Zgodnie z informacjami publikowanymi w Monitorze Sądowym i Gospodarczym, co roku w Polsce blisko tysiąc firm ogłasza upadłość, a postępowań upadłościowych jest wielokrotnie więcej. Często upadek firmy to prawdziwy dramat, strata miejsc pracy, ludzie popadający w długi, w depresję, nie potrafiący się na nowo odnaleźć.
Są jednak upadki, które kompletnie mnie nie ruszają. I takim upadkiem jest upadek Dolcanu Ząbki.
W ostatnim czasie przeczytałem kilka rozpaczliwych tekstów, że warto Dolcanowi pomóc, a podobno i w Cafe Futbol było coś o tym, że powinnością PZPN-u jest dbanie o takie kluby. Nie za bardzo rozumiem – idąc tym tropem jakiś związek piekarzy powinien utrzymywać przy życiu nierentowną piekarnię, a na firmę tonącą w długach zrzucać powinny się firmy z tej samej branży. Dolcanowi nie tyle nie warto pomagać, co nie można tego robić – bo to psucie standardów. Gdzieś przeczytałem: niech PZPN dołoży im do wyjazdów. Hmm, a może niech dołoży Chojniczance? Może Sandecji? A żeby było sprawiedliwie – to w ogóle wszystkim?
Podsumujmy: Dolcan to duża, deweloperska firma, jedna z większych w kraju. Jej właściciel Sławomir Doliński nie pcha się na afisz, więc nie ma sensu szczególnie go „prześwietlać”. W każdym razie jeśli ktoś twierdzi, że człowiek tak bardzo bogaty wszystkie środki trzymał w Spółdzielczym Banku Rzemiosła i Rolnictwa w Wołominie to przykro mi – nie kupuję tej historii, jest ona zresztą dla właściciela Dolcanu dość obraźliwa. OK, firma faktycznie mogła tam lokować środki, ale jej boss? Dajmy spokój z żartami. Przez 25 lat działalności dorobił się fortuny, a że głupi nie jest, to tę fortunę ma odpowiednio porozkładaną na różne kupki. Jak to się mówi – zdywersyfikowaną.
Czy Sławomir Doliński ma pół miliona, żeby Dolcan dokończył rozgrywki? Oczywiście, że ma. Ma i milion, i więcej. Sęk w tym, że uznał, iż nie warto tej sumy wykładać i że ma teraz większe zmartwienia niż piłka nożna. To jak najbardziej zrozumiałe, zwłaszcza, że Dolcan (klub) miał reklamować jego firmę, a teraz nie ma to większego sensu, skoro firma sparaliżowana.
Niezrozumiałe jest natomiast to, że kiedy główny sponsor – bardzo bogaty – odwraca się od klubu, to inni mówią: hej, zrzućmy się, pomóżmy. Ze wszystkich klubów świata, akurat Dolcan należy do tych nielicznych, które w zasadzie nikogo nie interesują. Nikogo, kto nie zna prezesa, kto tam nie gra lub kto nie ma w rodzinie kogoś, kto gra. Jak upadała Pogoń, GKS Katowice, ŁKS czy Widzew – to było wydarzenie, ale Dolcan? To jedynie zmartwienie dla statystyków, jak zestawić tabelę I ligi.
Najbardziej zażenował mnie prezes GKS-u Bełchatów, który jak już Dolcan wycofał się z rozgrywek (a nie dwa tygodnie wcześniej, gdy już było wiadome, że tak się może to skończyć) to zaproponował ogólnopolską zrzutkę. Mniej więcej tak samo to mądre jak zrzutka na lekarstwa dla kogoś, kto dzień wcześniej umarł. Ów prezes zebrał pochwały ze wszystkich stron, w internecie pisano „szacunek”, „brawo”, „wielka sprawa”, ale niestety później pojawił się wpis bełchatowskiego bonzo na Facebooku i czar prysł…
Prezes Bełchatowa napisał, że jego klubowi zagraża upadłość, a mimo to chce wydać 5 tysięcy, aby pomóc komuś, kto już upadł (pachnie mi to niegospodarnością). A potem się wygadał, że to tak naprawdę chytry plan, żeby inni pomogli Bełchatowowi, gdy znajdzie się w opałach. Czyli wkładam 5 tysięcy w Dolcan, a liczę na to, że za moment wróci do mnie 50 000, gdy zrzuci się dziesięć innych klubów. Naiwne i małe.
Dolcan upadł. Koniec, trudno. Był klub, nie ma klubu. Jak pan Doliński będzie chciał, to go wskrzesi. Na razie nie chce, więc po co go na siłę uszczęśliwiać? Jeszcze jeden sztuczny twór przechodzi do historii, tak jak niegdyś Groclin czy Amica. Owszem, było tam sporo rozsądku, brak rozbuchanych przesadnie ambicji, ktoś wszystko ładnie liczył i wydatki spinały się z wpływami. Ale finito, już po wszystkim. Bardziej mi będzie żal jakiejś pani, która zmuszona będzie zamknąć swój kiosk niż piłkarzy, którzy po prostu podpiszą kontrakt z kim innym i zapomną, że kiedykolwiek grali w Ząbkach.
* * *
Jak będzie się starzał Cristiano Ronaldo? – zastanawiałem się kiedyś. Poza tym, że zapewne powoli, bo medycyna estetyczna robi swoje, to także brzydko. Cristiano Ronaldo będzie się starzał brzydko.
Chociaż nie trzymam kciuków za klub, w którym Portugalczyk gra, to niezwykle tego piłkarza doceniam – co dziwnym nie jest, wiadomo. Człowiek-maszyna, zaprogramowany do strzelania goli i tak dalej. Wszyscy wiemy, o co chodzi, wszystkim nam wielokrotnie odbierało mowę po spektakularnych akcjach tego zawodnika. Niestety, w ostatnich miesiącach zaroiło się od dowodów na to, co wszyscy podejrzewaliśmy od dawna – że to także największy narcyz współczesnego sportu, wręcz osoba toksyczna. Przeczuwaliśmy to przez lata, wszystkie dzwonki alarmowe brzęczały, ale brakowało namacalnych faktów. A teraz najpierw ten groteskowy film o samym sobie, później seria niefortunnych wypowiedzi („Chcę, żeby imię Cristiano Ronaldo było wieczne, żeby przeszło na moje dzieci i szło dalej. To mój główny cel” oraz słynne “Gdyby wszyscy byli na moim poziomie, bylibyśmy pierwsi”), które ratować musiał sztab PR-owców udowadniających, że CR wcale nie powiedział tego, co powiedział, a nawet jeśli się nagrało, to widocznie nagrało się źle. Z PR-owcami to jest tak, że ich zabiegi bywają na krótką metę skuteczne i że można na jakiś czas otumanić co głupszych kibiców, ale koniec końców taką sikawką nie powtrzyma się pożaru.
Pozostali piłkarze Realu nigdy nie wystąpią otwarcie przeciwko Ronaldo, ponieważ mogą na tym zdecydowanie więcej stracić niż zyskać. Ale nie łudźmy się – wielkiej chemii to tam nie będzie (co zresztą jasno przekazał sam CR, bagatelizując, że buziaczki i kolacyjki nie mają znaczenia), a tam gdzie nie będzie wielkiej chemii, tam nie będzie wielkiej drużyny. Ronaldo nie jest piłkarzem, wokół którego możesz budować drużynę. Nie wokół, ale obok. Możesz zbudować drużynę obok niego i liczyć, że wspólny cel popchnie wszystkich w tym samym kierunku (co się oczywiście ze względu na skalę talentu zdarzało). Paradoks polega na tym, że Portugalczyk jest jednocześnie największym atutem Realu, jak i jego największym problemem. Jakkolwiek jeden piłkarz wyrastałby ponad innych, jakkolwiek wielka byłaby to przepaść, nie ma szansy, by drużyna piłkarska potulnie zaakceptowała ujawnianą wprost megalomanię.
Ronaldo teraz pokazuje nowe oblicze: oblicze frustrata. Już wie, że nie jest najlepszy indywidualnie i że zespołowo tym bardziej nie. Widzi, że świat piłki z podziwem spogląda zdecydowanie częściej w innym kierunku, a on sam musi coraz bardziej koncentrować się na walce o bycie numerem dwa na świecie, a nie numerem jeden – na co ego nie pozwala, mózg się buntuje, przy każdym otwarciu ust zaczynają wylewać się żale.
Pytanie – co dalej? Przywyknie do bycia po prostu jednym z najlepszych dziesięciu albo dwudziestu piłkarzy świata? Polubi to? Zacznie się cieszyć każdym dniem spędzonym na boisku? A może od środka zżerać go będzie myśl, że jeśli nie jesteś pierwszy, to jesteś nikim? Czy będzie zdolny do tego, by zostać po prostu członkiem jakiegoś zespołu, być może nawet nie pierwszoplanowym? Czy też od środka będzie rozbijać drużyny i wylewać żółć?
Obawiam się, że wersja pesymistyczna jest jak najbardziej realna. Że czeka nas dość smutne przedstawienie – wielki piłkarz, który nie potrafi zaakceptować swoich narastających słabości, tupiący nogami i krzyczący jak wnerwiony pięciolatek. A wokół sterroryzowani „koledzy”, którzy boją się pisnąć chociaż słówko oraz trenerzy, którzy z przyczyn biznesowo-marketingowych mają związane ręce.