Manuel Pellegrini nic sobie nie robi z tego, że powiedzonko Macieja Skorży o tym, że „liga będzie ciekawsza” wyszło z mody już wieki temu. Chilijczyk uznał, że warto rzucić jeszcze rywalom zza miedzy koło ratunkowe i zamiast zyskać nad nimi przewagę siedmiu punktów, warto by było dodać jeszcze szczyptę pieprzu cayenne do rywalizacji na granicy Ligi Mistrzów i Ligi Europy.
Pellegrini nie bawił się w pozory i już samym wyjściowym ustawieniem dał jasny sygnał, który mecz w tym tygodniu jest dla niego absolutnym priorytetem. Trudno się dziwić – finał Champions League to wciąż wielkie niespełnione marzenie właściciela City, a kto by nie chciał odejść z klubu w stylu Juppa Heynckesa, jako zwycięzca Ligi Mistrzów? Z drugiej strony zrzucanie całej winy za wynik na barki The Citizens, to trochę niesprawiedliwe postawienie sprawy. Niesprawiedliwe dla Southampton, bo Święci zagrali w ofensywie perfekcyjne spotkanie przeciwko faworyzowanemu rywalowi. W sytuacji, w której większość ligi jak ognia unika Ligi Europy, traktując te rozgrywki jako niepotrzebny „rozpraszacz”, oni postanowili urządzić sobie na St. Mary’s trening strzelecki. W roli pachołków rozstawiając według własnego uznania piłkarzy mistrza Anglii sprzed dwóch lat, przy okazji zbliżając się do awansu do europejskich rozgrywek pocieszenia.
Najbardziej zdeterminowany, by w przyszłym sezonie usłyszeć hymn Europa League był ewidentnie Sadio Mane. Gdy tylko Senegalczyk ma swój dzień, klękajcie narody. Niestety, kolegów zapomniał o tym uprzedzić Fabian Delph, którego Aston Villę rok temu Mane rozstrzelał wraz z kolegami 6:1, samemu wbijając trzy bramki w cztery minuty i dokładając do nich asystę w samej końcówce. Dziś znów ułożenie gwiazd było dla niego korzystne, znów wychodziło mu absolutnie wszystko. Hat-trick przeciwko Manchesterowi City to niewątpliwie wyczyn podobnego, jeśli nie jeszcze większego kalibru – no bo gdzie City, a gdzie Aston Villa.
Za wszelką cenę chciał mu dorównać Kelechi Iheanacho, który może się pochwalić rewelacyjną, dziś jeszcze mocniej wyśrubowaną średnią liczbą minut potrzebnych do strzelenia bramki. Dziewiętnastoletni Nigeryjczyk pokonuje bramkarzy rywali co sto minut, ustępując w lidze pod tym względem jedynie… swojemu rywalowi do miejsca w składzie, Sergio Aguero (gol raz na 95 minut). Sam jednak niewiele wskórał, bo rywale podeszli do psucia 301. występu w lidze Joe Hartowi z niezwykłą determinacją, raz za razem testując dyspozycję golkipera City. Sprawdzone. Nieprzesadnie wysoka. 4:2.
***
Jurgen Klopp zrobił dziś absolutnie wszystko co tylko mógł, by ułatwić Swansea odniesienie czwartego kolejnego domowego zwycięstwa (rekord Łabędzi na tym poziomie rozgrywek), dającego stuprocentowo pewne utrzymanie. No bo co może uczynić menedżer, który nie chce wygrać meczu ligowego?
– wystawić trzeciego bramkarza, którego doświadczenie w Premier League to dziewięćdziesiąt minut z Bournemouth?
– naprzeciw szybkiego i niewygodnego do krycia Wayne’a Routledge’a zagrać nieznanym szerszej publiczności Bradem Smithem?
– środek pola oddać nieopierzonemu duetowi Kevin Stewart – Pedro Chirivella?
– posadzić na ławce Mignoleta, Lallanę, Lucasa Leive, a wolne dać Firmino, Milnerowi czy Moreno?
Niemiec postanowił konsekwentnie zrealizować wszystkie te punkty jeden po drugim, więc efekt nie mógł być inny. 3:1 dla Swansea, pewne zwycięstwo Łabędzi które ani przez moment nie było szczególnie mocno zagrożone. Niby The Reds doskoczyli w pewnym momencie na jedną bramkę, ale dość powiedzieć, że portal Squawka opisując występ Łukasza Fabiańskiego napisał krótko: „easy afternoon’s work”.
Czy Polak zawinił przy bramce Benteke? No nie. Krycie belgijskiego giganta kompletnie zawalił Gylfi Sigurdsson, później nie było już właściwie co zbierać. Oprócz tego Polak wyłapał dwa proste strzały Ibe’a i Sturridge’a w środek bramki, z którymi jednak nie miałby problemu przeciętny z WF-u licealista. Powodów, by wnioskować o dodatek do pensji za trudne warunki pracy? Dziś absolutnie żadnego.