Umówmy się: obserwowanie ostatnich lat w angielskiej Premier League nie dało nam zbyt wielu powodów, by podejrzewać Arsenal o to, że jednak kiedyś sięgnął po tytuł. To, co widzimy to ciągłe frajerzenie się, nieustanne witanie się z gąską i odrąbywanie ręki.
A więc rozwiewamy wątpliwości:
a) tak, Arsenal kiedyś jednak wygrał Premier League
b) tak, wbrew pozorom działo się to jeszcze w tym wieku
25 kwietnia 2004 roku po tytuł wprawdzie jeszcze nie sięgnął, ale piłkarze już mogli wygodnie rozkładać się w kanapach i do każdego kolejnego meczu podchodzić ze świadomością, że trofeum nikt im już z rąk nie wydrze. Okoliczności zdobycia mistrza miały szczególny smak – dokonało się to na stadionie odwiecznego rywala. White Hart Lane, 2-2. Punkt, który przesądził sprawę: przewaga w tabeli stała się na tyle bezpieczna, że tytuł londyńczykom mógł zabrać już co najwyżej coś w rodzaju angielskiego Trybunału Arbitrażowego.
Ówcześni „Kanonierzy” – ależ to była ekipa. Na czele Thierry Henry, dosłownie każdym meczem pracujący na swoją legendę, który zakończył sezon z trzydziestoma trafieniami. Stał się rzecz jasna królem strzelców, ale towarzystwo mające chętne na koronę też było doborowe – by wspomnieć choćby Ruuda van Nistelrooya czy Alana Shearera. Piłki posyłał mu szalejący Dennis Bergkamp, ze skrzydeł szarpali Pires z Ljungbergiem. Za tyły odpowiedzialne trzy skały – Patrick Vieira rozbijający ataki w drugiej linii i Sol Campbell z Kolo Toure.
Ale nie te nazwiska sprawiają, że po latach najbardziej otwieramy gęby, a… Michal Papadopulos. Tak, zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa. Ten Papadopulos z Zagłębia – jako małolat pukał do pierwszej drużyny mistrzowskiego Arsenalu. Czech do sukcesu nie dołożył ani kamyczka, ale sam fakt, że w ogóle znalazł się w takim towarzystwie zakrawa o mocne science-fiction.
To był szczególny sezon Arsenalu. Jeśli chcecie poznać rozmach, z jakim zaorali całą Premier League, poszukajcie na zestawieniu ich meczów czerwonego koloru. Miłej zabawy.