy 0:1. Andrzej Rudy spogląda, co się dzieje, słucha trenera i nagle się rozbiera. Ktoś pyta:

– Co ty robisz? Zaraz wychodzimy.

– Ja nie wychodzę. Założyłem sobie, że gram dziś tylko połówkę.

Apostel spanikowany, nie dowierza, nie rozumie, a Andrzejek pozostaje niewzruszony – bo on planował zagrać tylko połówkę.

– To ja też gram tylko połówkę! Też tak założyłem! – wypala Prusik.

Apostel zielony. Ze strachu. Wzywa jednego, wzywa drugiego: rozgrzewajcie się, będą zmiany. Rudy, faktycznie, nie wyszedł już z drużyną, ale Prusik – wyszedł. Po meczu mnie powstrzymywali, żebym go nie pobił.

Przegraliście?

Przegraliśmy. Następnego dnia wyrzucili mnie z hotelu i wylądowałem w jednostce. To była kara, bo ja, żołnierz z poboru, śmiałem postawić się kapitanowi Śląska.

Generałowie po meczu weszli do szatni?

Wzywali na górę całe kierownictwo – Apostel i reszta na dywanik, po kolei.

Oberwał pan rykoszetem przez sprawę Wijasa, który odmówił przejścia z Widzewa do Legii.

Mnie to bardzo bolało. Wciskali mi ciemnotę, że nic mi nie grozi, że wojsko mnie nie wezwie. Prezes Sobolewski początkowo załatwił bilet do straży w Łodzi – przez wyjazd na kadrę spóźniłem się dwa dni. Myślałem, że takie wytłumaczenie załatwi sprawę. Ale było pozamiatane: poszedłem do WKU, wypisali mi bilet na Modlin. Zamiast iść z kimś, kto by mnie wsparł, głupi poszedłem sam. Postraszyli mnie, że pójdę siedzieć. I po sprawie.

Jurka Wijasa też straszyli, że pójdzie siedzieć. W końcu stwierdził: pieprzyć to. Poszedł do wojska.

Przez ponad rok w Gdyni miał pan jakąkolwiek styczność z piłką?

Jednostka była trzy przystanki od Bałtyku Gdynia, gdzie miałem kolegów. Zdarzało się, że po cichu jechałem do nich na trening. Raz złapałem uraz i wracałem do jednostki ze skręconą nogą. Udawałem głupka, że spadłem ze schodów. Gdyby prawda wyszła na jaw, miałbym pozamiatane.

Po wieczornym apelu nie można było absolutnie opuszczać jednostki, ale pech chciał, że pociąg do Łodzi ruszał akurat w nocy. Wiałem przez płot, przebierałem się u Mirka Kuniczuka, z którym przychodziłem do Widzewa, i ruszałem w drogę. Pewnego razu stałem na korytarzu, aż naprzeciw stanął mój szef kompanii. Wiedziałem, że nie mam prawa być poza jednostką, brakło mi języka w gębie.

– Jak to się wyda, idziesz do pudła – rzucił.

Tej samej nocy trochę w pociągu przysnąłem i minąłem przystanek Łódź-Kaliska. Zwolnił na Żabieńcu, myślałem, że się zatrzyma, ale zaczął przyspieszać. Następna stacja? Nie mam pojęcia. Otworzyłem drzwi, wyskoczyłem z pociągu… Myślałem, że jak wyskoczę to od razu pobiegnę, że pociąg nie jedzie tak szybko.

Jechał.

Dotknąłem jedną nogą ziemi i pofrunąłem w powietrze. To, że nie wpadłem pod pociąg i nie rozwaliłem się o tę maszynę – cud. Leciałem jak szmata na wietrze.

Największe w tamtych czasach starcie Widzewa z Legią wcale nie było meczem bezpośrednim. W ostatniej kolejce sezonu 1984/85 graliście z Górnikiem Zabrze.

Byliśmy w sytuacji na tyle komfortowej, że mogliśmy zdecydować, kto tego mistrza zdobędzie. A dylematu w Łodzi – czy Legia, czy Górnik – nie było. Stefcio Wroński, śp. kierownik Widzewa, nasłuchiwał tylko w radyjku, że Legia prowadzi. No cóż, nikt nie musiał już nic mówić…

Trybuny w Łodzi dawały zielone światło.

Oczywiście. Kiedyś w podobny sposób ratowaliśmy ŁKS, który potrzebował remisu do utrzymania. Smolarek miał na tyle poczucia humoru, że szybko strzelił gola, a jak Wraga poprawił i po kwadransie było 2:0, podbiegł do obrońców: „A teraz sobie coś z tym zróbcie”. I się śmiał. Wiedział, że teraz chłopaki będą musieli się wygłupiać i odstawiać cuda. Musieliśmy dać ŁKS-owi dwie bramki, bo przed meczem przyszli z komitetu wojewódzkiego i zarządzili, że nikt z Łodzi nie spadnie.

Skończyło się 3:3.

Tych, którzy nie grali, wyproszono wtedy z szatni. O sprawie wiedział więc tylko pierwszy skład, bez rezerwowych. W końcu wszedł biedny Jacuś Gierek, zmotywowany, trafił na 3:2 i wszyscy w tyłach złapali się za głowy: „Znowu trzeba kombinować”. To był wtedy taki Widzew, który wygrywał prawie z każdym.

Wróćmy do tego meczu z Górnikiem. W jakich okolicznościach zgłaszali się do was z ofertą, byście odpuścili mecz?

Te sprawy działacze załatwiali między sobą. Ja takie sytuacje miałem dwie – w Opocznie usłyszałem, że przez układy między zakładami mamy puścić mecz, więc wolałem, by grali sobie sami. Przed Górnikiem też powiedziano nam w szatni, że mamy dopilnować tematu. Zresztą, nie musieli tego mówić, bo chyba każdy postąpiłby podobnie za jakimś zadośćuczynieniem finansowym. Po zwycięstwie też przecież byłyby premie.

Zrobił się jednak wtedy bałagan. Młodzi zawodnicy, jak ja, Świątek, Leszczyk czy Kajrys, liczyliśmy na pewne wynagrodzenie do podziału. I bardzo się przeliczyliśmy. Bardzo.

To znaczy?

Pieniądze dzielił trener Bronek Waligóra. Nie wiem, ile miał do podziału i jak to podzielił, ale kwota, o której pomyślałem, odbiegała od rzeczywistości. Liczyłem, że będę miał prawie na malucha. Starczyło na jedno koło… Rozdali koperty, a po rozdaniu była zadyma.

Prowadziliście po 45 minutach, nadeszła przerwa i zaczęło się podbijanie stawki.

W tamtych czasach była hala, na którą oba zespoły wychodziły się rozgrzewać. No i przy tamtym meczu starszyzna tylko łaziła z jednej strony na drugą. Dogadali się, przegraliśmy, ale po rozdaniu kopert zadowolona była połowa szatni. My, młodzi, niezadowoleni, się wzburzyliśmy i nie chcieliśmy wyjść potem na finał Pucharu Polski. Waligóra straszył, że jesteśmy skończeni. W końcu poprosił: „Zagrajcie, ja zbiorę wszystkie pieniądze i podzielę jeszcze raz”. „Smolar” tylko mu wała pokazał, miał już załatwiony wyjazd. Dziuba to samo. Ktoś mi wtedy powiedział: „Będziesz przy korycie, to będziesz brał”.

Jerzy Kopa, ówczesny trener Legii, wspominał wasz mecz z Górnikiem: „Miałem przecieki od zawodników, że na wygraną Widzewa nie ma sensu liczyć. Niektórzy tam zarzekali się, że wolą przegrać 0:8, niż oddać nam tytuł”.

Nie dziwi mnie to. Było powszechne nastawienie, że Legia to wróg publiczny numer 1. Kibice Widzewa i ŁKS-u potrafili się jednoczyć, żeby tłuc się z legionistami.

Chwilę później finał Pucharu Polski graliście przy Łazienkowskiej. Jak na ironię losu, wielki Widzew wtedy w Warszawie zaczął się rozpadać.

Warszawiakom nasz przyjazd nie odpowiadał, mecz był pod specjalnym nadzorem. Nam, młodym piłkarzom, było wtedy wszystko jedno, czy my ten puchar zdobędziemy.

Przez wcześniejsze wydarzenia w szatni?

Po pierwsze, Puchar Polski nie miał takiej renomy, jaką ma choćby dziś. Po drugie, dla Widzewa znacznie ważniejsze były europejskie puchary. Krajowy puchar był zazwyczaj dla drugiego składu. I po trzecie – byliśmy w środku kompletnie rozbici, podzieleni na starych i młodych. Kajrys, którego pominęli przy rozdaniu kopert, nie chciał w ogóle jechać na mecz. Nie mieliśmy, kim grać. Na finał załatwili dwóch chłopaków ze Startu Łódź i Marka Podsiadło z Krakowa, by chociaż usiedli na ławce. Źle się już wtedy działo w Widzewie, w ogóle nie pamiętam tego meczu. Mam tylko przebłyski, że sięgnęliśmy po puchar po karnych.

Dziekanowski nie trafił.

Kojarzę, bo ktoś mi ostatnio przypomniał. Waligóra wyznaczył też mnie – odpowiedziałem, że nie chcę.

– Gówniarzu, do karnego! – wydarł się na mnie. Znowu zaczął straszyć. Dla świętego spokoju poszedłem, ale było mi obojętne, czy wceluję. Ładowałem, ile fabryka dała. Trafiłem w same widły. Jakiś komentator, chyba Szaranowicz, krzyczał, że padła piękna bramka. Wtedy mnie to w ogóle nie ruszało.

Niechęć do Legii miała zjednoczyć, a rozdzieliła.

Może to jakiś przypadek? Przestawaliśmy tworzyć monolit, porozchodziliśmy się, zaczęli przychodzić słabsi piłkarze. Zjeżdżaliśmy po równi pochyłej, choć ambicje na puchary – kompletnie nieuzasadnione – były cały czas.

W 1982 roku, kiedy przychodził pan do Widzewa, względem Legii prężyliście muskuły. Wy dwukrotnie na drugim miejscu, oni – na ósmym, piątym.

Batalię o mistrzostwo przegrywaliśmy wtedy finansowo. To były czasy, kiedy sportowo byliśmy lepsi, ale wiele się działo poza boiskiem. Jak Romuś Kostrzewski, sędzia z Bydgoszczy, skręcił nas na Legii, to podszedłem do niego, zwyzywałem, zbluzgałem, a on – nic. Powinien mnie wyrzucić, ale w ogóle nie reagował.

Po czasie Kostrzewski prowadził mecz w Łodzi. Podszedł do mnie i powiedział: „Myślina, uważaj, bo ostatnio nazwałeś mnie rudym chujem. Że chujem to w porządku, tylko nie rudym!”. Ale najciekawsze było to, że zaczął mnie przepraszać za Legię. No i zaraz posędziował tak, że skręcił mecz na naszą korzyść. Takie to były durne czasy.

Rozmawiał PIOTR TOMASIK

Najnowsze

Weszło

Komentarze

0 komentarzy

Loading...