W księgarniach półki aż uginają się od motywacyjnych podręczników pełnych frazesów typu „możesz zostać kim tylko chcesz” czy „nigdy nie jest za późno, by odmienić swoje życie”. Zgadujemy, że jakąś część czytelników tego typu książek stanowią polscy piłkarze. Tymczasem istnieje znacznie lepszy sposób na podbudowanie morale i odzyskanie wiary w siebie. Wystarczy po prostu mieć otwarte oczy i uważnie obserwować polską piłkę.
Właśnie rozpoczęło się zgrupowanie reprezentacji Polski przed towarzyskimi meczami z Serbią i Finlandią. Adam Nawałka łącznie powołał 25 piłkarzy, a w tym wąskim gronie znaleźli się też Filip Starzyński, Igor Lewczuk i Paweł Wszołek. Jeśli dobrze rozumiemy, to właśnie ta grupa zawodników ma największe szanse na wyjazd na Euro 2016. Rzecz jasna po drodze wiele się może spieprzyć, ktoś może złapać kontuzję, dołek formy czy stracić miejsce w klubie. Albo któryś z konkurentów nagle wystrzeli z formą i kosztem jednego z obecnych kadrowiczów wedrze się do reprezentacji. Dziś jednak to ta konkretna 25-tka jest najbliżej upragnionego celu.
Nie bez kozery wymieniliśmy z nazwiska tylko trzech piłkarzy. Warto się bowiem mocniej pochylić nad ich przypadkami i przypomnieć, w jakim położeniu znajdowali się w bardzo niedalekiej przeszłości. Z tymi historiami powinien się zapoznać każdy piłkarz, który aktualnie ma pod górkę i nie widzi przed sobą żadnych perspektyw. No to po kolei:
Filip Starzyński jeszcze pod koniec stycznia, czyli niecałe dwa miesiące temu, nie miał specjalnych powodów do optymizmu. Przez okrągłe pół roku w barwach Lokeren (obecnie 11. miejsce w belgijskiej Jupiler Pro League) zaliczył 342 minuty, czyli nawet nie doczłapał do równowartości czterech pełnych spotkań. Dla porównania, były kolega klubowy Starzyńskiego, Denis Odoi w analogicznym okresie zaliczył 2070 minut. Innymi słowy, pod koniec stycznia ofensywny pomocnik po prostu musiał czuć, że odbił się od ściany w średniaku ligi belgijskiej. Pamiętał, że po raz ostatni powąchał murawę w październiku, i że nie ma absolutnie żadnych perspektyw na grę. W akcie desperacji zdecydował się więc na powrót do Ekstraklasy, i to wcale nie do jakiejś potęgi, ale do beniaminka.
Paweł Wszołek na początku grudnia miał pełne prawo znajdować się w środku piłkarskiej depresji. Ciągle miał w pamięci poprzedni żenujący sezon w Sampdorii, w którym na boisku zaliczył ledwie 304 minuty, i to we wszystkich rozgrywkach. Co więcej, wydawało się, że nawet transfer do outsidera Serie A nie pomógł, bo do grudnia – po czternastu kolejkach nowego sezonu – miał na koncie tylko 67 minut (również we wszystkich rozgrywkach), czyli znaczniej mniej, niż można zaliczyć w jednym spotkaniu. Innymi słowy, na początku grudnia średnia Wszołka z dwóch ostatnich sezonów oscylowała wokół 25 minut na miesiąc.
Jeszcze w październiku Igor Lewczuk miał w Legii status zapchajdziury i grał tylko wtedy, kiedy Michał Pazdan miał kontuzję lub był przesuwany do linii pomocy. Dzięki temu, że były obrońca Jagiellonii miał duże kłopoty ze zdrowiem, Lewczuk i tak notował postęp w stosunku do poprzedniego sezonu, w którym grywał jeszcze mniej. Wielu kibiców postrzegało Igora jako jedną z największych pomyłek transferowych Legii ostatnich lat, a on sam tylko to potwierdzał swoimi kolejnymi występami, często naznaczonymi błędami. Na początku października w końcu na dobre wyleczył się też Pazdan, więc Lewczuk musiał podskórnie czuć, że w najbliższej przyszłości ponownie swoje odsiedzi na ławce rezerwowych.
Dalszy ciąg wszyscy znamy. Lewczuk stał się najtwardszym żołnierzem Czerczesowa i za jego kadencji opuścił tylko jeden mecz w Pucharze Polski. Wszołek wywalczył sobie miejsce w pierwszym składzie Hellas Verona i w trzy miesiące zaliczył sześć asyst w Serie A. Najszybszą drogę od zera do bohatera przeszedł jednak Filip Starzyński, który powołanie otrzymał po rozegraniu sześciu dobrych meczów w Ekstraklasie (a w międzyczasie dołożył jeszcze siódmy). Jakkolwiek spojrzeć, Adam Nawałka po raz kolejny udowodnił, że każdy może dostać u niego szansę i właściwie nikt nie jest stracony.
Gdybyśmy chcieli zastosować tu odwróconą logikę, moglibyśmy spytać – skoro Starzyński, to dlaczego nie Rafał Wolski? W gruncie rzeczy to bardzo podobne przypadki. A skoro Wolski i Starzyński, to dlaczego nie Michał Chrapek? Na tej zasadzie praktycznie każdy piłkarz Ekstraklasy (i nie tylko) może się wewnętrznie motywować i liczyć na powołanie. Półtora tygodnia temu Marcin Kamiński powiedział w rozmowie z Przeglądem Sportowym, że wciąż ma nadzieję na wyjazd na Euro, i że ten temat nie jest dla niego zamknięty. Być może dziś brzmi to nieco śmiesznie, ale – kto wie – być może tak jak u Starzyńskiego sześć dobrych spotkań całkowicie odmieni jego sytuację. Bo przecież nikomu już nie trzeba tłumaczyć, że u Adama Nawałki wszystko jest możliwe.
Poza tym dla polskich piłkarzy nie tylko Euro we Francji może być motywacją, ale też obecność w reprezentacji chociażby w nadchodzących eliminacjach do Mistrzostw Świata. Nie tracilibyśmy więc nadziei nawet na miejscu – tu przykłady pierwsze z brzegu – Piotra Malarczyka (67 minut w Championship), Mateusza Piątkowskiego (257 minut w lidze cypryjskiej) czy Dominika Furmana (0 minut w Serie A). Wyżej opisane przypadki jasno pokazują, jak niewiele dzieli piłkarza, który kompletnie sobie nie radzi, z będącym na topie reprezentantem Polski.
Michał Sadomski
Fot. FotoPyK